Na temat modernistycznego planowania miast krąży popularna historia. Miasta były w niej pełne „ulic”, zbudowanych głównie między 1800 a 1914 rokiem. „Ulice” tworzył gęsty rój kamienic i szeregowców, rozmieszczonych nieregularnie lub na prostopadłej siatce. Łączyły się z „głównymi ulicami” – to przy nich mieściły się lokalne przedsiębiorstwa: warzywniaki, puby, kawiarnie, rzeźnicy, piekarze i krawcy. Uważano je za serce społeczności, miejsca, które napełniały ją życiem, nadawały jej „koloryt”. Mimo to nie cieszyły się dobrą opinią wśród reformistów z obu stron politycznego spektrum, pokolenie za pokoleniem ludzie ci pogardliwie nazywali je slumsami, zwłaszcza jeśli były przeludnione lub zaniedbane. Pod wpływem „planistów” i utopijnych teorii między innymi Ebenezera Howarda czy Le Corbusiera wiele z nich zniszczono. W ich miejscu nastały rozległe tereny zielone i nowe budynki, wyższe i dłuższe niż ich poprzednicy, surowe i stwarzające wrażenie nachalnych. Przesiedlono tysiące osób, aby wkrótce pozwolić im wrócić do nowych budynków. Sąsiedzi byli tam wyalienowani i brakowało bogatego życia społecznego, różnorodnych usług dostępnych przy dawnych ulicach. Krytycy, na czele z amerykańską ekonomistką amatorką Jane Jacobs, dostrzegli w tym stanie rzeczy katastrofę. Za ich argumentami przemawiał niepodważalny fakt, że te z „ulic”, które przetrwały, przeżywały od lat 90. XX wieku ponowny rozkwit, obejmowała je we władanie klasa kreatywna, a ceny tamtejszych nieruchomości skokowo wzrastały. Transformację przeszły Greenwich Village, Camden i Le Marais, a po nich Williamsburg, Prenzlauer Berg, Shoreditch i wiele innych.
Opowieść o życiu i śmierci ulicy budzi wiele zastrzeżeń. Rzadko wspomina się w niej o biedzie, a raczej biedę uważa się za stan o wiele mniej ważny niż nuda. Próżno szukać choćby cienia (wszechobecnych przecież) wychodków lub toalet współdzielonych przez kilka mieszkań. Dawno zapomniano, że „tętniący życiem” miks przemysłu i przestrzeni mieszkalnych skutkował śmiertelnymi wypadkami w fabrykach, z opowieści znikają postacie właścicieli mieszkalnych ruder, z rzadka ktoś wspomina o lichwiarzach i bukmacherach – „ulicznych” przedsiębiorcach odnoszących największe zawodowe sukcesy – a co dopiero o haraczach… Ta historia zawiera jednak ziarenko prawdy. Dzielnice zamieszkiwane przez klasę pracującą lub wielokulturową społeczność były i są postrzegane jako „problemy” do rozwiązania. Jane Jacobs dostrzegła znaczenie tych obszarów dla ich mieszkańców, doceniła też, że niektórym społecznościom udało się „odslumsić” okolicę, bez widocznej pomocy władz i deweloperów, ale opowieść o „ulicach” zawiera znacznie więcej wątków. Ważny test przeszła w Elephant and Castle – jednej z południowych dzielnic centralnego Londynu. „Ulicę” najpierw usiłowano tam zniszczyć, a następnie przywrócić, w zaskakująco zniuansowanym procesie złożonym ze skomplikowanych interakcji między mieszkańcami „slumsu” i władzami miasta, modernistycznym planowaniem i życiem ulicznym, kapitalizmem i społecznością.
Dzielnica Elephant and Castle jest oddalona mniej więcej o półtora kilometra od finansowego i rządowego serca Londynu, usytuowana na wschód od Westminsteru i południowy zachód od londyńskiego City. Jej nazwa pochodzi od pubu, który niegdyś stał przy skrzyżowaniu dróg prowadzących do stolicy z hrabstw Surrey i Kent i od dawna pozostaje zagadką. Zwolennicy popularnej teorii uważają, że na szyldzie lokalu widniał przeinaczony przydomek Eleonory kastylijskiej (La Infanta de Castilla), lecz o wiele bardziej prawdopodobne jest, że właściciela zainspirował herb okolicznego producenta liberii. Elephant and Castle leży poza East Endem, mimo to jego mieszkańcy łapią się na ogólne określenie „cockney”, kojarzone z kwintesencją starego Londynu. To tutaj Charlie Chaplin dorastał w straszliwej biedzie, z tych okolic pochodzi Michael Caine.
W filmach dokumentalnych i thrillerach dzielnica jest przedstawiana jako typowy slums – gęsto zabudowana masą kamienic czynszowych, do których wygnane zostały tysiące najuboższych londyńczyków, pozbawionych stabilnego zatrudnienia, pracujących w drukarniach Londynu Wewnętrznego i dokach, niepracujących w ogóle lub półprzestępców, jak zwykli ich nazywać miejscowi reformiści. Dzielnica gwałtownie zyskiwała albo traciła dobrą reputację, w zależności od zmian w postrzeganiu kultury i biedy cockneyów. Życie lumpenproletariatu, z pełną grozą opisane we wspomnieniach Chaplina, popadało w ruinę stopniowo i z wielu przyczyn. Planowanie przestrzenne było zaledwie jedną z nich. Dawny Elephant zniknął wraz z pojawieniem się społecznej mobilności oraz korzyści oferowanych przez państwo opiekuńcze, między innymi mieszkań komunalnych i pełnego zatrudnienia. Za ich sprawą wieloletni mieszkańcy wyprowadzali się na podmiejskie osiedla i do nowych miasteczek, budowanych wokół Londynu przez powojenny demokratyczny rząd. Pod koniec XX wieku pojawiła się – wcześniej niewyobrażalna – nostalgia za dawnym życiem, opisanym między innymi przez Michaela Collinsa w książce The Likes of Us: a Biography of the White Working Class (Tacy jak my. Biografia białej klasy pracującej). Autor wychował się w tej okolicy, w czasach wydania książki już tylko częściowo białej. W latach 70. dzielnica nie oferowała wielu powodów do nostalgii. Z dawnej Elephant and Castle nie zachowało się nic poza kościołem i kilkoma przypadkowymi skupiskami budynków. Zostały jedynie drogi – ogromne, zakorkowane. Każdego dnia tysiące osób przemieszczało się nimi z Londynu na południe Anglii.
Odbudowę Elephant and Castle zaproponowała Rada Miejska Londynu (London City Council, LCC) – wybieralny organ lokalnej władzy, który zarządzał brytyjską stolicą od 1899 roku. W radzie miejskiej przeważali politycy centrolewicowi, związani z Partią Postępową, a od lat 30. XX wieku – z socjalistyczną z nazwy Partią Pracy. Plany LCC dla Elephant and Castle, wdrażane od końca lat 50. do początku lat 70., to wczesny przykład „kompleksowej przebudowy”. Z dzielnicy nie zostało nic oprócz kościoła w stylu wczesnoklasycystycznym i edwardiańskiej stacji metra. Chaos dawnego slumsu ustąpił miejsca połączeniu wielkiego biznesu (powstało tam jedno z pierwszych brytyjskich centrów handlowych) i nadmiernej kontroli ze strony rządu (wszystkie nowe bloki składały się wyłącznie z mieszkań komunalnych, a nowe biurowce i budynki o funkcji edukacyjnej wypchnęły dawne funkcje rządowe na drugi brzeg rzeki). Zamierzenie było radykalne; dziś powiedzielibyśmy: wizjonerskie. Wśród budynków o funkcji publicznej znalazły się dwa wieżowce. W jednym z nich mieścił się London College of Printing, a w drugim – Alexander Fleming House – biura Ministerstwa Zdrowia (biurokratom z Westminsteru nie chciało się jednak dojeżdżać na południe i w latach 90. obiekt zaadaptowano na funkcję mieszkalną). Z obu stron otaczały je osiedla komunalne, niektóre (jak rozrzeźbiony Perronet House) złożone z pojedynczych bloków, a wszystkie zdominowane przez ogromną nową inwestycję – osiedle Heygate. W jego sercu usadowiło się centrum handlowe Elephant and Castle, zbudowane według nagrodzonego, lecz obojętnego na kontekst projektu architektów Paula Boissevaina i Barbary Osmond – niskiego prostopadłościanu z wieżowcem.
Mieszkańcy Elephant and Castle nie zaakceptowali nowej architektury. Jej skala była zbyt wielka, bez śladu po „intymności” i „cieple” dawnego slumsu. Osiedle przez lata nazywano paskudztwem, skazą na krajobrazie, przede wszystkim ze względu na przytłaczający rozmiar – krzyczał do przechodniów, że oto opuścili turystyczny Londyn i zawędrowali do nieprzyjaznej części miasta. Przejezdnym dzielnica wydawała się opustoszała, nie było w niej śladów po „społeczności”, po czymś, co Jane Jacobs nazwała baletem ulic. W zasięgu wzroku piętrzyły się jedynie wielkie budynki, beton, billboardy i ruch uliczny. Już w latach 90. lokalne władze, London Borough of Southwark (rada miejska Londynu, a właściwie jej następca, Rada Wielkiego Londynu – Greater London Council – została rozwiązana w 1986 roku przez Margaret Thatcher; pani premier uznała ją za politycznego rywala, w efekcie czego Londyn jako jedyna światowa stolica nie ma własnego organu zarządzającego), zapowiedziały częściową rozbiórkę.
Tuż przed rozpoczęciem wyburzeń, w pierwszej dekadzie XXI wieku, odezwały się głosy wcześniej niesłyszane. Pierwszy z nich dotyczył mieszkaniówki, która jako pierwsza miała zostać wyburzona między rokiem 2010 i 2013. Długie – monolityczne, „nieludzkie” czy (zależnie od gustu) „odważne” w skali – bloki osiedla Heygate będą znajomym widokiem dla każdego, kto wychował się na obrzeżach Warszawy lub Gdańska. Wysokościowce połączone nadziemnymi przejściami ciągnęły się w nieskończoność, skrywały jednak niespotykaną wśród miejskiej zabudowy oazę dorosłych drzew; pomiędzy nimi rozmieszczono niższe budynki. Paradoksalnie obserwatorom przejeżdżającym tamtędy codziennie w samochodach i autobusach przestrzeń ta wydawała się agresywnie miejska, lecz dla mieszkańców była cichą przystanią, wypełnioną zielenią i śpiewem ptaków. Wielu z nich nie miało ochoty opuszczać osiedla. Większość członków społeczności przesiedlonej w wyniku wdrożenia planów rady miejskiej Londynu pięćdziesiąt lat wcześniej zdążyła się wyprowadzić albo umrzeć, ale ci, którzy pozostali na osiedlu albo zamieszkali na nim już w XXI wieku, chwalili sobie jego kształt. Podobały im się widoki, rozległe zielone przestrzenie, jasne mieszkania, a przede wszystkim niskie czynsze komunalne.
W końcu również im nakazano opuścić Heygate. W trakcie walki o zachowanie osiedla aktywiści odkryli, że Southwark zawarł z deweloperami umowę, delikatnie mówiąc, niekorzystną. Wyburzenie osiedla kosztowało czterdzieści cztery miliony funtów, a nowy plan zagospodarowania – dwadzieścia jeden milionów. Nowy właściciel, australijski konglomerat nieruchomości Lendlease, zapłacił za działkę pięćdziesiąt pięć milionów. Tym sposobem miasto solidnie dopłaciło do sprzedaży jednego ze swoich największych aktywów (grunt był własnością rady, a czynsze spływały wprost do jej budżetu). Można jedynie podejrzewać, że wykonano ruch stricte ideologiczny. Southwark tak krzywo patrzył na politykę LCC wobec dzielnicy Elephant and Castle (w nowej inwestycji zaplanowano jedynie osiemdziesiąt mieszkań socjalnych, dostępnych cenowo dla tysięcy przesiedleńców z Heygate), że z radością stracił pieniądze, byle pozbyć się kuli u nogi. Wkrótce przyszła też kolej na centrum handlowe, inwestycję od początku prywatną.
Tak jak w Heygate, coś niespodziewanego działo się za martwymi betonowymi ścianami. Centrum handlowe nie sprostało pierwotnej funkcji – sklepy znanych krajowych marek świeciły pustkami, z rzadka zaglądali tam klienci. Stopniowo jednak wyewoluowało w miejsce skrojone na miarę potrzeb okolicznych mieszkańców. Zmieniło się tak samo, jak cała dzielnica Elephant and Castle. Dla popularnych sieciówek miejscowa społeczność okazała się zbyt biedna lub zbyt różnorodna, lecz wielkie przestrzenie handlowe niespodziewanie zaadaptowali lokalni przedsiębiorcy. Zaczęło się od targowiska w obniżeniu terenu między centrum handlowym a głównymi drogami. Drobny handel miał zachęcić mieszkańców dzielnicy do użytkowania budynku. Pomysł chwycił – na początku wieku otwarto tam chiński supermarket, irlandzką księgarnię republikańską, polską restaurację, a przede wszystkim liczne sklepy i knajpki prowadzone przez lokalną społeczność latynoską i dla niej. Klub bingo na ostatnim piętrze przyciągał do budynku seniorów, a pobliska kręgielnia służyła całemu przekrojowi społecznemu i klasowemu użytkowników – od mieszkańców Heygate po studentów uczelni artystycznych. Znów wielu lokalnych aktywistów sprzeciwiło się rozbiórce. Oprotestowali dziwną ekonomię i politykę niszczenia miejsca, które dobrze prosperuje i jest lubiane przez miejscową społeczność – i znów ponieśli klęskę. Centrum zostało zburzone w latach 2021–2022.
Czego możemy się nauczyć od losów Elephant and Castle? Każdy, kto odwiedził tę dzielnicę w pierwszej lub drugiej dekadzie XXI wieku i poświęcił jej trochę uwagi, z pewnością zauważył, że znalazło się w niej miejsce na wszystko, co wydawało się możliwe jedynie na tradycyjnej „ulicy”: liczne niezależne, niszowe i popularne małe biznesy, tanie, lubiane i bezpieczne mieszkania. Kiedy pojawiło się zagrożenie, mieszkańcy zorganizowali się samodzielnie i stawili czoła planistom. Napsuli im krwi, ciągając ich po ratuszach i sądach. Surowy i sztywny wygląd modernistycznych budynków wzniesionych po latach 50. był problemem nie dla mieszkańców, bo oni znaleźli własne zastosowania dla rzekomo nieprzystępnych przestrzeni, ale dla obcych. Przybysze nie potrafili odczytać wartości i sposobów działania osiedla Heygate i centrum handlowego. Ma to poważne konsekwencje dla naszego rozumienia prawdy (albo nieprawdy) o historii „ulicy” czy – jak kto woli – „Wielkiej Narracji Jane Jacobs”. Ludzie rzeczywiście potrafią „odslumsić” okolicę i nie lubią być wyganiani z własnych domów, co nie zmienia faktu, że fizyczny determinizm tej narracji był jednoznacznie zły. Ulica, jak się okazało, może być zrobiona z modernistycznych bloków, choć projektanci nowych budynków coraz częściej sięgają po tradycyjne formy. Osiedle Elephant Park, wyrosłe w miejscu Heygate, ma przypominać wycinek Nowego Jorku Jane Jacobs, miniaturowe Park Avenue – są tam ceglane kamienice z kafejkami i sklepami w parterze. Horrendalnie drogie mieszkania nowego Elephant and Castle znajdują się poza zasięgiem cockneyczyków i latynoskich sklepikarzy. Minie wiele czasu, zanim się dowiemy, czy współczesna dzielnica pomieści w sobie tyle życia, ile jej modernistyczna poprzedniczka.
Tłumaczenie z angielskiego: Natalia Raczkowska