Zadziwiające, jak wiele elementów współczesnych przedmieść ma genezę militarną. Nudne formy wielkogabarytowych pudeł podmiejskich magazynów, centrów logistycznych i stref przemysłowych wywodzą się z pozbawionej okien fabryki wymyślonej w czasie II wojny światowej w Stanach Zjednoczonych. Ten typ budynku spełniał wymóg zaciemnienia przeciwlotniczego. Zakłady produkcyjne – potencjalne cele wrogich nalotów – stawiano poza miastami, aby uchronić ludność cywilną w śródmieściach. W tym numerze „Autoportretu” Jakub Bąk pisze o współczesnych skupiskach budownictwa industrialnego do dziś sytuowanych na obrzeżach miast. Zagląda do wnętrz centrów logistycznych (termin „logistyka” też wywodzi się z wojskowości) i ujawnia złożoność systemu współczesnego handlu. Jego mechanizmy z założenia są ukryte przed konsumentem, schowane pod „neutralnością estetyczną poszczególnych elementów: paczkomatów, busów kurierskich, kontenerowców, tirów i hal magazynowych”. Źródłem wydajności tego systemu jest paleta – wynalazek rozpowszechniony przez armię amerykańską w tym samym czasie, w którym zaczęły powstawać fabryczne pudła.
Do rozlania się amerykańskich przedmieść w połowie ubiegłego wieku przyczyniły się zimna wojna i nuklearna psychoza. Naukowe i planistyczne autorytety Stanów Zjednoczonych przekonywały, że w przeciwieństwie do zaludnionych centrów miast rozproszona zabudowa suburbiów będzie mniej narażona na całkowitą destrukcję po uderzeniu atomowym. Ucieczce klasy średniej ze śródmieść na miejskie peryferia sprzyjały zakrojone na gigantyczną skalę publiczne inwestycje w infrastrukturę drogową. Imponujące obwodnice autostradowe wyprowadzane koncentrycznie z centrów miast powstawały, by w razie wojny ułatwiać ewakuację, a w czasach pokoju – rozładowywać korki. Łukasz Wojciechowski dla tego wydania „Autoportretu” stworzył wizualno-literacki prequel opowieści o zjawiskach, które w kolejnych dekadach zadecydują o kształcie granic miast na całym świecie. Mamy rok 1954. Frank Wood, nieźle zarabiający mieszkaniec przedmieść Detroit, popija piwo na tarasie swojego spokojnego domu, zagląda w dół wykopany pod schron przeciwatomowy i wyobraża sobie świetlną przyszłość stolicy przemysłu motoryzacyjnego. Co może pójść nie tak?
Organizację przestrzenną współczesnych przedmieść determinuje przede wszystkim ekonomia. Grunty, tańsze niż w mieście, obrastają kakofonią przestrzennych kontrastów. Sąsiadują tam ze sobą szeregi domów jednorodzinnych w urbanistyce łanowej, zarośnięte nieużytki, węzły transportowe, zabudowa usługowa i mieszkaniowa podmiejskich gmin, składy budowlane, strefy przemysłowe, parki technologiczne, salony samochodowe, hurtownie… a wszystko to poprzetykane monotonią ekranów dźwiękowych lub farm fotowoltaicznych. Przestrzenie pomiędzy archetypicznymi miastem a wsią socjologowie i urbaniści nazywają międzymiastem. Rozciąga się wzdłuż dróg i odnóg, między liniami kolejowymi i autostradami. „Suburbia nie są sexy” – konstatuje Wojciech Wilczyk w tekście o artystycznym rejestrowaniu miejskich peryferii. Po wyjeździe z centrów naszych metropolii na trasy wylotowe nie trafiamy na kojący widok. „Ludzie coraz częściej mają odwagę powiedzieć, że wybierają przedmieścia, ponieważ nie stać ich na miasto” – mówi socjolożka Katarzyna Kajdanek. Radzi, by spojrzeć na międzymieście z perspektywy społecznej. Jakkolwiek oceniać kondycję przestrzenną obrzeży miast, właśnie tam swoje potrzeby życiowe – z wyboru lub konieczności – realizuje spora część europejskiej populacji. W ludzkim dążeniu do wspólnotowości dostrzegamy zalążek nadziei na wyjście z kryzysu suburbanizacji. Agata Twardoch zauważa, że żywotność procesów społecznych nie została stracona, a jako społeczeństwo – po latach wiary w samoregulujące mechanizmy rynkowe – dajemy sobie przyzwolenie na planowanie. Aby jednak było pożytecznym narzędziem, musimy z szacunkiem podejść do prawdziwego skarbu rodzimych przedmieść – „swojskich skrawków”, rozlewisk nieuregulowanych fragmentów rzek. Troskę o nie zaleca Jan Mencwel: jeśli mamy się uratować, musimy dostrzec, docenić i chronić enklawy dzikiej przyrody, które mamy pod naszym miejskim nosem.