Hasło demokracji partycypacyjnej (lub uczestniczącej) staje się ostatnio coraz popularniejsze także w Polsce. Powołuje się na nie coraz liczniejsze grono osób, w tym polityków. Działa jak magiczne zaklęcie: nie zmienia realiów, za to na zasadzie wytrychu ma umożliwić dołączenie do grona postępowców i modernizatorów. Deklaracje mogą pozostawać bez pokrycia. Zrozumienie sedna pojęcia jest nadal nikłe, a znaczenie uczestnictwa obywateli i obywatelek w rządzeniu bardzo rozmyte.
Prowadzić to może do nieporozumień, a co gorsza – do przejęcia przez polityków idei demokracji partycypacyjnej w celu ograniczenia wpływu ogółu na decyzje polityczne.
Współczesna demokracja przedstawicielska, będąca siostrą bliźniaczką liberalizmu, przeżywa poważny kryzys, który nie powinien dziwić nikogo, kto wie, jakimi zasadami kierowali się jej ideowi fundatorzy, tacy jak John Locke czy John Stuart Mill. Obaj opowiadali się przeciwko równości obywateli, preferując odpowiednio zamożniejszych i wykształconych. Przez dziesięciolecia głosu wyborczego były pozbawione kobiety, robotnicy, całe skolonizowane narody. Mimo procesu emancypacyjnego, który umożliwił po latach walk uczestnictwo w wyborach do władz państwowych, regionalnych i samorządowych wszystkim bez względu na płeć, pochodzenie, rasę i tak dalej, i pomimo prób przełamania hegemonii liberalizmu w sferze zarządzania gospodarką, zasady podziału na możnych i bezwolnych nadal funkcjonują w zakładach pracy i firmach.
Proces upowszechnienia praw wyborczych (na przykład Kuwejt przyznał prawo wyborcze kobietom dopiero w 2005 roku) przeciął się z procesem koncentracji władzy w rękach organów wykonawczych oraz presją lobby korporacyjno-biznesowego, co owocuje brakiem zaufania obywateli i obywatelek do redystrybucyjnej funkcji państwa, a co za tym idzie – masowym spadkiem frekwencji wyborczej. Absencja wyborcza staje się sposobem na delegitymizację panującego ustroju.
Coraz powszechniejsze jest przekonanie, że stoimy przed następującym dylematem: albo ostatecznie będziemy musieli się pożegnać z utopią powszechnej równości i legalizmu oraz powrócić do przedrewolucyjnego modelu utrzymywanych przymusem i przemocą nierówności, albo przełamiemy impas poprzez zwiększenie ilości demokracji w demokracji. Przykładem pierwszej tendencji są próby forsowania quasi-praw, umów międzynarodowych wyznaczających fatalne deregulacyjne standardy. Najgłośniejszym ostatnio przykładem jest ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement), negocjowana w ekskluzywnym kręgu decydentów, objęta tajemnicą, konsultowana jedynie z potencjalnymi beneficjentami umowy. Przeciwny kierunek rozwoju demokracji postaram się opisać w niniejszym artykule.
Najważniejszym i niezbywalnym elementem partycypacji jest możliwość decydowania przez obywateli i obywatelki o odprowadzanych do budżetu pieniądzach (budżet partycypacyjny). Nie chodzi ani o proste konsultowanie decyzji samych władz, ani o możliwość ubiegania się o subwencje czy granty, jak w przypadku organizacji pozarządowych, lecz o realne, oparte na deliberacji określanie celów, na jakie mają być wydane pieniądze. Realne – co oznacza, że podjęta przez obywateli i obywatelki decyzja co do redystrybucji kwot budżetowych jest wiążąca dla władz i nie może być przez nie zmieniona. Oparta na deliberacji – co oznacza, że wymiana argumentów ma służyć nie konfrontacji, lecz doskonaleniu i edukacji. W demokracji przedstawicielskiej, choć wymaga to metakonsensusu co do rozwiązania ustrojowego, decyzje szczegółowe podejmuje się na zasadzie proporcjonalnej, a nie większościowej czy przez aklamację.
Dariusz Kraszewski ze Stowarzyszenia Liderów Lokalnych Grup Obywatelskich wymienia siedem zasad fundujących demokrację partycypacyjną:
1. Partycypacja to instrument umożliwiający bezpośrednie decydowanie obywateli i obywatelek o podziale budżetowych pieniędzy
2. Konieczne jest zerwanie władzy ze stereotypowym przekonaniem o jej nadrzędnej funkcji oraz dobra wola ze strony demokratycznych przedstawicieli. Wiąże się to nie tylko z jakością współpracy. Wprowadzenie mechanizmów partycypacyjnych umożliwiają między innymi przepisy o finansach publicznych oraz art. 5 i 51 Ustawy o samorządzie gminnym z 1990 roku, a także § 8.2 rządowego Paktu dla Kultury, gdzie czytamy: „Rząd, we współpracy z samorządami, przygotuje warunki prawne dla pilotażu w zakresie tworzenia tzw. budżetów partycypacyjnych w planach finansowych jednostek samorządu terytorialnego, w których wydatki ustalają mieszkańcy”. Niektórzy krytycy zwracali uwagę, że jest to ograniczenie dominującej w prawie europejskim zasady mandatu wolnego. Należy jednak zauważyć, że demokracja partycypacyjna nie wprowadza w zamian mandatu imperatywnego, umożliwiającego odwołanie przedstawiciela władz przed upływem kadencji, lecz jest pewną innowacją, która z tej przyczyny wyprzedza regulacje prawne. Na korzyść budżetu partycypacyjnego można przywołać także poparcie ze strony konferencji Habitat II, przygotowanej przez ONZ w 1996 roku w Stambule, która uznała partycypację za dobrą praktykę obniżającą poziom ubóstwa i podnoszącą poziom edukacji społeczeństwa.
3. Władze muszą poinformować, jakie sumy zarezerwowano do parcelacji w ramach obrad obywatelskich. Gdyby po całym cyklu decyzyjnym okazało się, że wybrane cele nie mogą być zrealizowane, brak rezultatów zaangażowania obywateli groziłby ich rozczarowaniem do idei partycypacji.
4. Istotny jest cykliczny i ciągły charakter procesu. Analiza dotychczasowych przykładów realizacji budżetu partycypacyjnego wskazuje na sukcesywny wzrost zainteresowania tym sposobem zarządzania budżetem. Ma tutaj miejsce ważny proces edukacyjny – podwyższenie poziomu kompetencji obywateli, także komunikacyjnych.
5. Konieczne jest stworzenie przestrzeni dla wszystkich aktywnych mieszkańców i mieszkanek gminy, tak aby ich zaangażowanie miało bezpośredni wpływ na budżet.
6. Jasne i klarowne procedury powinny być wprowadzane tak, by każdy przystępujący w dowolnym momencie do cyklu budżetowego miał jasność, na jakim etapie są głosowania, określanie celów i ich realizacja.
7. Monitoring i ewaluacja – kontrola działań – powinny się odbywać na każdym etapie cyklu. Podsumowanie zrealizowanych projektów musi być dostępne przed kolejną turą zgłaszania i głosowania propozycji budżetowych.
Oczywiście demokracja partycypacyjna niejedno ma imię: drogi do niej są różne, różnorodne są także jej realizacje. Wynika to z prostego faktu, że w rozmaitych zakątkach świata występują odmienne lokalne uwarunkowania, a model partycypacyjny nie ma być sztywnym gorsetem szytym na jeden rozmiar, zgodnie z polityką one fits all, lecz elastyczną formułą, w której mogą się odnaleźć meksykańscy Indianie, mieszkańcy wielkich metropolii Ameryki Południowej i mieszkańcy małych miasteczek Starego Kontynentu
Światowym prekursorem demokracji uczestniczącej jest Brazylia. Lawinowe zainteresowanie partycypacją nastąpiło tutaj wraz z upadkiem dyktatury wojskowych w latach 80. i wprowadzeniem nowej konstytucji oraz zwycięstwem lewicy w wyborach. Najgłośniejszym przykładem takiego rozwiązania jest oczywiście budżet trzyipółmilionowej aglomeracji brazylijskiego miasta Porto Alegre. Jest to najstarszy, pierwotnie modelowy budżet partycypacyjny – wprowadzony w 1989 roku, przy częściowym wsparciu władz. Ale to nie jedyna tego rodzaju próba. Do największych obszarów, na jakich wprowadzono tego typu rozwiązanie, należy południowobrazylijski stan Rio Grande do Sul, a także inne wielkie jednostki miejskie, jak Belo Horizonte (2,4 mln mieszkańców) czy Recife (1,5 mln mieszkańców). W tym ostatnim budżet partycypacyjny został wprowadzony w 2001 roku, do udziału w procesie decyzyjnym uprawnione są osoby powyżej szesnastego roku życia, ale wydzielono również osobny budżet dla dzieci i młodzieży. Pod koniec dekady w budżecie partycypacyjnym Recife aktywnie uczestniczyło około 10 tysięcy osób, a w samych głosowaniach budżetowych – ponad 80 tysięcy. Realizowano około 600 projektów. By wesprzeć mieszkańców w procesie ich wyłaniania, poza tradycyjną formą komunikacji na piśmie otworzono call-center, a także wprowadzono możliwość głosowania on-line.
JAK TO WYGLĄDA W POLSCE?
Śmiałe, choć wciąż nieuwieńczone sukcesem działania podjęto w Poznaniu. Kilka lat temu kwestia budżetu uczestniczącego została tam wprowadzona do publicznej dyskusji przez lokalną sekcję Federacji Anarchistycznej oraz Kolektyw Rozbrat (wywodzący się z poznańskiego squatu). Oddolny nacisk anarchistów i anarchistek, którzy połączyli swoje siły z kilkunastoma stowarzyszeniami i organizacjami miejskimi (w tym Stowarzyszeniem „My, Poznaniacy”, które uzyskało w ostatnich wyborach samorządowych dziesięcioprocentowe poparcie, a mimo to, zgodnie z arytmetyką wyborczą, nie wprowadziło swoich przedstawicieli do rady miejskiej), zaowocował popularyzacją tego modelu oraz zgłoszeniem kilkudziesięciu poprawek do budżetu miasta w 2010 roku. Dzięki podobnym wysiłkom liczne poprawki zostały uwzględnione także w 2011 roku (obejmowały one niestety tylko 0,7 procent wartości budżetu i nie wpłynęły na jego strukturę). W obliczu nadchodzącego kryzysu i coraz większego zadłużenia miasta, prezydent Ryszard Grobelny, chcąc rozproszyć odpowiedzialność za wydatki, zaczął również szafować hasłem uczestnictwa mieszkańców w rządzeniu miastem – jednak proponowane przez niego rozwiązanie to po prostu sondaż deliberatywny, nieuwzględniający realnego wpływu mieszkańców na decyzje polityczne miasta (czy dofinansowywać stadiony, czy inwestować w żłobki i budownictwo komunalne). Konflikt trwa, coraz bardziej świadomi mieszkańcy żądają realnego wpływu na wydatki miasta, podczas gdy prezydent oczekuje raczej symbolicznego rytuału, którym będzie mógł osłonić własne niepopularne decyzje. Co ciekawe, droga ku demokracji uczestniczącej, którą podąża poznańska „opozycja permanentna”, przypomina tę, jaką pokonała społeczność dziesięciotysięcznego włoskiego miasteczka Spezzano Albanese, w którym od lat 70. rozwijał się ruch anarchistyczny oraz anarcho-syndykalistyczny ruch związków zawodowych USI. W 1992 roku na bazie organizacji społecznych powstała tutaj Oddolna Federacja Municypalna – miejski gabinet cieni, podejmujący wraz z mieszkańcami decyzje dotyczące kierunków rozwoju miasta, a następnie prowadzący głośne kampanie nacisku na władze samorządowe na rzecz realizacji postulatów zgromadzeń municypalnych Federacji.
ZAJRZYJMY NA MAŁOPOLSKIE PODWÓRKO
Pierwsze nieśmiałe próby uspołecznienia budżetu podjęto ponad dekadę temu w podkrakowskiej gminie Zabierzów, gdzie na wniosek mieszkańców wydzielono ze środków gminy fundusze sołeckie do dyspozycji zebrań wiejskich. Sposób organizacji procesu decyzyjnego spotkał się jednak z krytyką ze względu na niewystarczającą kampanię informacyjną czy przerzucanie części zadań gminnych na organizacje pozarządowe. W 2004 roku rada gminy podjęła uchwałę o prawie weta wobec decyzji zgromadzeń wiejskich, mimo że dotyczą one jedynie 1–2 procent budżetu ogólnego gminy.
Odmienną drogę, zupełnie nieefektywną z punktu widzenia mieszkańców, obrał Kraków. Uchwałą z 23 kwietnia 2008 roku określono cele konsultacji społecznych, a decyzją prezydenta Jacka Majchrowskiego utworzono w tym samym roku referat ds. konsultacji społecznych. Powstał również portal http://www.dialogspoleczny.krakow.pl/. Urzędnicy magistratu chwalą się, że w latach 2008–2010 przeprowadzono około trzydziestu procesów konsultacyjnych z mieszkańcami. Zarówno określone w uchwale cele, jak i praktyka przeprowadzonych konsultacji skłaniają do wniosku, że taki model może prowadzić raczej do zniechęcenia i rozczarowania zaangażowaniem społecznym wśród mieszkańców. Stanowi natomiast dla władz wygodne narzędzie forsowania własnych projektów, przy jednoczesnym przesunięciu części odpowiedzialności na obywateli, a także sposób na legitymizację odgórnych decyzji. By się przekonać, jak bardzo niewydajny czy wręcz przeciwskuteczny może być model tak zwanych konsultacji społecznych, przypominający raczej PRL-owskie zeszyty wniosków i zażaleń, wystarczy obejrzeć materiały wideo z VI posiedzenia Okrągłego Stołu Mieszkaniowego z 12 marca 2012 roku zamieszczone na stronie Dialogu Społecznego1. Jak w soczewce widać, że nawet te najszerzej prowadzone konsultacje nie gwarantują, że cele rozwojowe gmin będą opracowywane, a decyzje podjęte przez stronę społeczną decyzji rzeczywiście egzekwowane. Nie gwarantują one nawet zainteresowania odpowiednich władz. Ilustruje to groteskowe zachowanie prezydenta miasta Jacka Majchrowskiego, który, choć nieobecny na debacie okrągłego stołu mieszkaniowego, zapraszał na mszę w intencji mieszkańców Krakowa, jaka miała się odbyć kilka dni później2.
Paradoksalnie Kraków ma natomiast duży wkład teoretyczny w upowszechnianie idei demokracji partycypacyjnej, przede wszystkim za sprawą pism Rafała Górskiego, aktywisty społeczno-politycznego, związkowca i uczestnika tutejszej Federacji Anarchistycznej3. Sekcja Socjologii Krytycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego (http://sekcjasocjologiikrytycznej.blox.pl/html) organizowała wykłady i warsztaty dotyczące problematyki demokracji partycypacyjnej, które zakończyły się planem analizy wydatków budżetowych z podziałem na różne grupy mieszkańców (jakie kwoty są przeznaczane na przykład na kibiców sportowych, a jakie na młode małżeństwa lub samotne matki). Niestety, pomimo zasług w dziedzinie teorii, Kraków nadal czeka na realizację idei partycypacyjnych w praktyce.
Na tym tle prawdziwego przełomu dokonał w 2011 roku Sopot. W 1999 roku ten nieduży, czterdziestotysięczny kurort uzyskał, w drodze wyjątku, uprawnienia miasta na prawach powiatu, co przysługuje formalnie jednostkom miejskim o liczbie ludności powyżej 100 tysięcy mieszkańców. Miastem od 1998 roku rządzi prezydent Jacek Karnowski, związany z Platformą Obywatelską. Po ostatnich wyborach samorządowych silna opozycja w radzie miasta postanowiła zrealizować postulaty zawarte w programach wyborczych. Siedmiu radnych ze Stowarzyszenia „Kocham Sopot”, czterech radnych z PiS-u i jeden niezależny uzyskali większość w dwudziestojednoosobowej radzie miasta i ogłosili rezolucję wprowadzającą budżet obywatelski i forum mieszkańców jako narzędzie decyzyjne w sprawie budżetu. Co więcej, zawarto w niej punkt o wiążącym dla władz charakterze decyzji podejmowanych przez samych mieszkańców w ramach forum. Do podziału przez mieszkańców zarezerwowano pierwotnie 1 procent, czyli 3 mln pln z kasy miejskiej, który to procent określono mianem „budżetu obywatelskiego”. Oczywiście to rozwiązanie miało wielu przeciwników, również prezydent miasta był bardzo sceptyczny, jednak po burzliwych obradach komisji doraźnej osiągnięty został metakonsensus i można było przejść do działania.
Lipiec i sierpień poświęcono na rozmowy o zasadach. Jedną z kontrowersyjnych spraw było na przykład określenie, na kogo ma spaść obowiązek dokonania szkicowego kosztorysu proponowanych projektów: czy spoczywać będzie na barkach wnioskujących mieszkańców, czy będzie leżał w gestii urzędników miejskich. Ostatecznie wybrano to drugie rozwiązanie. Inną sprawą był sposób organizacji spotkań municypalnych. Zdecydowano, że będą się odbywały w czterech okręgach, będących tradycyjnymi okręgami wyborczymi miasta.
Jeszcze w sierpniu odbyła się pierwsza akcja informacyjna, w ramach której bezpośrednio do skrzynek pocztowych wszystkich mieszkańców Sopotu dostarczono ulotki z informacją o nowym rozwiązaniu. W dniach od 1 do 9 września odbyły się spotkania mieszkańców w wyżej wymienionych czterech okręgach. Frekwencja była niewysoka, bo wahała się w granicach dwudziestu–trzydziestu osób na spotkanie, jednak do wyznaczonej na 14 października daty zgłoszono 160 projektów i około 500 wniosków. Te zostały uzupełnione przez urzędników o kosztorysy i poddane kontroli formalno-prawnej. Po kolejnej kampanii informacyjnej, między 2 a 7 listopada odbyła się następna tura dyskusji, tym razem już nad zweryfikowanymi i wycenionymi projektami. Po zakończeniu rozmów nad projektami przeprowadzono głosowanie. Głosy można było oddawać zarówno na spotkaniach mieszkańców, jak i w punkcie informacyjnym utworzonym w urzędzie miasta.
Miłą niespodzianką już podczas obrad i spotkań obywatelskich była deklaracja prezydenta, że suma pieniędzy przeznaczonych do dystrybucji w ramach budżetu obywatelskiego zostaje zwiększona do 4 mln pln (milion na jeden okręg). Ostatecznie na realizację projektów przeznaczono niemal dwukrotnie więcej, bo 7 mln pln, co z jednej strony może świadczyć o przełamaniu bariery nieufności ze strony władz samorządowych, z drugiej jest oznaką niezrozumienia zasad partycypacji obywatelskiej, znów na rzecz samowoli decydentów.
Zaskakujące były także wyniki głosowania mieszkańców. Najwyżej oceniono propozycję zwiększenia liczby kompletów pojemników do segregacji odpadów. Drugie miejsce zajęła modernizacja i dofinansowanie schroniska dla zwierząt, na trzecim dopiero znalazł się remont ulicy 23 Marca. Anegdotycznie warto wspomnieć, że część mieszkańców Sopotu zgłaszała uwagi na temat materiałów informacyjnych dostarczanych do skrzynek pocztowych, które były „za bardzo kolorowe i zbyt profesjonalnie wykonane”, w związku z czym wyrzucili je do kosza, myśląc, że to komercyjne reklamy. Byłoby to zabawne, gdyby nie świadczyło o tym, jak bardzo sfera publiczna jest w kraju zaniedbana. O meandrach tworzenia nadmorskiego budżetu obywatelskiego, jak również o teorii budżetu partycypacyjnego, można poczytać na świetnie prowadzonej stronie http://www.sopockainicjatywa.org.
Najmłodszym chyba budżetem, o którym decydują sami mieszkańcy, jest budżet obywatelski Dolnego Wrzeszcza, dzielnicy Gdańska. Co prawda rada dzielnicy ma tu do rozdysponowania tylko 50 tysięcy, ale pojawiło się dziewięć propozycji, które zostały poddane pod głosowanie 29 marca. Proces można śledzić na stronie
www.partycypacjaobywatelska.pl/wiadomosci.
EFEKTY WPROWADZANIA BUDŻETU PARTYCYPACYJNEGO
Pisząc o efektach wprowadzania przez społeczności lokalne budżetu partycypacyjnego, propagator i badacz procesów partycypacji społecznej Giovanni Allegretti wskazuje między innymi na redystrybucję środków budżetowych, lepszą odpowiedź na potrzeby mieszkańców i kumulację kapitału społecznego w postaci większego zaufania mieszkańców do siebie nawzajem. Dostrzega także zwiększenie transparentności instytucji oraz ich efektywności, reorganizację struktur władzy (z pominięciem biurokracji) oraz zmianę nastawienia urzędników miejskich do swojej pracy: zamiast zajmować się „stemplowaniem papierów”, wchodzą oni nieustająco w interakcję z obywatelami, poznając ich realne problemy, to zaś prowadzi do podwyższenia ich świadomości obywatelskiej, umiejętności analizy i umiejętności komunikacyjnych. Allegretti zauważa również, że dotychczasowe struktury tworzą zindywidualizowane kanały komunikacji w relacji obywatel–urzędnik, co skutkuje z jednej strony poczuciem samotnej walki z aparatem urzędniczym u stających się petentami mieszkańców, z drugiej – wzrastającą niechęcią do zajmowania stanowiska przez urzędnika w tysiącach indywidualnych spraw. Jeżeli stworzy się możliwość zbiorowego wypracowywania stanowisk i skonstruuje kolektywne kanały komunikacji, pytania i projekty staną się owocem publicznej dyskusji, a zyskując w ten sposób znaczenie, nie będą bagatelizowane przez urzędników. Co ciekawe, badacze wskazują także, że pozytywnym społecznym skutkiem wprowadzenia budżetu partycypacyjnego jest obniżenie poziomu wandalizmu, co tłumaczy się dezalienacją, zmniejszeniem poczucia obcości w otaczającej przestrzeni.
Warto jeszcze raz powtórzyć, że demokracją uczestniczącą NIE SĄ:
– prace społeczne: zaangażowanie się w nieodpłatną pracę na rzecz gminy może być efektem ubocznym integracji z sąsiedztwem, natomiast partycypacja to realny wpływ na politykę miasta poprzez rozdzielanie budżetowych pieniędzy;
– referenda: polegają one tylko na „uczestnictwie wyborczym”, pozbawionym interakcji z innymi uczestnikami procesu, bez możliwości uczenia się w trakcie debaty artykulacji własnych potrzeb i uzgadniania ich z innymi. Zagadnienia poddawane głosowaniu są w referendum maksymalnie uproszczone, a możliwość manipulacji masą wyalienowanych jednostek – ogromna;
– rady rewolucyjne: w momentach przełomów i załamania ancien regime’u tworzone są ad hoc oddolne struktury społeczne, które wypełniają pustkę po zlikwidowanej władzy. Działają na fali entuzjazmu i angażują najczęściej bardzo szerokie rzesze społeczeństwa, którego zaangażowanie równie szybko się wypala, dostrzega ono bowiem w zaistniałych strukturach jedynie przejściowe formy na czas kryzysu. Działając najczęściej w warunkach ostrego konfliktu politycznego, a czasem i zbrojnego, rewolucjoniści nie są w stanie wypracować mechanizmu cyklicznego, stałego i stabilnego, który mógłby poprzez edukację wciągać systematycznie do współpracy coraz szersze kręgi społeczeństwa;
– konsultacje społeczne i sondaże deliberatywne: są one najczęściej stosowane jako ersatz prawdziwego wpływu na kształt polityki gminy, nie mają natomiast żadnej mocy decyzyjnej i mogą być wykorzystywane przez władze do konfliktowania z sobą poszczególnych grup obywateli (na przykład mieszkańcom proponuje się, by w ramach sondażu zadecydowali, której grupie obywateli mają zostać obcięte środki finansowania z budżetu gminy).
W lutym 2012 roku do sejmu miał trafić prezydencki projekt ustawy o wzmocnieniu udziału mieszkańców w działaniach samorządu terytorialnego. Choć chwalebną intencją przyświecającą projektowi było ofiarowanie mieszkańcom narzędzia prawnego pozwalającego im na większe zaangażowanie w sprawy ich miasta, ostatnia wersja spotkała się z mocną krytyką osób zaangażowanych w tworzenie podwalin budżetów partycypacyjnych w Polsce. Z projektu usunięto zapisy rozszerzające kompetencje jednostek pomocniczych (osiedli i dzielnic), uchwały obywatelskie zostały obarczone zaporowym progiem liczby podpisów wymaganych do wniesienia projektu (15 procent wszystkich uprawnionych do głosowania mieszkańców, na przykład dla Gdańska to 58 tysięcy podpisów – gdy teraz wymagane są 2 tysiące). Konsultacje nadal pozostają też niewiążące dla władz miasta, natomiast brak jest w projekcie ustawy ułatwień dla referendum lokalnego, które daje nadrzędną pozycję mieszkańcom. Co gorsza – w projekcie znalazły się zapisy wzmacniające pozycję prezydentów, burmistrzów i wójtów, a jednocześnie ograniczające rolę rad miejskich. Paradoksalnie, mimo tylu zastrzeżeń ze strony społecznej, procedowanie jest ponoć blokowane przez władze samorządowe obawiające się obniżenia swojego prestiżu i rzekomego podniesienia kosztów administracji lokalnej.
Zaskakujące jest to, że ci sami ludzie, którzy uważają nas za wystarczająco kompetentnych, byśmy ich wybierali do zasiadania na eksponowanych stanowiskach, dzień po wyborach przestają nam ufać. Wszystkim tym zwolennikom merytokracji i liberalnej polityki uprzywilejowanych warto zwrócić uwagę, że nawet prywatne korporacje zaczynają zastępować kompetencje marketingowców inspiracją czerpaną bezpośrednio z wiedzy i pomysłów „tłumu”. Jeff Howe w 2006 roku w magazynie „Wired” po raz pierwszy użył neologizmu crowdsourcing, opisującego to zjawisko. Korzysta z tego środka coraz więcej firm, ufając, że konsument sam najlepiej wie, czego potrzebuje. Starbucks wydźwignął się z głębokiego kryzysu, dzieląc się on-line swoimi problemami. Wszyscy zwolennicy redukcji kosztów powinni więc wesprzeć rozwiązania budżetu partycypacyjnego, który w praktyce jest tani, efektywny i egalitarny.
Czy partycypacja w gminach to ostatni przystanek na drodze do pełnej demokratyzacji? Na pewno nie. Jakie są następne? Demokracja medianistyczna (spełniająca warunek mediany), a może demokracja randomistyczna (opierająca się na losowaniu dużych grup ludzi do władz centralnych)? Dalsza droga będzie z pewnością obfitować w przygody.
wybrana literatura:
R. Górski, Demokracja uczestnicząca w samorządzie lokalnym, Poznań–Kraków: Oficyna Wydawnicza Bractwa „Trójka”, 2003.
R. Górski, Bez państwa. Demokracja uczestnicząca w działaniu, Kraków: Korporacja Ha!art, 2007.
R. Górski, Przewodnik po demokracji uczestniczącej, Poznań–Kraków: Oficyna Wydawnicza Bractwa „Trójka”, 2005.
R. Górski, Ł. Dąbrowiecki, Oddać władzę ludziom. Jak wprowadzić demokrację uczestniczącą w swojej gminie, Kraków: FA, 2010.
„Przegląd Anarchistyczny” 2012, nr 11.
L. Makowska, Wzmocnić udział, ale czyj?, „Zielone Wiadomości” 2012, nr 1.
Strony internetowe:
www.sopockainicjatywa.org,
www.partycypacjaobywatelska.pl,
www.my-poznaniacy.org.