Słownik języka polskiego PWN podaje, że „zwyczajny” to:
1. taki jak zawsze w danych okolicznościach
2. o człowieku: jeden z wielu,  niewyróżniający się
3. o rzeczach: prosty, niewyszukany

ZWYCZAJNOŚĆ

Zwyczajność jest wszędzie, nikt się nią nie przejmuje, nie zwraca na nią uwagi, jest przezroczysta. Nie pojawia  się na plakatach ani pocztówkach. Nawet nie chcemy, żeby wyrosła ponad przeciętność. Czy to dobrze? Myśląc o miastach, zwłaszcza polskich, często postrzegamy je przez pryzmat pięknych widoków,  niczym ze stocków. Kraków – rynek, Wawel. Warszawa – kolumna Zygmunta, Zamek Królewski, PKiN (chociaż ten nie zawsze). Gdańsk – Długi Targ, kamienice, Żuraw. Wpisuję w wyszukiwarkę poszczególne miejsca i wyskakują umiejętnie uchwycone kadry, w słoneczny dzień, bez tłumu, bez wycieczki klasy 6b. Przeglądam Instagrama, widzę atrakcyjnych ludzi w luksusowych apartamentach z widokiem i basenem. Przewodniki na półkach, ale i blogach radzą, gdzie pysznie zjeść i co zobaczyć. Influencerzy oznaczają instaspoty z najlepszymi ujęciami.

Im starsza jestem, tym mniej się tym wszystkim zachwycam. Już wiem, że na idealne ujęcie trzeba poczekać, aż przejdą ludzie, że trzeba użyć odpowiednio szerokiego kąta, a potem filtra, by coś wyglądało pięknie – lub może zasadniej byłoby powiedzieć: nadzwyczajnie. Gdyby moderniści żyli w naszych czasach, zapewne inaczej zdefiniowaliby nieszczerość, Adolf Loos napisałby nie Ornament i zbrodnię, lecz Disneylandyzację i zbrodnię. Nie zrozumcie mnie źle. Naprawdę uważam, że potrzebujemy pięknych miejsc, a zabytkowe centra są naszym dobrem kulturowym. Mam jednak problem z tym, że nie są ani szczere, ani prawdziwie nadzwyczajne. Turystifikacja sprawiła, że na rynku znajdziemy sieciówki jedzeniowe i ubraniowe, tajskie lody, buble tea oraz Polish souvenirs prosto z Chin. W miejscach turystycznych próżno szukać prawdziwych mieszkańców, bo hałas wieczornych libacji w apartamentach na wynajem krótkoterminowy wespół z rosnącymi czynszami wszystkich stąd wygoniły. Knajpki, w których niegdyś spotykali się lokalsi, zamykają się jedna za drugą, podobnie jak podstawowe punkty usługowe – sklepy, warzywniaki, fryzjerzy, także krawcowe, szewcy. W ich miejsce powstają kebaby. Nadzwyczaj zwyczajny obraz, bo tak wygląda centrum każdego większego miasta w Polsce, wszystkie mierzą się z takimi samymi problemami. Następuje zatem pewna unifikacja niezwykłości, mimo że przecież niezwykłość jest potrzebna, by miejsca te różniły się między sobą, miały tożsamość.

@pieing_Instagram

BLOKI

Wyjdźmy poza centrum dużego miasta. Po drodze będziemy mijać najpierw historyczne, dziewiętnasto i dwudziestowieczne kamienice, a dalej PRL-owskie blokowiska, obie struktury przeplatane nowoczesnymi „apartamentowcami”, które dogęszczają zabudowę. Im bliżej centrum, tym mniej właścicieli mieszka w swoich M. Duże mieszkania podzielono, każdy pokój to osobna kwatera czekająca na studenta za 1,2 tysiąca złotych miesięcznie. Kuchnia jest w korytarzu i chociaż w jednym lokalu gnieździ się sześć osób, mają tylko jedną małą lodówkę, właściciel nie wyłoży pieniędzy na większą. W dawnej kuchni urządził kolejny pokój. Nowoczesne bloki przyciągają marketingowymi hasłami prestiżu, podkreśla go cena: trzynaście tysięcy złotych za metr kwadratowy. Może dlatego w ofercie deweloperów znajdziemy „luksusowe apartamenty” o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych, w pełni funkcjonalne, podobno. Na rynku nie ma już zwykłych mieszkań. Cóż z tego, że Słownik języka polskiego PWN definiuje apartament jako „luksusowo urządzone, wielopokojowe mieszkanie lub podobne pomieszczenie w hotelu” oraz „reprezentacyjne i prywatne wnętrze pałacowe”. Naszą zwyczajnością mieszkaniową jest więc niezwyczajność. Nie dość bowiem, że w języku zadomowił się oksymoron, to każda oferta chce być lepsza. Zupełnie jak na zawodach sportowych.

Zwyczajność szybciej znajdziemy w blokach z wielkiej płyty. Trochę są to miejsca, z których część z nas chciała uciec, a trochę niespełnione marzenia polskiej urbanistyki. Dawniej szare, dziś coraz częściej tęczowo-pastelowe po termomodernizacji. Niewyremontowane mieszkania po babci kuszą „okazją” i „mają potencjał”. Właśnie tu najczęściej trafiają się sensownie zorganizowane osiedla, z zielenią, infrastrukturą społeczną – ze szkołami i przedszkolami, pawilonem usługowo-handlowym, miejscami do spacerowania. Wielu jednak nie chce urządzać sobie tutaj życia, bo otoczenie jest jakoby niezbyt piękne i średnio bezpieczne, panuje opinia, że w blokach mieszkają „biedacy”, szerzy się patologia. Biorą je na warsztat raperzy, pokazał cykl dokumentalny „Blok”. Jako społeczeństwo mamy z blokowiskami love-hate relationship: mniej więcej tyle samo osób chce z nich uciec, ile się na nie wprowadzić.

@pieing_Instagram

PRZEDMIEŚCIA

Najbardziej niezwyczajnie zwyczajne są nasze przedmieścia. Udały nam się nad podziw, bo gdy chodzi o domy, budzi się w nas totalny indywidualizm, każdy potrzebuje odizolowanej enklawy, poza tym musi być prestiżowo, ale też trochę miejsko. Znajdziemy tu „wyjątkowy komfort”, „wyśmienitą lokalizację”, „niepospolitą architekturę”, „nowoczesne szeregowce”. Wszystko reklamuje się jako zupełnie wyjątkowe, mimo to wciąż natykamy się na ten sam projekt, odmieniony przez przypadki MPZP lub WZ, dostosowany do szerokości i długości działki. Takie samo otoczenie znajdziemy pod Krakowem i Poznaniem, na północy Warszawy i południu Trójmiasta. Tu trafiły rodziny z dziećmi, bo systemowo wypchnięto je z możliwości zamieszkania w mieście. Deweloperzy wszem wobec raportują, że buduje się pod klienta; problem w tym, że statystyczny klient ma zdolność kredytową około trzystu pięćdziesięciu–czterystu tysięcy złotych, więc w mieście stać go maksymalnie na pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Dlatego właśnie takie mieszkania powstają.

Jeśli potrzebujemy większego metrażu i nie jesteśmy milionerami, pozostaje nam znaleźć sobie domek – zapewne w urbanistyce łanowej, na odrolnionej działce, w lokalizacji „wszędzie blisko”. Tylko dla kogo blisko? Raczej nie dla kogoś, kto każdego ranka odstoi swoje w korku na wyjeździe, ani nie dla dziecka, które do najbliższego przystanku komunikacji zbiorowej ma dwadzieścia minut marszu. Matka na macierzyńskim może pospacerować najwyżej wzdłuż jezdni, bo parku, sklepu czy choćby ławki w najbliższej okolicy nie uświadczy. Jeśli trafi się przedszkole, to wyłącznie prywatne, ale o tych kosztach nikt głośno w ofercie deweloperskiej nie mówi, w końcu pięć czy sześć tysięcy za metr kusi. Zawsze można przecież wziąć opiekunkę: dojedzie komunikacją zbiorową i przejdzie się te dwadzieścia (opcjonalnie czterdzieści) minut z przystanku.

Unifikacja nie ominęła też mniejszych miejscowości. We wszystkich nawierzchnie wyremontowano ze środków unijnych, wzdłuż dróg po horyzont ciągną się barierki, na lokale przy rynkach stać wyłącznie banki. Młodzi uciekają do dużych ośrodków, starsi wspominają zakłady produkcyjne, które nie przetrwały w kapitalistycznych realiach. Miasteczka nie chcą się jednak przyznać, że coś im dolega. Bronią się, że nie ma problemu albo mają pomysł i coś zrewitalizują. Najlepiej rynek, bo to on zawinił, przecież tam rosną drzewa i spadają z nich liście, wystarczy zrobić „wielkomiejsko”, położyć kamień i dać fontannę z iluminacją, wtedy na pewno los się poprawi. Jest dofinansowanie, trzeba wykorzystać. Warunki przetargu ułatwiają sprawę, na pierwszym miejscu są cena, trwałość i pochodzenie produktu, bierzemy więc kamień, a jeszcze lepiej kostkę Bauma, jako polski produkt wpisuje się wspaniale.

W Polsce powiatowej zwyczajność święci triumfy. Praktycznie cała się wyludnia, zwłaszcza miejscowości i gminy ościenne. Młodzi wyjeżdżają – jedni do metropolii w Polsce, by się uczyć, drudzy za granicę do pracy; nikt nie planuje wracać. Starsi powoli słabną, coraz mniej wychodzą, w końcu umierają. Pustych domów nie ma kto zasiedlić. Mimo to tworzymy kolejne miejsca niedostosowane do potrzeb, betonoza wyklucza ogrom społeczeństwa. Za unijne pieniądze budujemy także powiatówki, czyli idealnie proste i gładkie szosy, które zapraszają do rozwijania prędkości. Wzdłuż nich kilometrami ciągną się obowiązkowe słupki. Przejście dla pieszych odległe, wydzielone, żeby pieszy znał swoje miejsce i zawsze wiedział, że trzeba samochodowi ustąpić. W biedniejszym scenariuszu nie ma chodnika z kostki Bauma, musi nam starczyć pobocze, często nieoświetlone. Dotrzemy nim najprawdopodobniej na przystanek PKS-u. Jeśli coś z niego kursuje, to raz lub dwa razy dziennie. Brak komunikacji publicznej skutecznie odcina mieszkańców od szkół, pracy, lekarza. Nie masz samochodu? Nie masz dostępu. Podobnie sprawy mają się z koleją, systematycznie dobijaną od momentu transformacji. Świetnie oba zjawiska opisują Karol Trammer w Ostrym Cięciu[1] i Olga Gitkiewicz w Nie zdążę[2]. W Polsce powiatowej nawet powietrze jest gorsze – na skutek ubóstwa energetycznego mieszkańcy krajowych peryferii ogrzewają domy najtańszym opałem, a czasem wręcz śmieciami3. W dużych miastach (powyżej pół miliona mieszkańców) żyje w Polsce zaledwie około 15 procent populacji. W prawie każdej Strategii Rozwoju Gminy analiza SWOT dotyczy tych samych problemów: spadku przyrostu naturalnego, starzejącego się społeczeństwa oraz ujemnego salda migracji. Mamy więc dwie Polski: metropolitarną i powiatową. Niezwykłą pocztówkową oraz przeciętną. Pierwszą uważamy za piękną, z drugiej masowo migrujemy. Wyprowadzamy się z powiatów, choć nie do końca: w trakcie studiów wracamy na weekend do rodziców, a gdy znajdziemy pracę, nie wymeldowujemy się z domu rodzinnego. Statystycznie w badaniach i analizach widać trend, że nie chcemy żyć w ostojach zwyczajności, ale… nie do końca formalnie.

@pieing_Instagram

POWTARZALNOŚĆ

W naszych czasach zwykłość i zwyczajność są niesłusznie niepożądane. Miasta, podobnie jak ludzie, firmy, organizacje marketingowo potrzebują ciągłego rozwoju, zmian – każde miejsce musi być inne, lepsze, przyciągać miliony. Problem w tym, że im bardziej chcemy się wyróżnić, tym bardziej upodabniamy się do innych. Przestrzenna urawniłowka rozgrywa się na kilku poziomach. Każdy projekt jest kalką pozostałych, różnią się tylko skalą. Każda gmina chce być naj, czymś się wyróżniać, robić najlepsze rewitalizacje w Polsce, zrealizować projekty za grube miliony.

Niezwyczajność spotykamy rzadko. Jeśli już, to w krytycznym regionalizmie, czyli sposobie projektowania, który z jednej strony czerpie z uniwersalnych trendów, z drugiej zaś jest zorientowany na wzorce miejscowe. Lokalne tradycje potrafi przełożyć na współczesne rozwiązania, dzięki czemu powstają nowatorskie przestrzenie. Projekt rewaloryzacji lasu miejskiego w Iławie opiera się na „leśnej narracji”: las dębowo-grabowy awansował na głównego bohatera opowieści, a stuletnie rośliny są traktowane jak eksponaty muzealne. W tym założeniu interwencje w krajobraz ograniczono, lecz z nastawieniem na możliwość kontaktu człowieka z naturą. Powstała inkluzywna całość, minimalizująca bariery, na przykład system wayfindingu ułatwia dostępność osobom niedowidzącym. Takie projekty to jednak perełki, a nie standard.

@pieing_Instagram

CODZIENNOŚĆ

Prawdziwa zwyczajność przejawia się w codziennym funkcjonowaniu w przestrzeni. Prawdziwą zwyczajnością są droga do piekarni po bułki, podróż tramwajem do biura, korek w drodze powrotnej, ścieżka na skróty do szkoły. Zwyczajne otoczenie odgrywa kluczową rolę, bo determinuje jakość życia. Najbliższa okolica ma na nas ogromny wpływ. Codziennie użytkowane budynki i przestrzenie kształtują nas i nasze zachowania. Hałas, korki, ciasnota naszych mieszkań stresują. Stale towarzyszą nam frustracja, złość. Reagujemy obniżoną koncentracją, zmęczeniem, zniechęceniem. Pomogłoby nam już dziesięć minut spaceru wśród zieleni, każdego dnia. Nieliczni angażują się w protesty na rzecz poprawy jakości naszej codziennej egzystencji. Ktoś spoza miejsko-aktywistycznej bańki prawie nie zauważa problemu, mimo że przez mierne projektowanie zwyczajności ludzie cierpią. Nie pomogą oferty marketingowców, skoro na obiecanym zielonym osiedlu zieleń kończy się na trawie z rolki i tujach przy panelu ogrodzeniowym. Zwykłość jest sprawą najwyższej wagi, ponieważ odpowiada za nasze codzienne funkcjonowanie. W miejscach powszednich nawiązujemy tysiące, jeśli nie miliony interakcji,  nieustannie podejmujemy decyzje, reagujemy na bodźce.

Projektowanie polega na redukowaniu niepewności – stwierdził kiedyś Don Newman. W kilku słowach ujął istotę dobrego designu. Wśród projektantów powszechnie panuje opinia, że dobry design jest niewidoczny. Wszystko zostało zaprojektowane – dodaję za każdym razem, gdy słyszę te stwierdzenia. Skoro więc na którymś etapie projektowania ktoś podejmuje decyzje co do formy, dlaczego nie uwzględnić najlepszej możliwej opcji? Rolą projektanta jest przecież dostarczyć funkcjonalny produkt, zadowolić odbiorcę. Na poziomie kupowanych dóbr codziennego użytku typu telefon, strój, mebel, wymóg ten uważamy za oczywisty, lecz swobodnie podchodzimy do niego przy projektowaniu miast i przestrzeni. Nasze ulice, sąsiedztwa, traktuje się po macoszemu, projektuje odgórnie, nie zaś z perspektywy człowieka. Wystarczy, że budżet się spina. Dla końcowego użytkownika nie przewidziano miejsca w Excelu.

@pieing_Instagram

ZMIANA PARADYGMATU

Co by się stało, gdybyśmy zmienili paradygmat projektowania, porzucili myślenie o projekcie jako Najwspanialszym Dziele, które ma cieszyć oko na wizualizacji? Co, gdyby podstawą inwestycji przestało być wyciskanie z działki jak największej liczby metrów kwadratowych do sprzedania, kosztem jakości projektowanej przestrzeni? Co, gdyby po prostu… budynek miał służyć ludziom?

Pójdźmy dalej i przyjmijmy, że będziemy projektować dla tych, których na wizualizacjach nie widać. Mogłoby się okazać, że zmiana myślenia projektowego zmieni wszystko. Powstałyby dzielnice w pełni wyposażone, wielousługowe, zielone, z chodnikami i ławkami. Ktoś wreszcie by zauważył, że spacerują głównie kobiety. Pożegnalibyśmy kładki, przejścia podziemne i betonowe pustynie, projektowano by bowiem także dla wrażliwych grup społecznych. Każdy projektant, inwestor i zleceniodawca wiedziałby, czym jest bariera architektoniczna, i świadomie unikał w projektach owych punktów statystycznie wykluczających większość społeczeństwa. Na osiedlach nie byłoby krawężników, przepadłyby projekty nieuwzględniające sklepów, skwerów, placów zabaw, szkół i przedszkoli. Projektanci, rozumiejący potrzeby starzejącego się społeczeństwa, priorytetowo traktowaliby dostępność do komunikacji miejskiej, równe i oświetlone chodniki, zieleń, ławki, usługi zdrowotne pod postacią apteki i przychodni. Zmniejszyłoby się na gentryfikację centrów miast, bo mielibyśmy świadomość, że mogą służyć też lokalnym mieszkańcom. Metraż nie byłby wyłącznie towarem, bo wiedzielibyśmy, że potrzeba godnych warunków, by żyć. Chłonność podmiejskich działek nie byłaby liczona jedynie zyskiem z podatku od nieruchomości, ale również łatwością dostępu do podstawowych usług. Prosty zabieg myślowy, myślenie o użytkowniku jako najważniejszej osobie w projekcie, zmienia wszystko. Zwyczajność jest nami: kobietą w ciąży, która nie może usiąść na ławce, bo jej nie ma, nastolatkiem, który nie zdąży na ostatni autobus do domu, bo ten odjeżdża dziesięć minut wcześniej, niż kończy się lekcja, opiekunką, która musi znieść wózek po schodach do przejścia podziemnego. A że każdy jest inny i ma inne potrzeby, powinniśmy traktować zwyczajność indywidualnie.

Utopijna wizja rozbija się o system, w którym trwamy. Zasady rynkowe są jasne: należy budować, inwestorzy mają zarabiać na metrze kwadratowym, architekci i architektki są szkoleni, by prezentować swoje dzieła jako najwspanialsze, najlepsze, najbardziej prestiżowe, potem zaś projektują tak, by zadowolić dewelopera. Jeśli się sprzeciwią, klient pójdzie do innego biura i tam ktoś wyklika mu inwestycję pod dyktando. Na wizualizacjach idealni ludzie spacerują przed idealnym budynkiem w idealną pogodę. W neoliberalnym tworzeniu przestrzeni nie ma miejsca dla inwestycji na ludzką skalę. Mocny system dyktuje warunki tworzenia rzeczywistości.

Na szczęście nie wszystkim to się podoba. Coraz więcej słychać głosów niezadowolonych z obecnego stanu rzeczy. Powstają książki opisujące zjawisko kapitalizmu i tego, jak kieruje on światem (chociażby Król liczb. Szkice z metafizyki kapitalizmu Bartosza Kuźniarza4, Praca bez sensu. Teoria Davida Graebera5, Kapitalizm. Historia krótkiego trwania Kacpra Pobłockiego6), młodzi organizują strajki klimatyczne, grupy wykluczane przestrzennie wymuszają standardy tworzenia ulic, chodników. System nie zmienia się z dnia na dzień, po jednym wydarzeniu. Potrzeba wielu spraw i głosów, czeka nas wiele stresujących momentów, przygotujmy się na lata edukacji i wyjaśniania. Dokładam kamyczek do koszyka zmiany. Zaryzykuję tezę, że należy wyjść od właściwej definicji stanu zastanego i zrozumieć, że tworzenie przestrzeni codziennej jest dla nas zasadniczo ważne. Nie wystarczy zmienić nastawienia, by zmieniły się standardy, niemniej uważam, że pomoże już wymyślanie jej na nowo.

Zacznijmy od zmiany punktu ciężkości projektu. Przestawmy się na myślenie wrażliwe i empatyzujące. Współcześni projektanci idą tym tropem, jeśli zmusza ich do tego rynek: ktoś przecież tworzy aplikacje, które są dla nas wygodne, a to dlatego, że mamy wybór, innych nie chcemy używać. Za rozwiązaniami user-friendly kryją się godziny przemyśleń, szukania idealnych sposobów, by ułatwić użytkownikom życie. Może więc jest szansa, by chodniki, osiedla, dzielnice i gminy też dobrze nam służyły?