Było lipcowe popołudnie. Zwiedzaliśmy okolice Dworca Wschodniego. Wycieczka zatrzymała się w miejscu, którego wcześniej nie znałem.
Musiałem nieraz tamtędy przejeżdżać, ale jakoś nie wyodrębniłem tego kawałka przestrzeni. Na pozór nie miał granic, kształtu ani funkcji. Wydawał się odpadem produkcyjnym, ścinkiem, niechlujnym dziełem przypadku, jak szpara między łóżkiem a szafą. Pułapka, do której wpadają skarpetki i inne drobne przedmioty.
Zawsze można było powiedzieć, że to nieużytek, niestrzeżony parking lub dzikie wysypisko. W ten sposób da się określić wiele niezabudowanych działek w naszym mieście. Teraz dostrzegłem zakurzone kocie łby. Taką nawierzchnię kładli w 30. latach zeszłego wieku. Najwyraźniej istniały wtedy jakieś plany dotyczące tego skrawka. Może nawet coś zbudowali, ale nie dotrwało do naszych czasów. Możliwe też, że skończyło się na zamiarach.
Niedaleko stała współczesna tablica, na której władze miasta zapowiadały rewitalizację i objaśniały zasady partycypacji społecznej. Dla zachęty umieszczono wizualizacje z kwietnikami, oczkami wodnymi i małą architekturą. Tablica zdążyła się zestarzeć. Mała architektura wyblakła i spłynęła z deszczem.
*
Zbliżał się zachód słońca. Upał zelżał. Po niebie krążyły jerzyki dofinansowane z budżetu obywatelskiego. Wystarczyło się rozejrzeć, żeby to miejsce nabrało pewnego sensu. Staliśmy na zapomnianym placu, niedokończonym skwerze, niedostrzegalnym skrzyżowaniu. W pobliżu zbiegały się – a może rozchodziły – trzy ulice. Pierwsza była poważnym traktem, na całej długości obrośniętym fabrykami i budynkami mieszkalnymi.
Drugiej w zasadzie już nie było. Kiedyś wydeptali ją robotnicy, którzy co rano wędrowali do pracy na kolei. Z czasem została utwardzona, otrzymała nazwę oraz niebieskie tabliczki z numerami domów. Jednak w drugiej połowie XX wieku układ przestrzenny się zmienił: wybudowano w tym miejscu spółdzielcze osiedle mieszkaniowe. Ulica została przerwana. Wciąż miała początek i koniec, ale w środkowym biegu znów zamieniła się w przejście dla pieszych, wąską alejkę wzdłuż ogrodzeń z cementowych cegieł i żeliwnych prętów.
Trzecią ulicę spotkała jeszcze dziwniejsza przygoda. Trafiła do niewoli. Na długie lata zniknęła, uwięziona na terenie pobliskiej fabryki. Odcięta płotem, przegrodzona budynkami. Po transformacji fabryka gdzieś przepadła, pofabryczne tereny ściągnęły deweloperów. Hale rozebrano, na ich miejscu pojawiły się apartamentowce z mnóstwem okien i balkonów. Płot przestał istnieć i ulica wróciła w dawne koleiny. Pomiędzy płytami chodnika zostały szyny kolejki wąskotorowej. Trudno powiedzieć, czy był to skutek zapomnienia, czy hołd dla industrialnej przeszłości.
*
Znajdowaliśmy się opodal skrzyżowania. Sto metrów od głównej drogi, starej szosy prowadzącej w stronę wschodniej granicy i dalej, aż do Rosji czy Chin. Niedaleko torów, zbudowanych w połowie XIX wieku, żeby najpierw wozić surowce i towary, a później rekrutów na front kolejnej wojny. Kilka kroków od miejsca, gdzie powoli wysychała dawna odnoga Wisły.
Na równinie. Na terenach zalewowych. Na piaskach. Na bruku. Kamienie były szare i czerwone, gładkie lub chropowate. Wszystkie przyniósł do Polski lodowiec, więc w zasadzie staliśmy na wyślizganych i startych od długiego użytkowania kawałkach Skandynawii. Byliśmy na poboczu i na zapleczu. Gdzieś pomiędzy, w skrócie i w przejściu.
*
Dookoła rozgrywały się setki różnych historii. Każda miała swój rytm i własne tempo. Biegł czas piasku i kamieni. Czas rzeki. Czas jerzyków. Czas ludzi. Czas koniunktur i kryzysów gospodarczych. Czas wyznaczony przez wschody i zachody słońca. Czas odmierzany przez kursy tramwajów. Czas ogłaszany syrenami fabryk, gwizdkami lokomotyw, ratami kredytów, wezwaniami do zapłaty. A my tkwiliśmy w przewężeniu niewidocznej klepsydry. Właściwie – setek klepsydr. Wszystkie przeszłości i przyszłości spotykały się w tym jednym miejscu. Zbiegały się i rozdzielały tuż koło nas.
*
Chciałbym kiedyś przeczytać historię architektury, która zaczynałaby się w głębi ziemi. Monografię budynku, która przedstawiałaby losy kamienia, gliny, piasku, zanim jeszcze zamieniły się w cegły lub zaprawę.
W takiej książce zmieściłyby się wulkany, lodowce, lasy. I wszyscy ludzie, którzy brali udział w budowie, zamieszkiwali budynek, dzielnicę i miasto. Niektóre strony wyglądałyby jak skandynawska saga albo francuska powieść. Znalazłoby się tam miejsce na charakterystyki osób – nie jakieś suche wzmianki lub wyliczenia – lecz pełnokrwiste opisy (dawni historycy wiedzieli, jak to robić).
A zaraz potem – suche wypisy z prawa budowlanego. Tabele, statystyki i wykresy. Przyrost ludności, dynamika cen gruntów, zmiany obciążeń podatkowych.
W kolejnym rozdziale czytalibyśmy o mikroretencji, o wodach gruntowych, ściekach. Albo o zwierzętach i roślinach. O wszystkim, co wyrastało z ziemi, zanim wykopano dół pod fundamenty i o gatunkach, które opanują budynek, gdy ludzie zaniechają już obrony.
Taka opowieść krążyłaby jak jerzyk. Rysowała spirale, ogromne przezroczyste klepsydry, oddalała się i zbliżała, wracała w to samo miejsce, za każdym razem odkrywała je na nowo. Dostrzegała pod innym kątem.
*
Być może dwadzieścia roczników pisma „Autoportret” jest czymś najbardziej zbliżonym do takiej zwariowanej i niemożliwej książki. Antologią różnych języków i sposobów opisywania przestrzeni. „Autoportret” ukazuje się w Krakowie. Robi wokół siebie mniej hałasu, niż zalecaliby specjaliści od marketingu. Z uporem trzyma się niewygodnego formatu. Często publikuje dobre ilustracje. Miewa świetnie zaprojektowane strony. (Inna rzecz, że nie zawsze stawia na pierwszym miejscu czytelność tekstu).
Pierwsze numery – wydawane na przełomie wieków – odwoływały się do troski o krajobraz. Ten wczesny, wyszehradzki okres w historii pisma przyniósł dziesiątki materiałów na temat architektury Czech, Słowacji, Polski.
Wątek regionalizmu prowadził coraz dalej, w stronę tekstów poświęconych materialności, roli zmysłów w postrzeganiu czy przeżywaniu architektury.
Od samego początku „Autoportret” pisał o ochronie zabytków architektonicznej awangardy. Z czasem coraz bardziej krytycznie analizował modernistyczną spuściznę. Wydobywał jej ukryte założenia, ujawniał zatrute źródła, śledził związki z totalitaryzmem i kolonializmem. Wyliczał przewiny, a jednocześnie rozglądał się za tym, co w modernizmie nieoczywiste, żywe i przydatne.
Stąd zwrot w stronę problematyki mieszkaniowej i – szerzej – społecznej. Wkrótce tematami „Autoportretu” stały się formy własności, kredyt, wynajem. Pojawiły się numery poświęcone transformacji ustrojowej.
Dyskusja o wolnym rynku musiała się zamienić w rozmowę o antropocenie, ekstrakcyjnej gospodarce, związku kapitalizmu z katastrofą klimatyczną. „Autoportret” zajął się tematem ograniczeń, powstrzymania konsumpcji, zahamowania wzrostu.
Pokazywał też inną ścieżkę – może kładkę – prowadzącą w kierunku bagien, mokradeł i pokrzywisk. Terenów, z których nawet kapitalizm nie potrafił wyciągnąć korzyści. Miejsc, które (uporczywie i wywrotowo) podważały sens dzielenia planety na działki budowlane i nieużytki. Stanowiły dziką alternatywę dla współczesnego świata.
Zaglądając do starych wydań „Autoportretu”, spotykamy hasła, które wkrótce trafiły do głównego obiegu. Niektóre przejścia zamieniły się w wielopasmowe oczywistości. Inne pozostały szlakami dla najbardziej wytrwałych turystów. Zmiany perspektyw i języków nigdy nie były arbitralne ani przypadkowe: towarzyszyły wydarzeniom, kryzysom, sporom. Układały się w kronikę niespokojnych czasów. Niosły pocieszający wniosek: jeszcze nie koniec. Nie stoimy przed ścianą. Trzeba się tylko rozejrzeć, popytać, gdzieś musi być wyjście.
*
„Autoportret” pisze o architekturze. Pisma architektoniczne siłą rzeczy skupiają się na obiektach statycznych. „Autoportret” woli opowiadać o tym, co zmienne i niepewne. W podtytule dość enigmatycznie określa swój profil: „Pismo o dobrej przestrzeni”. Myślę, że dla „Autoportretu” przestrzeń to przejście. Ścieżka, na której pomysły zamieniają się w przedmioty, a czas zostawia materialne ślady. A „dobra przestrzeń”? Może po prostu „lepsza”? W przymiotniku zawiera się program. Przestrzeń może być dobra. Świat może być lepszy. Nadzieja jest warunkiem zaangażowania, punktem wyjścia do wszystkich tekstów opublikowanych w magazynie. Przestrzeń można zrozumieć. To wymaga czujności, odwagi i pracy (ciągle od nowa) – ale jest możliwe. A już na pewno strasznie ciekawe.
Niniejszy tekst ukazał się jako wprowadzenie do książki:
D. Leśniak-Rychlak, M. Wicha (red.) W przejściu. 43 teksty o architekturze i przestrzeni, Kraków: Małopolski Instytut Kultury, 2022.