Z Helen Runting rozmawia Kinga Zemła
Helen Runting jest urbanistką i teoretyczką architektury. Pochodzi z Melbourne, od lat mieszka i pracuje w Sztokholmie. Razem z architektami Rutgerem Sjögrimem i Karin Matz współtworzy studio SECRETARY, w ramach którego zajmuje się projektowaniem, działalnością badawczą, edukacyjną i wystawienniczą. W 2021 roku zespół wydał książkę 14 495 Apartments. A Metabolist’s Guide to New Stockholm (14 495 Mieszkań. Metabolistyczny przewodnik po nowym Sztokholmie) – archiwum wszystkich sztokholmskich projektów mieszkaniowych, które dostały pozwolenie na budowę w 2017 roku, a więc w trakcie postępującego szwedzkiego kryzysu mieszkaniowego, o charakterze przede wszystkim ilościowym.
Wśród 14 495 przykładów aż 25 procent dotyczy mieszkań typu studio, a 39 procent miało oprócz pokoju dziennego jedną sypialnię. Łącznie więc wśród zaakceptowanych projektów ponad dwie trzecie dotyczyły mieszkań jedno- albo dwupokojowych. W dodatku 76 procent mieszkań typu studio miało powierzchnię mniejszą niż 35 metrów kwadratowych, a 80 procent mieszkań z jedną sypialnią nie przekraczało 55 metrów kwadratowych. Wraz z tendencją do pomniejszania metraży przemianie uległy także wnętrza i konstytuujące je elementy. SECRETARY opisują pojawienie się „ściany wszystkiego” (the wall of everything), kompaktowo zaprojektowanego ciągu szaf i półek, nierzadko przedłużanego aneksem kuchennym. Aneks coraz częściej zastępuje kuchnię, a stół jadalniany wyraźnie traci wydzieloną, eksponowaną pozycję – miejsce spożywania posiłków ogranicza się do stolika albo blatu, zwykle przyklejonego do którejś ze ścian. Z 14 495 rzutów wynika też, że kurczy się strefa dzienna, w tym salon jako miejsce potencjalnego spotkania z innymi; zarazem nawet w ciasnym studiu zawsze starcza miejsca na łóżko dwuosobowe, co w domyśle oznacza, że przestrzeń tradycyjnie związana z seksualnością pozostaje nienaruszona.
Indywidualistyczne społeczeństwo szwedzkie charakteryzuje wysoki odsetek samotnie mieszkających singli, lecz tendencja do zmniejszania metraży obejmuje też mieszkania przeznaczone dla liczniejszych gospodarstw domowych. Jest szczególnie widoczna w zestawieniu współczesnych rzutów z modernistycznymi standardami słynnego programu Miliona Mieszkań, realizowanego przez socjaldemokratyczny rząd na przełomie lat 60. i 70. XX wieku. Ponieważ i polska architektura mieszkaniowa zdaje się zmierzać w podobnym kierunku, warto przyjrzeć się nowo powstającym sztokholmskim mieszkaniom, jak w soczewce skupiają bowiem wyzwania, wobec których stoi wnętrze mieszkaniowe w trzeciej dekadzie XXI wieku, i wpływy, którym ulega.
Kinga Zemła: W waszej ostatniej książce ty, Karin Matz i Rutger Sjögrim zwracacie uwagę na różne oblicza architektury i wiążące się z nimi płaszczyzny jej oddziaływania. Spośród wymienionych przez was definicji godne rozważenia z perspektywy wnętrza mieszkaniowego wydają się szczególnie trzy: architektura jako technologia, która utrzymuje nas przy życiu; architektura jako środowisko zbudowane, wyznaczające fizyczne ramy naszej egzystencji; architektura jako reprezentacja, podsuwająca poprzez rysunki czy wizualizacje możliwe scenariusze przyszłości. Gaston Bachelard pisze w Poetyce przestrzeni, że przymioty schronienia są „tak proste, tak głęboko zakorzenione w naszej podświadomości, że łatwiej jest uchwycić je przez bodaj krótkie wspomnienie niż drobiazgowy opis”1. Naszej rozmowy nie sposób rozpocząć więc inaczej niż od pytania, czym jest dla nas zamieszkiwanie. Czy da się uchwycić jego esencję?
Helen Runting: Jako teoretyczka muszę zaznaczyć swoją antyesencjalistyczną pozycję czy wręcz fundamentalne oddanie idei niedookreślenia, niezdecydowania w kwestii tego, kim jesteśmy jako ludzie. Właśnie z takiej perspektywy podchodzę do swojej pracy badawczej, a jednocześnie niemożność dookreślenia czynię polem eksploracji. Nie wierzę w esencję, która posłuży za jednoznaczną odpowiedź. Żeby jednak jakoś odpowiedzieć na twoje pytanie, proponuję wprowadzić rozróżnienie między pojęciem schronienia a dyscypliną architektury. Schronienie jest związane z pewną pojemnością środowiska ludzkiego życia i można je rozpatrywać w kontekście biopolityki – jako kluczową infrastrukturę dla gatunku ludzkiego i jego reprodukcji. Jeśli natomiast chcemy się odnieść do poetyki przestrzeni, musimy drążyć dalej i uznać schronienie również za rodzaj infrastruktury nie tylko nasyconej znaczeniami, ale aktywnie te znaczenia współtworzącej, może nawet organizującej i dyscyplinującej nasze życie. Dysponując takim wpływem, możliwościami czy kontrolą, jest więc także związana z władzą – i to z punktu widzenia teorii krytycznej interesuje mnie najbardziej.
KZ: W debacie wokół mieszkalnictwa często podkreślamy, że sposób zamieszkiwania pozycjonuje nas w świecie – jest źródłem ograniczeń lub możliwości. Wpływa na nasze decyzje nie tylko poprzez sposób zaspokajania potrzeby mieszkaniowej – najem, kredyt, własność czy spółdzielnię – ale też przez swoje atrybuty przestrzenne, czyli wnętrze. Na co pozwala nam wnętrze, które zamieszkujemy?
HR: Odwołując się do biopolityki w rozumieniu Foucaulta, dodałabym, że mieszkanie nas wytwarza, i to aktywnie. Pytanie brzmi więc: kim chcemy być? Albo raczej: jako kto chcielibyśmy być wytworzeni?
KZ: Wplatasz więc mieszkanie w mechanizmy Foucaultowskiej biowładzy? Ten rodzaj władzy, za pomocą normalizacji określonych zasad, ewoluuje od polityki zakazów i nakazów w wychowywanie członków społeczeństwa, którzy „pilnują się sami”.
HR: Przy okazji mieszkania i jego wnętrza zazwyczaj dużo mówi się o komforcie i samopoczuciu, a pomija kwestię posłuszeństwa – czyli właśnie tego, że musimy „pilnować się sami”, aby sobie pozwolić na mieszkanie w takim, a nie innym miejscu. Jakiego rodzaju odchylenia od przyjętej normy są dopuszczalne? Ostatnio zastanawiałam się nad popularnym szwedzkim przymiotnikiem duktig, czyli „dobrze wychowany”. Wydaje mi się, że szwedzkie społeczeństwo niewiele odchyleń jest skłonne zaakceptować.
KZ: Czy zatem zdołamy dookreślić, czym wnętrze powinno być, zwłaszcza przy współczesnej tendencji do zmniejszania powierzchni mieszkań? W Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka ONZ z 1948 roku mieszkanie jest wymienione jako element stopy życiowej zapewniającej zdrowie i dobrobyt, do których prawo ma każdy człowiek. W dokumencie Global Housing Strategy ONZ doprecyzowano, że mieszkanie powinno zapewnić „odpowiednią prywatność, odpowiednią przestrzeń, fizyczną dostępność, odpowiednie bezpieczeństwo, w tym prawne bezpieczeństwo użytkowania, stabilność konstrukcji, trwałość, odpowiednie naświetlenie, ogrzewanie i wentylację, podpięcie do odpowiedniej infrastruktury, dogodną lokalizację w stosunku do miejsca pracy oraz podstawowych usług, a wszystko to w dostępnej cenie”2. Jak uregulować tę odpowiedniość? Nie da się jej przecież zdefiniować w konkretnych ramach.
HR: U podstaw wszystkich regulacji architektoniczno-budowlanych tkwi dążenie do zapobiegania śmierci. Jeśli pozwolimy, by nasze wnętrza były pozbawione trwałej konstrukcji, wykonywane z mało solidnych materiałów, jeśli zawalą się pod naszym ciężarem, przepuszczą deszcz i wiatr, rozwinie się w nich pleśń, to oczywiście nie będzie miejsca na dyskusję na temat dyskomfortu, bo będziemy musieli skupić się na przetrwaniu. Zapewnienie, że nie dopuścimy do ekstremalnej sytuacji, to minimum i zarazem pierwszy krok. Od odpowiedzialności za to, że nie będą powstawały budynki zagrażające życiu lub zdrowiu mieszkańców, my – czyli społeczeństwo – możemy przejść do stanu, który, jak nazywamy go z Karin i Rutgerem, jest okej. Na tym etapie zaczynamy wyrażać preferencje, dyskutować i negocjować racjonalne naszym zdaniem rozwiązania w ramach społeczeństwa i jego stylu życia. Czy uważamy, że każda sypialnia powinna mieć dostęp do światła dziennego? Czy osobom na wózkach inwalidzkich należy zawsze i wszędzie zagwarantować dostęp do odpowiednio zaprojektowanych łazienek? W naszej książce staramy się jednak spojrzeć dalej, w czas po ustaleniu tych norm, po „okej”. Wydaje się nam, że należy się zastanowić nad kwestią konstelacji, w jakich chcielibyśmy mieszkać, strukturą naszych gospodarstw domowych. Powinniśmy również odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w obecnie projektowanych i budowanych wnętrzach da się zaspokoić zróżnicowane ludzkie potrzeby.
KZ: Kubatura i rozmiary wnętrza podlegają zatem negocjacjom? Skoro jako społeczeństwo uznajemy, że nie chcemy ciemnych sypialni, możemy też nie godzić się na mieszkania w skali mikro?
HR: Osobiście jestem krytycznie nastawiona do ciągłego pomniejszania metraży, zwłaszcza aż do poziomu regulowanego minimum. Postrzegam taką sytuację jako zwycięstwo kapitału, sukces wyciskaczy maksymalnego zysku. Gdyby jeszcze stała za tym rzeczywista potrzeba… ale tu chodzi wyłącznie o pieniądze. Zupełnie nie przekonuje mnie argument, jakoby minimieszkania powstały w odpowiedzi na problemy środowiskowe czy klimatyczne. Spójrz na typową szwedzką mini-etta, czyli minijedynkę. Deweloper naciska na projektanta, żeby w ciasnej komórce mieszkalnej pomieścić wszystkie tradycyjne funkcje domu – kuchnię, łazienkę, pralkę i tak dalej. Co to znaczy w mieszkaniu poniżej trzydziestu metrów kwadratowych? Że rano budzimy się z głową obok lodówki, wśród szumu piorącej w tym samym pomieszczeniu pralki. Gdzie jest granica pomniejszania, gdzie się zatrzymamy? Nie sądzę, by coraz ciaśniejsze mieszkania pomogły w walce z kryzysem klimatycznym, ratunku upatruję raczej w dzieleniu się zasobami. Robienie prania to idealny przykład. Od 1910 roku buduje się w Szwecji bloki mieszkaniowe ze wspólnymi, sąsiedzkimi pralniami. To żaden radykalny postulat, ten system działa sprawnie od lat. Zadziwiające, że po tylu dekadach korzystania ze wspólnych pralni musimy na nowo potwierdzać skuteczność tego rozwiązania w obliczu deweloperskich standardów wprowadzających udogodnienia w rodzaju prywatnej pralki, żeby podbić cenę za metr kwadratowy.
KZ: Rzeczywiście, po kilku latach mieszkania w Szwecji można się odzwyczaić od widoku pralki czy prania suszącego się w mieszkaniu. Ze sprawnie działającym systemem rezerwacji to właściwie wygodna opcja, szczególnie przy małym metrażu. Pralki w prywatnym wnętrzu zdarzają się wyłącznie w nowym budownictwie, przy wciąż istniejących wspólnych pralaniach. Powiedziałaś jednak, że nie przekonuje cię utożsamianie mniejszych mieszkań z rozwiązaniami zrównoważonymi. Podobny argument podnosi się często, zwracając uwagę na możliwość kształtowania gęstej zabudowy lub dogęszczania istniejącej mieszkaniami w skali mikro.
HR: Gęstość to stosunek liczby osób do obszaru, na przykład kilometra kwadratowego. Powierzchnię użytkową działki można wielokrotnie pomnożyć, budując kolejne kondygnacje, ale im wyżej się pniemy, tym więcej to kosztuje, a przy okazji sprzyja przestrzennej segregacji – mam na myśli wertykalne getta dla bogatych albo biednych. Szwedzcy moderniści poradzili sobie z tym problemem, skupiając grupy wysokich bloków w krajobrazie, który w ramach węzłów osiedlowych projektowali jako publiczny, z dostępem do usług, infrastruktury społecznej i transportu publicznego. To rozwiązanie wyszło jednak z mody i już się o nim nie wspomina. Dzisiaj urbaniści przez „gęsto” rozumieją „miejsko”, a „miejsko” utożsamiają ze strukturą urbanistyczną rodem z dziewiętnastowiecznego Paryża doprawioną współczesną, komercyjną ruchliwością. Taki rodzaj „gęstości” postrzegany jest jako „zrównoważony” tylko dlatego, że nie jest „sprawlem” – miasto się nie rozlewa, więc oferuje dostęp do transportu publicznego i możliwość tworzenia lokalnej ekonomii, bo na przykład powstają restauracje, w których mieszkańcy mogą się stołować zamiast gotować w domu. Z tego nie wynika bynajmniej, że projektowanie małych mieszkań jest strategią zrównoważoną. Gdyby zależało nam na zrównoważonym rozwoju, minimalizowalibyśmy powierzchnię zabudowy, budując wysoko, a zarazem opieralibyśmy strukturę jej wnętrz na zasadach dzielenia zasobów, przestrzeni, funkcji. To jednak nie sprzyjałoby rozwojowi kapitalizmu i na tym właśnie polega problem ze współczesnym dyskursem o zrównoważonym rozwoju – wyróżnia i sankcjonuje wyłącznie takie działania, które pozytywnie wpływają na środowisko, a jednocześnie wspierają kapitał.
KZ: Czy możemy zatem wyobrazić sobie – co przychodzi mi szczególnie łatwo, gdy myślę o mocno zurbanizowanej południowej Polsce, skąd pochodzę – zmianę paradygmatu i uznanie mniejszych ośrodków miejskich za alternatywę dla dogęszczania dużych miast? W mniejszym mieście w naturalny sposób zrealizuje się postulat miasta piętnastominutowego: łatwo jest wprowadzić sieć ciągów pieszo-rowerowych, znajdzie się też miejsce na zieleń, może ogródki działkowe. Do dużych miast przyciąga przede wszystkim praca, lecz w dobie upowszechnienia pracy zdalnej równie dobrze można mieszkać wygodniej i taniej w mniejszym mieście, niekoniecznie w mniejszym mieszkaniu.
HR: Byłabym ostrożna z podobnymi postulatami, szczególnie jeśli opierają się na możliwości pracy zdalnej, dostępnej przede wszystkim białym kołnierzykom. Wielu zajęć nie da się wykonywać online, w tym szczególnie ważnych z perspektywy feministycznej, związanych z troską i opieką. Poza tym miasto, ze swoim amalgamatem grup społecznych, zawsze będzie atrakcyjne.
KZ: W swoich esejach często wracasz do myśli, że architektura wpływa na to, kim możemy być, i że w związku z tym nasza zależność od niej okazuje się dla nas albo korzystna, albo przemocowa. Regulowane minimum, określające najmniejszą szerokość drzwi, przez które przejedzie wózek inwalidzki, czy odległość łóżka od ściany wystarczająca, by mogła wstać osoba nie w pełni sił lub wykonywać czynności pielęgniarka, świadczy o rozpoznaniu naszej kruchej kondycji wobec architektury. W 14 495 Apartments postulujecie: ponieważ nie zawsze mamy możliwość wybrania sobie architektury, nie wolno pozwolić, żeby to architektura wybierała nas. Gdybyśmy poszli na ustępstwo, oznaczałoby to, że architektura zawodzi te ciała, które nie mogą z niej korzystać. Mieszkanie w skali mikro raczej nie uwzględnia norm dostępności dla osób niepełnosprawnych. Zastanawiam się jednak, w jaki sposób ogranicza na przykład wspomniana typowa sztokholmska minijedynka, mieszkanie typu studio znacznie poniżej trzydziestu metrów kwadratowych. Czy jej mieszkaniec ugotuje w niej skomplikowany posiłek? Zrobi przetwory? Zaprosi znajomych na kolację? Zorganizuje przyjęcie? Przenocuje przyjaciół i jednocześnie nie będzie musiał spać z nimi w tym samym łóżku albo na rozkładanej kanapie?
HR: Gilles Deleuze uważał, że tak naprawdę nie wiemy, do czego jesteśmy zdolni, jaki potencjał w nas drzemie. Nie przesadzę, jeśli powiem, że ludzie lubią robić różne rzeczy także poza pracą. Niekoniecznie chodzi o hobby, mam na myśli również potrzebę artystycznej ekspresji czy upust kreatywności. W czasie pandemii trudno było dostać się w Sztokholmie na zajęcia z ceramiki ze względu na ogromną liczbę chętnych. Zestresowani pracownicy biurowi epoki semiokapitalizmu odkryli w zajęciach manualnych pożądaną formę spędzania wolnego czasu. Zdaje się, że im bardziej scyfryzowaną i wirtualną pracę wykonujemy, tym większą odczuwamy potrzebę ubrudzenia rąk, obcowania z materią, tworzenia obiektów.
Zestawiając 14 495 mieszkań z 2017 roku, zaczęliśmy się zastanawiać, jakim pasjom można w nich się oddawać. Metraż podsunął prostą odpowiedź: niezbyt wielu. Powierzchnia większości z lokali pozwalała w zasadzie na korzystanie z komputera czy telewizora – a więc narzędzi do pracy, oglądania, gry. Hobby wymagające większej przestrzeni, brudzące lub hałaśliwe nie zmieści się w tych pokojach dziennych. Co więc ma zrobić ktoś, kto pragnie budować wielkie modele wymyślonych miast, stworzyć z przyjaciółmi amatorską sztukę teatralną, ćwiczyć śpiew lub taniec? Ponieważ nie ma miejsca na żadną z tych czynności we wnętrzu prywatnym, stajemy wobec kluczowego pytania, czy istnieje takie miejsce we wnętrzach publicznych. Czy mamy dostęp, także nieodpłatny, do takich przestrzeni w mieście? Mieszkania się zmniejszają, ale temu zjawisku towarzyszy zanik przestrzeni publicznych we wnętrzach, oczywiście poza galeriami, które zamieniły znaną typologię ulicy handlowej w obszerne wnętrze. Tam jednak nie da się zwykle robić nic oprócz spotkania w kawiarni, robienia zakupów czy oglądania wystawionych towarów. Ostatnio obejrzałam na HBO serial Station 11. Spodobał mi się, ponieważ w przeciwieństwie do typowych dystopii pokazywał, że nawet w świecie po kataklizmie i utracie połowy ludzkiej wiedzy, bez elektryczności i komputerów, wciąż możemy czytać i wystawiać Szekspira. Sztuka jest ważna, musi być dla niej miejsce.
KZ: To rzeczywiście pocieszające, przynajmniej z punktu widzenia sztuki, i dość nietzscheańskie – mamy sztukę, żeby nie sczeznąć w prawdzie. Wrócę jednak do wnętrza, a konkretnie do coraz częściej spotykanych rozwiązań przestrzennych, na przykład zdegradowania kuchni do aneksu kuchennego, salonu do kącika z kanapą, stolikiem kawowym i telewizorem, jadalni do niewielkiego stołu z funkcją biurka. Czy możemy uznać takie przekształcanie wnętrza za odpowiedź na zmiany stylu życia (do takiego punktu widzenia przekonują nas deweloperzy i agenci nieruchomości), czy raczej ten styl życia został nam narzucony z racji niewielkiego metrażu, a prawdziwym powodem jego redukcji są względy ekonomiczne i prosta kalkulacja, że małe mieszkanie równa się większemu zyskowi?
HR: Pracując nad książką, chcieliśmy okazać wyrozumiałość architektom, którzy rysowali te plany. Wierzyliśmy, że starali się ze wszystkich sił i każdego dnia w trakcie pracy na programach CAD próbowali pogodzić interesy różnych stron, podobnie zresztą jak urzędnicy, którzy później zatwierdzali te rzuty. Nawet po stronie deweloperów ktoś czuwał nad zejściem się ustalonych jakości i liczb. Widzieliśmy więc, że wielu ludzi niejako ciągnie w różne strony, i zastanawialiśmy się, kto właściwie ma pełny ogląd sytuacji i jest faktycznym sprawcą. Odkryliśmy, że na proces produkcji tych mieszkań wpłynęło wiele ukrytych sił, na przykład umowa zawarta między szwedzkim rządem a samorządami na powstanie infrastruktury, głównie kolejowej i metra, razem z nowymi osiedlami. Zgodnie z jej założeniami samorządy miały zapewnić powstanie jak największej liczby mieszkań, a nie mieszkalnych metrów kwadratowych, naciskały więc na zwiększenie liczby tych mniejszych, żeby państwo sfinansowało projekty infrastrukturalne. Nieznaczne ułatwienia w projektowaniu mieszkań na dwóch pułapach – poniżej trzydziestu pięciu i pięćdziesięciu pięciu metrów – wynikają ze szwedzkiego prawa budowlanego. Dla rynku będącego pod presją rozpędzonego kryzysu mieszkaniowego nawet marginalne kruczki prawne okazują się znaczące. Nie można też bagatelizować rzeczywistego upodobania części tutejszego społeczeństwa do mieszkania w pojedynkę. Uważam, że należy to uszanować.
Wspomniałaś, że mieszkania budowane w ramach programu Miliona Mieszkań były odpowiednio większe. To bez wątpienia ich zaleta, ale z perspektywy feministycznej muszę podkreślić, że nie chciałabym romantyzowania czegoś, czego nigdy tak naprawdę nie chcieliśmy, i pod pewnymi względami mieszkania tamtego okresu również okazywały się pułapkami.
KZ: To prawda, szwedzkie mieszkania modernistyczne projektowano przede wszystkim z myślą o nuklearnym modelu rodziny, a ich aranżacje przestrzenne ten model cementowały. Do nielicznych wyjątków należał prefabrykowany system Skarne S-66 – jego rzuty uwolniono od ścian konstrukcyjnych, dzięki czemu dopuszczono elastyczną organizację wnętrza. Architekci porównali później swoje propozycje z aranżacjami mieszkańców i zaskoczyła ich różnorodność rozwiązań. Często wracam do tego przykładu, bo właśnie brak elastyczności wydaje mi się dużym problemem, a z drugiej strony mam projektową świadomość, że mniejsze metraże z góry ją ograniczają.
Szczególnym wymiarem funkcjonalności wnętrza jest podejmowanie gości. W zeszłym roku na łamach „Autoportretu” rozmawiałam z Sandi Hilal o gościnności i jej roli społecznej, zwłaszcza w środowiskach emigrantów. W swoim projekcie Pokoju Gościnnego Sandi zwraca uwagę, że możliwość wejścia w rolę gospodarza, gdy w szerszym kontekście jest się gościem, to akt przywracania sobie widoczności i podmiotowości, właśnie poprzez autoreprezentację w przestrzeni prywatnej. Wraz ze zmniejszaniem się wnętrza uprawianie gościnności staje się coraz trudniejsze, aż prawie niemożliwe. W tym sensie więc architektura zawodzi tych, którzy chcieliby ją praktykować, a nawet niejako rzucać wyzwanie zastanym porządkom społecznym.
HR: Zgadzam się. Abstrahując od poruszanych przez was wątków, myślę, i wynika to także z mojego doświadczenia, że najlepszym miejscem na poznanie ludzi w nowym mieście jest impreza w czyimś domu.
KZ: Przygotowując się do tej rozmowy, sporo myślałam też o szkolnych wymianach i mieszkaniu w obcym domu przez tydzień czy dwa, z czyjąś rodziną – to zupełnie wyjątkowe doświadczenie! Podobnie jak bycie zaproszonym do kogoś na obiad w trakcie podróży. Szerzej, poza podróżowaniem, migracją, przeprowadzką do innego miasta, wydaje mi się, że na skutek wygasania praktyki gościnności ubożeją relacje międzyludzkie. Przestrzeń domowego wnętrza sprawia, że spotkanie odbywa się w wyjątkowym układzie – między prywatnością a jej ekspozycją, intymnością a dopuszczeniem do niej. Gospodarz bierze odpowiedzialność za samopoczucie gościa, a osoba zaproszona wchodzi w rolę gościa na gruncie dużo mniej neutralnym niż kawiarnia czy plac.
HR: Wracamy do fundamentalnego pytania: gdzie możemy się spotkać? Gdzie możemy robić coś razem? W Szwecji nie sprawdzi się plac, bo jest za zimno, ani las, bo wypadałoby być cicho, może nawet nie boisko do piłki nożnej, jeśli uprawiamy różne sporty. Jestem sceptycznie nastawiona do uproszczonej odpowiedzi, jaką daje sztokholmska urbanistyka w duchu Space Syntax, zgodnie z którą wystarczy odpowiednio zagęścić, zapętlić i poprzecinać przepływ ruchu pieszego oraz zapewnić otwarte przestrzenie publiczne, a nasze społeczno-ekonomiczne problemy rozpłyną się w egalitarnej atmosferze miasta dla wszystkich. Nie wydaje mi się, żeby przypadkowe spotkanie na placu miało taką samą moc jak wspólne działanie – więzi społeczne potrzebują przecież czasu. W latach 50. w Hägerstensåsen, południowej dzielnicy podmiejskiej Sztokholmu, wybudowano Medborgarhus – „dom obywatela”. Ostatnio po zmianie kadry prowadzącej placówka odżyła: w sali teatralnej odbywają się przedstawienia, ale i przyjęcia taneczne, zorganizowano szkółkę muzyczną, bibliotekę, a nawet lokalną stację radiową. To niesamowite, że w 2022 roku tego typu miejsce staje się na powrót istotną częścią społecznej infrastruktury, że przyciąga tyle osób – a mówimy właśnie o takim osiedlu, na którym w latach 30.wznoszono bloki z mieszkaniami o niewielkich metrażach. Bardzo mi się podoba w naszej dzisiejszej rozmowie, że stale wychodzimy z wnętrza na zewnątrz, widzimy, że wnętrza prywatne i publiczne są nierozdzielne, nie powinno się mówić o jednym z pominięciem drugiego.
KZ: Relacja wnętrza i zewnętrza wiąże się również z dostępnością. Mikromieszkania często przedstawia się jako remedium na cenową niedostępność, zwłaszcza w dogodnych, śródmiejskich lokalizacjach w centrach większych miast. Podobna narracja w Polsce, kraju o żywej pamięci powszechnej równości w ciasnocie, brzmi prawie ironicznie. Przez pierwsze dziesięć lat życia mieszkałam razem z rodzicami w typowym PRL-owskim M3 o powierzchni 36,6 metra kwadratowego. Piętro wyżej w takim samym mieszkaniu musiała się pomieścić czteroosobowa rodzina. W zmianie systemu polityczno-gospodarczego Polacy pokładali ogromne nadzieje na polepszenie codziennych warunków bytowych. Tymczasem z danych Eurostatu wynika, że Polska jest w Unii Europejskiej na czwartym miejscu od końca pod względem procentu populacji żyjącej w przeludnieniu, choć procent ten systematycznie spada3. Wzrasta jednak liczba osób w wieku między 18 a 34 rokiem życia mieszkających z rodzicami4. Nasila się kryzys dostępności mieszkań, pogłębia się luka czynszowa. Trudno uznać „mikroapartamenty”, sprzedawane notabene jako lokale usługowe, za rozwiązanie tych problemów, skoro nie funkcjonuje sprawna polityka mieszkaniowa i nie korzysta się na większą skalę z innych narzędzi, na przykład z najmu instytucjonalnego czy TBS-ów. W przeliczeniu na metr kwadratowy mniejsze mieszkania wypadają drożej. To żerowanie na sytuacji, w której ludzie z ogromnym wysiłkiem zbierają wymaganą kwotę lub pracują na zdolność kredytową i jest to dla nich absolutny szczyt finansowych możliwości, nie mogą sobie pozwolić na jakąkolwiek dopłatę, żeby kupić coś wygodniejszego i bardziej opłacalnego.
HR: Dla mnie dostępność to osobliwe zagadnienie. Często mówi się o niej jak o celu samym w sobie. Uważam, że powinniśmy pójść znacznie dalej, stawiać sobie dużo bardziej utopijne wyzwania – takie jak mieszkalnictwo uniwersalne, zapewnione każdemu. Dlaczego mielibyśmy je traktować jak towar? Czy naprawdę powinniśmy poświęcać jakość życia na rzecz przesłanek ekonomicznych, opartych na fikcyjnym przepływie kapitału w ręce nielicznych? Kiedyś ludzkość spojrzy na ten moment w swojej historii z przyszłości i będzie się zastanawiać: co my właściwie robiliśmy? Te pieniądze i tak wyparowały na giełdzie, a nam pozostało zmagać się z zaspokajaniem podstawowych potrzeb przez te jedyne dane nam osiemdziesiąt czy nawet dziewięćdziesiąt lat życia na tej planecie.
KZ: Wrócę jeszcze do M3, w którym się wychowywałam. Kiedyś w ramach seminariów na uczelni miałam za zadanie zaprezentować swój pierwszy pokój dziecięcy. Moi rodzice razem ze stolarzem wymyślili sprytną konstrukcję, połączenie biurka, półki, szafy i łóżka w jeden drewniany mebel. Rysując, przypominałam sobie zastosowane w tym projekcie rozwiązania, które umożliwiły tak efektywne wykorzystanie ciasnej przestrzeni, i zaczęłam jako architektka odczuwać ekscytację. Wydaje mi się, że podobne podniecenie napędza autorów wielu artykułów na platformach typu Archdaily, tych poświęconych mikromieszkaniom. Na pierwszy plan wysuwa się pomysłowość architekta, który w obliczu niemożliwego wyzwania okiełznał przestrzeń i pomieścił wszystkie funkcje. W fotogenicznym nowoczesnym wnętrzu zatraca się pytanie, czy taka przestrzeń w ogóle powinna była być wykorzystana do celu mieszkaniowego. Mówiłaś wcześniej o budzeniu się z głową przy lodówce. Przeglądając takie wnętrza, często o minimalistycznej, wręcz futurystycznej estetyce, nie mogę oprzeć się wspomnieniu wakacji w kamperze nad morzem. Myślę więc o wnętrzu, w którym jeśli po przebudzeniu chcesz zjeść śniadanie, musisz najpierw zebrać pościel, zdekonstruować łóżko i z jego elementów złożyć niewielki stolik. Jeśli te wszystkie dodatkowe ruchy stają się częścią codzienności, łatwo wyobrazić sobie moment, w którym jest się zbyt zmęczonym, żeby je wykonać, i idealnie zaprojektowane mikro zmienia się w zagracony składzik.
HR: Myślę, że odpowiednim określeniem byłoby tutaj nie „mikro”, lecz „degradacja”. Chodzi mi o odarcie z jakiejkolwiek nadbudowy, totalną redukcję do odsłoniętej podstawy, stan całkowitej podatności na zranienie, bezbronności. Rzeczywiście projektowanie w takiej skali rozpala architektoniczną wyobraźnię, bo architekci są szkoleni do tego, żeby rozwiązywać przestrzenne zagwozdki, wyciskać z przestrzeni maksimum jej możliwości, zmusić ją do tego, by służyła jak największej liczbie funkcji jednocześnie. Samo w sobie to nie jest złe; przeciwnie, te nieco obsesyjno-kompulsywne poszukiwania często przyczyniają się do powstania świetnej architektury. Ważne, w co taki wynalazczy impuls zostanie zaprzężony, do jakich celów posłuży: godnych i moralnych czy z gruntu złych. Nad tym architekci zwykle nie mają kontroli.
Wspominasz kamper nad morzem. Ja myślę o swojej łódce i o tym, że jest coś przemożnie przyciągającego i przytulnego w tym perfekcyjnie zorganizowanym wnętrzu, w którym każdy centymetr pełni określoną funkcję i żaden skrawek przestrzeni się nie marnuje. Trzeba się dostosować do rygoru ograniczonej przestrzeni, nie należy przynosić ze sobą zbyt wielu rzeczy. Cudownie jest spędzać tam czas, ale równie wspaniale jest opuścić łódkę, gdy wakacje się kończą, i wrócić do swojego mieszkania.
Nie mam skłonności do przesadnego kupowania ani zbierania rzeczy. Po długim dniu potrzebuję w swoim mieszkaniu spokoju i ładu, nie znalazłabym ich w zagraconej przestrzeni. Nawet jednak z takim podejściem wnętrze mieszkaniowe jest przestrzenią przechowywania – nie tylko obiektów użytkowych, ale także wspomnień i znaczeń. Gdzie osoba mieszkająca w mikro trzyma swojego pluszowego misia z dzieciństwa? Albo pudełko z listami od przyjaciół z liceum? Jasne, część z artefaktów obecnie mamy w wersjach cyfrowych, ale jako ludzie wciąż lubimy zachowywać przedmioty, które coś dla nas znaczą. Przywozimy je z dalekich wakacji, otrzymujemy w spadku lub prezencie. Wyobrażam sobie młodych przedsiębiorczych mieszkańców minimalistycznych nowojorskich mikrokawalerek i przypuszczam, że tego typu przedmioty przechowują w domach rodziców. To znaczy, że są przedstawicielami klasy średniej i tak naprawdę mają zasoby przestrzenne gdzie indziej.
KZ: Wątek minimalistycznego stylu życia często powraca w kontekście mikromieszkań. Czasami nawet w ten sposób są reklamowane: nie będziesz już kupować zbędnych rzeczy, bo nie masz na nie miejsca, i w ten sposób oszczędzisz pieniądze. Mikromieszkanie, często nazywane produktem inwestycyjnym, przynależy do porządku hiperrzeczywistości, zdefiniowanej przez Jeana Baudrillarda. Z jednej strony jest symulakrum, pozbawionym odnośników, z drugiej produktem, który przechodzi sam siebie: nie kupujesz ciasnego dysfunkcyjnego wnętrza, kupujesz – jakkolwiek paradoksalnie to brzmi – antykonsumpcjonistyczny styl życia! W tym momencie architektura staje się reprezentacją, dyscypliną, w której „przyszłość jest częścią równania”, jak piszesz w eseju White, Wide and Scattered (Białe, szerokie, rozrzucone) o wizualnej kulturze rynku nieruchomości5. Razem z Hélène Frichot zwracacie uwagę, że na portalach nieruchomości większość sztokholmskich wnętrz ma ściany pomalowane na biało, zdjęcia zrobiono szerokokątnym obiektywem, wrażenie przytulnej domowości osiąga się za pomocą niejako mimochodem rozrzuconych atrybutów, na przykład pościeli udrapowanej w artystycznym nieładzie, sugerującym, że jest jeszcze ciepła od ciała, które leżało w niej przed chwilą.
HR: Jeśli przyjrzymy się tym obrazkom, intensywnie rozsiewanym w mediach społecznościowych – Instagramie czy Pintereście – całą dekadę po tym, jak te narzędzia zostały wymyślone, zauważymy, że media społecznościowe miały niezwykle homogenizujący wpływ na wnętrza. Przeglądając oferty nieruchomości podczas pisania tamtego eseju, zauważyłyśmy, że większość mieszkań w Sztokholmie wygląda niemal identycznie – jakby zawsze zatrudniano tych samych agentów, projektantów wnętrz i fotografów, zawsze eksponowano te same meble i przynoszono obiekty związane z domowością. Jak taka homogenizacja może być w ogóle dobra dla rynku? Zgodnie z teorią neoliberalną wolny rynek ma generować i zwiększać różnorodność. Tymczasem wszędzie mamy tę samą atmosferę katalogu Ikei, te same rośliny, wygodne kanapy z długimi podnóżkami – platformy do wygodnego oglądania Netflixa. Nie jestem wyjątkiem, moje mieszkanie wygląda podobnie. Wszystko to wiąże się z traktowaniem mieszkania jak towaru, który powinien być łatwo wymienialny na rynku.
KZ: Pierwsze mieszkanie wynajmowane przeze mnie w Sztokholmie było docelowo przeznaczone na sprzedaż. Agent nieruchomości zmusił właścicielkę do przemalowania ścian z lawendowych na białe, co przyjęłam z ulgą. Kiedy organizował dni otwarte, kazał spakować wszystkie rzeczy osobiste do walizek i schować w piwnicy, przynosił niezbędne atrybuty, w tym nieśmiertelną misę z owocami i butelkę wina.
HR: Wszystko, tylko nie ściany pomalowane na brzydki kolor! (śmiech) Swoją drogą zastanawia mnie, kto jest tym pierwszym i ostatecznym wyznacznikiem, niemal boską figurą, którą wszyscy naśladujemy. Kto ma ten nieomylny gust, który tak skutecznie powielamy? Zwróć też uwagę na niegasnące od lat zainteresowanie powierzchniami i fakturami we wnętrzu. Mieszkania się zmniejszają i tracą na funkcjonalności, a my zdajemy się przykładać coraz większą wagę do marmurowych blatów. Od męsko-industrialnej estetyki betonów architektonicznych, przez renesans białych płytek rodem z masarni, po wszechobecne terazzo – rośnie głód autentyczności. Może wkraczamy już w szczytową fazę postmodernizmu – nie chodzi o prawdę, ale o wrażenie autentyczności. Znacznie częściej zresztą jesteśmy eksponowani na wyobrażenia o wnętrzach, na ich wizualizacje czy zdjęcia, niż ich doświadczamy. Ile wnętrz odwiedzamy na co dzień? Rano wychodzę z domu do pracy, wieczorem wracam z pracy do domu, czasem idę do restauracji. Wnętrza kryją się przed naszym wzrokiem za fasadami budynków i tak naprawdę ich nie znamy, dopóki nie zobaczymy ich rysunków lub nie wejdziemy do środka. W czasach późnego kapitalizmu mieszkania, zwłaszcza te w skali mikro, funkcjonują niczym symulakry Baudrillarda, abstrakcyjne wartości ekonomiczne krążące na rynku. W tym obiegu na daleki plan schodzi ciało, które leży w łóżku, oddycha, myśli, marzy, żyje. Do niego właśnie chcemy wracać w naszej pracy badawczej. Podjęliśmy się zarchiwizowania 14 495 mieszkań, żeby przywrócić je debacie, przedstawić dowody na ich istnienie. Zrozumieć, czym naprawdę są.