A i to miejsce – powiedział nagle Marlow – było ongi jednym z jasnych zakątków ziemi.
Mój pierwszy tekst dla „Autoportretu”, napisany piętnaście lat temu, był poświęcony opuszczonemu Zespołowi Domów Wypoczynkowo-Szkoleniowych w Porąbce-Kozubniku. W zrujnowanym kurorcie u stóp góry Żar rozkwitały wówczas nowe zjawiska subkulturowe. Jednym z nich był urbex, czyli specyficzna forma aktywności rekreacyjnej polegająca na eksplorowaniu opuszczonych, zrujnowanych i zapomnianych, a często także niedostępnych lub ukrytych budynków i instalacji poprzemysłowych. Równolegle do eksploratorów, kompleks chętnie odwiedzali twórcy graffiti, fani survivalu, paintballu, airsoftu i pospolici złomiarze. Na zwłokach ośrodka wypoczynkowego powstał więc nowy ekosystem – dowód na to, że życie nie znosi próżni, a wybebeszona architektura, jak pień spróchniałego drzewa, może stać się domem dla wielu nowych organizmów.
„Ruiny są śladem trudnym do wymazania”, twierdził Stefan Hejnowicz, uczeń liceum w pobliskich Kętach i jeden z pierwszych eksploratorów, którzy uprawiali urbex w Porąbce-Kozubniku. Wygląda na to, że się mylił. W lutym 2020 roku stałem nad wybetonowanym korytem potoku Mała Puszcza i usiłowałem przywołać w pamięci obraz, który zafascynował mnie ponad dekadę wcześniej. Nie było to łatwe, ponieważ większość z dwunastu pawilonów dawnego kompleksu zrównano z ziemią, górujący nad doliną, kilkunastopiętrowy budynek hotelu Kiczora zamieniono zaś w ekskluzywny apartamentowiec. Wraz z ruinami zniknęło graffiti, ślady po paintballu i walające się wszędzie, charakterystyczne dla PRL-u, dwucentymetrowe płytki ceramiczne, którymi wyłożone były łazienki i balkony.
Trzydzieści lat po prywatyzacji i upadku ośrodka wypoczynkowego nastąpiła całkowita transformacja krajobrazu, przywracająca w pewnym sensie stan sprzed roku 1968, kiedy to rozpoczęto zabudowę doliny. Zaadaptowanie terenu do nowych funkcji z ulgą powitali mieszkańcy gminy, dla których ruiny były gorzkim wspomnieniem lepszych czasów i też czynnikiem realnie obniżającym komfort życia i wartość pobliskich nieruchomości. Przez kilka dekad przyciągały one wszak nie tylko ruchy subkulturowe, ale też pijaków i złodziei, a na krótko nawet zorganizowaną przestępczość.
Rozumiem mieszkańców, mam też jednak nadzieję, że zanim na ten teren wjechały buldożery, ktoś ocalił przynajmniej metaloplastykę wieńczącą pawilon dawnej stołówki. Na portalach aukcyjnych sporadycznie pojawiają się drobne pamiątki z Kozubnika: pocztówki, ulotki i bony na zabiegi kosmetyczne, które niegdyś oferowano gościom. Widuję także breloki z numerami pokoi hotelowych i ceramikę z logo ośrodka. Przyznaję, że i ja dałem się wciągnąć w kolekcjonowanie memorabiliów z Kozubnika-Porąbki. Trudno mi się oprzeć pokusie zakupu kolejnej identycznej pocztówki z widokiem doliny, każdy rewers jest bowiem zapisem innej historii.
W październiku 2020 roku w Krakowie ukończono trwającą czterdzieści pięć lat budowę biurowca NOT, potocznie nazywanego Szkieletorem, dziś: Unity Tower. Uwieczniona w popkulturze dominanta krajobrazowa miasta była celem pielgrzymek eksploratorów z całej Polski. Zdobyłem szczyt Szkieletora w lipcu 2005 roku, korzystając ze sprzyjających warunków atmosferycznych i nieuwagi stróża. Sześć lat później budynek stał się na kilka dni dziełem sztuki, kiedy berliński artysta, Florian Dombois połączył promieniem lasera jego szczyt ze szczytem oddalonego o ponad kilometr biurowca przy rondzie Grzegórzeckim. Działania artystyczne stanowią jednak motywację dla niewielkiego odsetka osób, które podejmują ryzyko eksploracji opuszczonych, często grożących zawaleniem budynków. Co tak naprawdę napędza urbex? Potrzeba mocnych wrażeń, którą w przeszłości zaspokajały inne ludzkie aktywności. Dziś ich substytutem stało się podejmowanie koncesjonowanego ryzyka.
Ruiny fascynują niektórych ze względów estetycznych, inni odnajdują w nich echa romantycznego sprzeciwu wobec naukowego podejścia do natury i człowieka. Od zawsze interpretowano je symbolicznie, jako coś niesamowitego i wzbudzające grozę, głównie ze względu na ich niejasny status. „Ruiny, podobnie jak ogród, są przestrzenią mediacji pomiędzy naturą a kulturą. Architektura, będąca wytworem człowieka, zostaje podporządkowana siłom natury. Ruiny to architektura opuszczona, niechciana, odrzucona, lecz jednocześnie fascynująca. Nie spełnia już funkcji użytkowych, lecz paradoksalnie dzięki temu może stać się obiektem czysto estetycznym” – pisze Agata Stronciwilk[1]. Wydaje się, że ta potrzeba odmiennego doświadczania przestrzeni towarzyszy także osobom uprawiającym urbex.
W kwietniu 2015 roku przystąpiono do wyburzania jednej z największych opuszczonych fabryk w Krakowie: kompleksu hal dawnego Prefabetu w Czyżynach. Długie na kilkaset metrów hale były niezwykle popularne wśród instagramerów ze względu na łatwy dostęp do obiektu. Widywałem tam nawet młode pary poszukujące pomysłu na oryginalną sesję ślubną. Pod dyktando przedsiębiorczych fotografów panny młode w nieskazitelnie białych sukniach stąpały ostrożnie wśród rozbitych butelek i kupek gruzu z wystającymi prętami zbrojeniowymi. Dziś mieści się tam osiedle mieszkaniowe i hale wystawowe Expo Kraków.
Ktoś może powiedzieć, że nie warto załamywać rąk nad wyburzeniami obiektów poprzemysłowych, skoro za moment w innej części miasta pojawią się kolejne. Niekoniecznie. Towarzyszące nam przez ostatnie trzy dekady pozostałości dużych państwowych zakładów przemysłowych to scheda po socjalizmie. W chaosie transformacji ustrojowej nikt się nimi nie przejmował, więc ulegały stopniowej degradacji, aż zamieniały się w niemożliwe do odratowania ruiny. Kiepsko zabezpieczone, prowizorycznie ogrodzone, stały się atrakcją dla poszukiwaczy mocnych wrażeń.
Dziś miasto rośnie w niewiarygodnym tempie. Każdy kawałek wolnego gruntu jest natychmiast komercjalizowany. Stare budynki są wyburzane do gołej ziemi, a po wywiezieniu gruzu w ich miejsce natychmiast stawia się nowe. Wyburzone w ubiegłym roku centrum handlowe Plaza wrastało w krajobraz krakowskiego Dąbia przez dwie dekady, a zniknęło z niego w ciągu zaledwie pięciu miesięcy. Budynek był, moim zdaniem, wyjątkowo brzydki i szybko się zestarzał, więc prawdopodobnie nikt nie będzie za nim tęsknił, lecz przypadek ten pokazuje przyspieszenie pewnych procesów.
Z tego samego powodu inwestycje komercyjne zachowujące elementy oryginalnej tkanki architektonicznej, jak krakowska Galeria Kazimierz, poznański Stary Browar czy łódzka Manufaktura, będą raczej rzadkością. Wyjątkiem bywały dotąd – i zapewne pozostaną – inwestycje publiczne, jak planowany budynek Centrum Literatury i Języka Planeta Lem w Krakowie, gdzie zachowanie istniejącego, zabytkowego budynku Składu Solnego wpisano w założenia konkursowe (o ile projekt zostanie zrealizowany).
Czy urbex zaniknie z powodu braku miejsc wartych eksploracji? Zapewne nie. Wciąż istnieje wiele opuszczonych obiektów na peryferiach dużych miast lub miasteczek, a wśród eksploratorów zapanowała zaś moda na opuszczone szpitale, hotele, a nawet biurowce. Wiele z nich zbudowano już w latach 90. XX wieku, więc nie mają uroku i dekoracji właściwych dla architektury socjalistycznej.
Ruchowi nie przysłużyła się też komercjalizacja, która objęła równocześnie różne obszary geograficzne. W latach 2016–2017 dwukrotnie odwiedziłem mekkę eksploratorów, czyli Strefę Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej, określaną potocznie jako Zona. Oba wyjazdy miały zorganizowaną formułę i odbyły się za pośrednictwem kijowskich biur podróży specjalizujących się w obsłudze ruchu turystycznego do Strefy. W programie całodniowego zwiedzania znalazły się najbardziej znane miejsca w Prypeci: hotel, szkoła, basen, stadion, port rzeczny i diabelski młyn, a także najważniejsze miejsce w Zonie – Arka, czyli ważący 25 tysięcy ton ruchomy sarkofag nakrywający czwarty reaktor, który uległ awarii w 1986 roku.
Dla mnie największą atrakcją obu wycieczek była możliwość wspięcia się na 150-metrowy radar pozahoryzontalny Duga-3, który – przez charakterystyczne stukanie, słyszalne na całej planecie na falach krótkich – nazwano Rosyjskim Dzięciołem lub Okiem Moskwy. Nasi przewodnicy wprawdzie nam to odradzali, ale też nie zrobili nic, żeby nas powstrzymać. Zwiedzanie Zony było niby zorganizowane, ale w praktyce na własną odpowiedzialność. Dozymetry, które otrzymaliśmy przy wejściu do strefy, były raczej elementem budowania atmosfery, niż realnymi narzędziami do unikania miejsc silniej napromieniowanych.
Dziś, ze względu na agresję Rosji na Ukrainę, wycieczki do Zony przerwano. Przede wszystkim dlatego, że na jej terenie stacjonuje duże zgrupowanie wojsk, których zadaniem jest obrona przed ewentualnym ponownym atakiem na Kijów z kierunku białoruskiego. Warto pamiętać, że Zona obejmuje tereny po obu stronach granicy, na terytorium Białorusi znajduje się jej większa część. Wojna spowodowała także utrudnienia w dostępie do obiektów na terenie Rosji, gdzie znudzeni europejscy eksploratorzy coraz częściej szukali nowych lokacji. Sam przed wojną planowałem wyprawę do opuszczonego średniowiecznego miasta Gamsutl w Dagestanie, której prędko nie zrealizuję.
Powrót wojny (wojen) do sfery medialnej w Europie stawia w pewnym sensie pod znakiem zapytania dalszą popularność urbexu. Potrzeba złudzenia uczestnictwa w niebezpiecznej wyprawie w nieznane była efektem dywidendy pokojowej, którą cieszyliśmy się na kontynencie przez ostatnie dekady. Czy w obliczu realnych konfliktów zbrojnych, rozgrywających się tuż za granicą Unii Europejskiej, nadal potrzebujemy tego typu stymulacji?Warto pamiętać, że urbex jest atrakcyjny również dlatego, że do ruin możemy dojechać utrzymaną w dobrym stanie drogą, sprawnym samochodem lub komunikacją publiczną, po zakończeniu eksploracji zaś wrócić do swojego mieszkania, gdzie czeka na nas centralne ogrzewanie i bieżąca woda. Nikt nie chciałby żyć pośród ruin.
Tymczasem, popularność urbexu, a także stron internetowych i for dyskusyjnych na ten temat powoduje, że niektóre miejsca stają się zatłoczone. Usłane betonowymi bunkrami plaże łotewskiej Karosty (dzielnica Lipawy) przyciągają codziennie setki turystów – szczególnie o zachodzie słońca, kiedy można zrobić najlepsze selfie. Później można spędzić noc w pobliskim więzieniu przerobionym na tematyczny hostel. Poważnym problemem dla eksploratorów jest postępująca prywatyzacja miejsc opuszczonych. Wśród regularnych turystów nie brakuje chętnych do zakupu biletów na zwiedzanie starej fabryki, bunkra czy sztolni. Nawet jeśli nie ma w nich prac Banksy’ego – a tym bardziej, jeśli są.
W swoim czasie zaliczyłem kilka klejnotów w koronie europejskiego urbexu. Zawsze preferowałem miejsca, do których mogę dostać się na własną rękę, ale kilka razy uległem prawom rynku. Jednym z takich miejsc jest Teufelsberg, czyli nieczynna amerykańska stacja nasłuchowa w dawnym Berlinie Zachodnim, której charakterystyczne kopuły pokryte są dziś pracami artystów street artowych z całego świata. Teren wydzierżawił przedsiębiorca, który wprawdzie pozwala nieodpłatnie malować na budynku, ale równocześnie pobiera opłatę za wstęp do powstałej w ten sposób galerii. Wielu eksploratorów próbowało ignorować system poprzez wycinanie dziur w ogrodzeniu.
W ramach zorganizowanych wycieczek przez jakiś można było czas zwiedzać berliński Spreepark, czyli zamknięty w 2002 roku, zrujnowany park rozrywki w dzielnicy Treptow. Obiekt spopularyzował film Hanna z 2011 roku oraz medialne doniesienia o wartych 21 milionów euro narkotykach ukrytych w jednej z atrakcji parku[2]. Zwiedzałem park na własną rękę, kiedy nie był oficjalnie dostępny. Niestety w sierpniu 2014 roku część zachowanych instalacji spłonęła. Od tego czasu trwają prace nad rewitalizacją obiektu.
Wieś Stańczyki jest położona 10 kilometrów w linii prostej od trójstyku granic Polski, Litwy i Obwodu Kaliningradzkiego. Pewnie dlatego dotarcie tam zajęło mi prawie dwadzieścia lat. Atrakcją wsi jest para zabytkowych mostów kolejowych, zbudowanych w latach 1917–1918. Przez wiele lat cieszyły miłośników urbexu i skoków na bungee. W 2003 roku zostały sprzedane na aukcji prywatnemu właścicielowi za kwotę zaledwie 125 tysięcy złotych, ponieważ koszt ich remontu oszacowano na 2 miliony. Nabywca obiecał, że wprowadzi opłaty po zakończeniu remontu[3]. Remont jeszcze nie ruszył, opłaty – owszem.
Postępujące umasowienie urbexu wpłynęło na zanik etosu ruchu, który zakłada, że eksplorator nie zmienia niczego w zastanym krajobrazie: surowo zabronione jest zarówno zabieranie pamiątek, jak i pozostawianie czegokolwiek po sobie (śmieci, napisów, itd.). Na tym tle już wcześniej dochodziło do napięć pomiędzy eksploratorami i twórcami graffiti, którzy ruiny traktują jako tworzywo, podobrazie, na którym można zostawić swój znak. Dla miejskich eksploratorów ruiny to sanktuarium, do którego się pielgrzymuje, fotografuje, ale nie dotyka.
W miarę, jak ubywa miejsc do eksploracji i malowania, oba środowiska zaostrzają swoje stanowiska. Niektóre obiekty są w związku z tym utrzymywane w tajemnicy przed „wrogiem”. Ze stron internetowych dla eksploratorów znikają wskazówki, jak do nich dotrzeć, ze stron o graffiti usuwane są zaś zdjęcia z ich malowania. Spór nabiera dodatkowego kolorytu w miejscach o szczególnym znaczeniu dla obu stron. W maju 2015 roku nastolatek z Kijowa zamalował swoim graffiti historyczny napis Wybacz mi, mój domie rodzinny… Julia, który po ewakuacji Prypeci pozostawiła jedna z byłych mieszkanek miasta. „Stalkerzy”, czyli samozwańczy strażnicy Strefy, zapowiedzieli, że wezmą sprawę w swoje ręce[4].
Kraje Europy zachodniej znacznie wcześniej uporały się ze swoim betonowym dziedzictwem II wojny światowej. Nigdy nie ukończone wieże dział obrony przeciwlotniczej (Flakturm) w Wiedniu, Hamburgu i Berlinie przekształcono w hotele, centra kultury i galerie sztuki współczesnej. W jednej mieści się nawet miejskie akwarium, inna służy mieszkańcom jako ściana wspinaczkowa. Christian Boros, prywatny kolekcjoner sztuki wspołczesnej, kupił berliński bunkier dla ludności cywilnej i dostosował budynek do celów wystawienniczych i mieszkalnych. Wraz z żoną zamieszkał na dachu bunkra, w specjalnie zaprojektowanym dla niego penthousie.
O czym marzą eksploratorzy? Aby wejść tam, gdzie nie wszedł nikt przed nimi. W światowej czołówce takich miejsc był w latach 1992–2008 nieukończony, 330-metrowy hotel Ryugyŏng w stolicy Korei Północnej, Pjongjangu. Niewielu śmiałków odważyło się na eksplorację obiektu w kraju, w którym reżim wtrąca turystów do więzienia bez możliwości ekstradycji za znacznie mniejsze przewinienia. Mimo wznowienia prac pod koniec pierwszej dekady XXI wieku, budynek oddano do użytku dopiero w 2018 roku. Zamontowane na jego fasadzie światła ledowe wyświetlają nocą hasła propagandowe.
Innym Świętym Graalem urbexu jest Hashima, opuszczona wyspa okręt u wybrzeży Japonii. Wbrew obiegowej nazwie wyspa była kopalnią węgla kamiennego, a nie obiektem militarnym. Przez wiele lat wstęp na nią był ściśle zabroniony, co nie zniechęcało eksploratorów. Obecnie można ją zwiedzić z oficjalną wycieczką. Co ciekawe, w 2015 roku wyspa została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO jako jeden z obiektów związanych z rewolucją przemysłową w epoce Meiji – z hutnictwem, przemysłem stoczniowym i przemysłem wydobywczym.
Eksploracja miejsc zagłady, katastrof (naturalnych lub spowodowanych przez człowieka) czy pól bitewnych może być rozpatrywana w kategoriach tzw. „ciemnej turystyki” (ang. dark tourism) lub tanatoturystyki, definiowanej jako odwiedzanie miejsc związanych ze śmiercią i cierpieniem. W polskich realiach są to przede wszystkim cmentarze, lapidaria, krypty, kaplice grobowe i grobowce, a także miejsca masowej śmierci. Z przeprowadzonej przez badacza problemu, Sławoja Tanasia, analizy wynika, że Polska – jako jeden z nielicznych krajów w Europie – ma ogromny potencjał, by stać się jedną z najczęściej wybieranych destynacji dla „ciemnych turystów”[5].
Czasami miejsc do zwiedzania nie trzeba specjalnie szukać. Dobrym przykładem jest zlokalizowany w centrum Tallina, tuż obok terminalu promowego do Helsinek, monumentalny budynek hali widowiskowo-sportowej, zrealizowany z okazji Letnich Igrzysk Olimpijskich w Moskwie w 1980 roku. Pokryty ze wszystkich stron graffiti obiekt nie jest obecnie użytkowany ze względu na zły stan techniczny. W niedostępnym na co dzień wnętrzu zachowało się kompletne wyposażenie sali widowiskowej na 3000 osób. Tutaj w 2020 roku amerykański reżyser Christopher Nolan kręcił sceny do filmu science-fiction Tenet.
W centrum Tirany znajduje się charakterystyczna betonowa piramida. Otwarta w 1988 roku jako muzeum znienawidzonego albańskiego dyktatora Envera Hodży, po upadku komunizmu mieściła między innymi klub nocny, studio telewizyjne, a w okresie wojny w Kosowie – kwatery wojsk NATO. W 2010 roku władze albańskie wydały decyzję o jej wyburzeniu, aby uwolnić atrakcyjny teren w centrum stolicy. Dzięki protestom budynek uniknął jednak rozbiórki. W ubiegłym roku przekształcono go w centrum widowiskowe, z kawiarniami i galeriami na dachu. Nie wszyscy się z tym pogodzili.
Wraz z upływem lat moje zainteresowanie eksploracją przygasło, a w każdym razie nieco inaczej rozkładają się dziś akcenty moich podróży. To, co dawniej stanowiło ich cel, obecnie dzieje się przy okazji, w wolnej chwili. Nie znaczy to jednak, że przejeżdżam obojętnie obok opuszczonej fabryki, wieży ciśnień, bunkra czy fortu. Mam naturę kolekcjonera, który nigdy nie przepuszcza okazji do powiększenia swojej kolekcji, jeśli zaś tak się stanie, to przykre wspomnienie długo mu towarzyszy. Zarówno urbex, jak i kolekcjonerstwo to formy nieuleczalnego nałogu, który da się stłumić tylko na jakiś czas.
Cytowana wcześniej Agata Stronciwilk zwraca uwagę, że ruiny mogą być odczytywane jako pewna narracja: „Nie tylko opowiadają o przeszłości, wykraczają także w przyszłość. W takim rozumieniu czytane są jako wizja katastroficzna. Rozwój, postęp, technika nie są w stanie zapobiec ostatecznej zagładzie człowieka i jego wytworów. To opowieść, w której upada mit industrializacji i zwycięstwa człowieka nad naturą”6. Być może więc upodobanie do eksploracji jest też próbą oswojenia naszych lęków przed tym, co nieuchronne – katastrofą klimatyczną i związanym z nią rozpadem społeczeństwa epoki industrialnej.