FOT. MARIANNA WICHA
Wyszedł dopiero latem. W sierpniu przyjechał do Kazimierza, żeby nas odwiedzić. Wieczorem poszliśmy na przechadzkę. Pamiętam, że nagle zaczął biec. Byłem zaskoczony. W tamtych czasach dorośli ludzie nie biegali dla przyjemności. Poruszał się niezgrabnie. Wyraźnie brakowało mu kondycji. Nic dziwnego – po tylu miesiącach. Biegł, dzwoniąc kluczami, drobnymi pieniędzmi, odzyskanym paskiem. Uznałem, że wypada się przyłączyć, więc biegliśmy bez słowa aż do miejsca, gdzie kończyła się droga. Dalej było urwisko i zachód słońca. Muzykę do tej sceny powinien skomponować Jean-Michel Jarre.
Później byłem tam jeszcze setki razy. Najpierw z rodzicami. Potem z tobą. Potem z dziećmi. Z wózkiem, z rowerami, z przyjaciółmi i gośćmi. Spotykaliśmy sarny, zające i lisy. Czasami były komary. Zawsze stawaliśmy w tym samym miejscu. Trochę drzew. Trawa. Ślady po ogniskach, puszki i zużyte prezerwatywy.
W tym roku pojawiła się tablica i dużo biało-czerwonej taśmy. Uznaliśmy, że nas to nie dotyczy. Z dołu dobiegał zgrzyt blachy. Prom po raz ostatni przybił do brzegu. Słońce kończyło szychtę. Wtedy pojawił się właściciel.
– Teren prywatny – zawołał. – Tablic nie widzicie?
– Kiedy my tu przychodzimy od zawsze – wyjaśniłem bez sensu. – Myślałem, że to niczyje. (Wierzyłem, że przez te lata wydeptaliśmy sobie wpis do księgi wieczystej. Uzyskaliśmy mniejszościowy udział w pejzażu).
– Wszyscy tak myślą – powiedział i znowu się rozsierdził. – Pan sobie zapamięta: w Polsce wszystko jest czyjeś.
Poszliśmy stamtąd. Robiło się ciemno. Za jednym zamachem straciliśmy nieużytki, puste parcele, koślawe place, klepiska, dzikie parkingi, pokątne przejścia, ścieżki, skróty na peron. Wszystkie wolne miejsca. Niepotrzebne resztki krajobrazu. Ścinki, które można było sobie brać i nikt się nie gniewał.
Byliśmy już daleko, kiedy tamten krzyknął po raz ostatni:
– Nic nie jest niczyje!