Kiedy wpadliśmy na pomysł, by poświęcić ostatni w tym roku numer awangardzie, wiedzieliśmy na pewno, że nie chcemy ani historycznie, ani rocznicowo. Albowiem to, że zarówno jedno, jak i drugie stanowi zaprzeczenie samej istoty awangardy, powinno być oczywiste dla wszystkich. Interesowały nas (i interesują) raczej inne kwestie: czy jest jeszcze coś, czego możemy się nauczyć od awangardy? czy też – czy awangarda może nas zmusić do refleksji o nas samych? Pierwszy kłopot pojawia się już z definicją: jakże słusznie w publikowanym w tym numerze artykule Hilde Heynen przeprowadza dość istotne rozróżnienie między modernizmem a awangardą. Miał tego jasną świadomość już Bruno Jasieński, kiedy w swoim podsumowaniu krótkiej historii polskiego futuryzmu przyrównywał formistów do „średniowiecznego cechu poszukiwaczy nowej formy”. Formiści byli modernistami, ale nie awangardzistami, od ulicy dzieliła ich „szklana tafla” pracowni, a zamierzeniem futuryzmu było wyjście na ulicę, zatarcie ról społecznych, zamiana autora i odbiorcy dzieła sztuki – innymi słowy karnawał, czy też rewolucja.
W karnawale tym jednak architektura brała udział raczej oszczędnie. Można by inaczej powiedzieć, że architektura była wówczas najmniej awangardową ze sztuk. Niemniej to wyjście na ulicę, burzenie owej szklanej szyby dzielącej sztukę od rzeczywistości miało w dziedzinie architektury postać szczególną, najbardziej przyszłościową i długotrwałą, mianowicie program ideowo-estetyczny, mający na celu poprawę warunków życia codziennego zwykłych ludzi. Nieprzypadkowo więc w tym numerze znalazło się tyle tekstów o mieście. W rozmaitych wizjach urbanistycznych tamtego czasu nierzadko obecny był pewien rys demiurgiczny, niekoniecznie wynikający wyłącznie z flirtu części ówczesnych twórców z reżimami totalitarnymi. Rys ten w dużej mierze odpowiada dziś za zdyskredytowanie tamtych propozycji w powszechnym odbiorze, w sposób szczególny właśnie na obszarze urbanistyki. Czytelnik znajdzie zresztą w tym numerze wymowne przykłady zderzenia wizji z rzeczywistością, chociażby na terenie radzieckiej Rosji. Jednak spadkobiercą tamtej formacji był także Oskar Hansen – jakże daleki od Corbusierowskiej hybris, a przecież nadal wierzący w to, że architekt może, a nawet powinien, tworzyć dla wspólnoty, do której należy. I ta wiara, że warto myśleć, warto zaryzykować, warto nawet zabłądzić, a jednak zrobić wysiłek, by zmienić świat, jaki zastaliśmy, i ta nadzieja, że może nie wszystkie te wysiłki pójdą na marne, spełzną na niczym, obrócą się wniwecz, najbardziej chyba robią wrażenie na nas, ludziach wychowanych w jedynej powszechnej wierze w pieniądz i święte prawa rynku. Awangarda potrafi nas fascynować, jak człowiek gorliwie wierzący agnostyka, i budzić w nas wątpliwość: a jeśli oni jednak mimo wszystkich błędów mieli rację, a to my błądzimy? A co, jeśli rzeczywistość nas zaskoczy?