Wbrew pozorom zagadnienie przestrzeni organicznych nie dotyczy tylko zadziwiających zdolności budowlanych zwierząt lub zachwycającej struktury kryształu, lecz także i przede wszystkim samego procesu powstawania form, a – co za tym idzie – ich stawania się: pojawiania się i zaniku czy raczej przechodzenia w inne formy. Wobec coraz to nowych osiągnięć biologii, genetyki i robotyki pytanie o to, co jest żywe (do tego bowiem sprowadza się pytanie o istotę organizmu), przeżywa dziś renesans. Z jednej strony granica między żywym i nieżywym staje się coraz płynniejsza, nie tylko dlatego, że pojęcie życia staje się coraz bardziej umowne, bo zależne od przyjętej definicji, ale także dlatego, że każdy organizm rozkłada się z kolei na mniejsze części, podobnie jak zbiorowości żywych istot mogą się zachowywać jak jeden organizm. Jaki jest w tym kontekście status ontologiczny formy pojedynczej, która nie dość że przemija, ale także przy bliższej analizie okazuje się jak fraktale złożoną z innych form, również z kolei złożonych?
Wobec niedającej się dłużej utrzymać dychotomii między planem a przypadkiem, porządkiem a chaosem naukowcy wymyślili oksymoroniczne pojęcie uporządkowanego chaosu i mało która idea zdaje się tak nośna dla epistemologii naszych czasów. Odpowiada ona bowiem na płaszczyźnie emocji owemu poczuciu zarazem zachwytu i lęku, jakiego doznajemy w obliczu złożoności i piękna zjawisk przyrody. Zachwytu – albowiem to, co widzimy, jest nieraz niezwykle piękne, lęku – gdyż nie bardzo wiemy, gdzie my w tym wszystkim się znajdujemy, zarówno jako jednostki, jak też jako gatunek. Uporządkowany chaos wymusza na nas, żebyśmy opuścili binarne opozycje, tak przecież charakterystyczne dla logiki zachodniej.
W wieku XX ku temu nowemu pojmowaniu świata pierwsza utorowała drogę fizyka, ale naszym wychowanym na Grekach umysłom wciąż trudno się do tego przyzwyczaić. Zdaje się jednak, że może przychodzić nam w sukurs sztuka, która, znowu wbrew utartym opozycjom z przeszłości, wcale nie jest czymś innym niż natura, gdyż formy sztuki nie powstają inaczej niż formy przyrody. Morfologia, jak ją nazywał Goethe, czyli nauka o formach, jest dyscypliną na wskroś filozoficzną, z pogranicza estetyki i biologii. Być może po raz pierwszy od dwustu lat doświadczenie estetyczne znowu zdaje się wypowiadać jakiś ważny sąd o nas i o świecie, przypominając o pierwotnej jedności tego, co umysł analityczny rozproszył w różnych dziedzinach ludzkiej działalności. Pytanie o formy organiczne w ostatecznym rozrachunku jest pytaniem o nas samych, o naszą percepcję świata, o nasze własne przemijanie i o symboliczny język, jakim przemijanie to próbujemy oswajać. Nie ma już pewności, co do tego, czy jesteśmy jedynym gatunkiem posługującym się symbolicznym opisem świata, ale jesteśmy jak dotąd bez wątpienia tym gatunkiem, który uczynił zeń swoje główne narzędzie obcowania ze światem. Wzmacnia to nasze, być może niesłuszne, poczucie osamotnienia we wszechświecie, nie potrafi mimo wszystko zatrzeć odczucia głębokiej więzi z całością, która w nas i przez nas myśli.