W latach 80. telewizja pokazywała serial dla dzieci Załoga G. W momencie zagrożenia galaktyki, członkowie załogi zmieniali się ze zwykłych śmiertelników w superbohaterów wyposażonych w pojazdy i moce. Budowali ze swoich ciał piramidę, która zaczynała wirować, wołali zgodnym chórem „Transformacja!”, po czym rosły im – dosłownie i w przenośni – skrzydła, za pomocą których przenosili się do swoich fantastycznie wyposażonych wehikułów.
Proces ustrojowej transformacji miał w sobie element owej cudownej magii – gdzieś były te moce i pojazdy. Zakrzyknąwszy razem z entuzjazmem, czekaliśmy na cudowną przemianę. Okazało się jednak, że transformacja oznacza, kontynuując tę dość już naciągniętą metaforę, przeniesienie się z naszymi mechanizmami i siedzibami do innej galaktyki, której reguł i praw nie byliśmy świadomi. Przynajmniej ci, którzy oglądali Załogę G. z zapartym tchem, nie byli. Starsi wydawali się nadążać za programem metamorfozy napisanym przez Indianę Jonesa ekonomii, Jeffreya Sachsa. Przemiana nie była tak błyskawiczna jak w japońskiej kreskówce, ale gruntowna. Objawiła się w przestrzeni w sposób wszechogarniający, ale stopniowo; zależała od wprost wyrażanych nowych paradygmatów zmiany i rozwoju, ale również od nieuświadamianych procesów, które wynikały z potrzeby dopasowania do – jak ochoczo przyjęliśmy – bardziej zaawansowanej cywilizacji.
Przyjrzę się tutaj przemianom, które dotknęły sferę najbliższą doświadczeniu Polaków – mieszkania i domu. Miejsca, które jednocześnie są sceną praktyk domowych, ale również nośnikiem wartości, w tym materialnych, a przede wszystkim statusu. Przygotowując w 2012 roku z Instytutem Architektury w Muzeum Narodowym w Krakowie wystawę Za‑mieszkanie 2012. Miasto ogrodów, miasto ogrodzeń, wyznaczyliśmy obszary, w których nastąpiła największa zmiana w sposobie zamieszkania po 1989 roku. We współpracy z socjologami wyodrębniliśmy następujące typy: tzw. apartament w zgentryfikowanej kamienicy, mieszkanie w osiedlu zamkniętym, mieszkanie w bloku, w kontenerze socjalnym, dom na przedmieściu i podmiejską rezydencję. Przemiany lat 90. manifestowały się również w obrębie obszarów śródmiejskich, ale szukaliśmy miejsc, w których zmiana łączyła się z procesami społecznej stratyfikacji. Notowaliśmy wyłanianie się – z pozornego egalitaryzmu PRL – klas społecznych, szczególnie klasy średniej, napędowej siły i fundamentu rynkowej demokracji.
Autorzy transformacji byli zdecydowani klasę średnią wytworzyć i wzmocnić. Podsumowując dziesięciolecie przemian, socjolog Henryk Domański pisał z nieskrywanym podziwem o tych, którzy są odważni, i nie zakładają, że może się nie udać, nazywając klasę średnią – co dość zaskakuje jako chwyt retoryczny – „dźwignią postępu”1. Jako najważniejszą cechę konstrukcji tej warstwy społecznej wskazywał własność – naczelną i absolutyzowaną wartość przemian. Oczywiście kapitał manifestował się w posiadaniu spółek, fabryk czy przedsiębiorstw, ale najbardziej dobitnym probierzem życiowego sukcesu był własny dom. Nic dziwnego, że już na początku lat 90. na rynku pojawiły się czasopisma: „Dom & Wnętrze”, „Rezydencje” czy późniejsza „Weranda” oraz „Dobre Wnętrze”, które konstruowały zrąb pojęć i wyobrażeń o statusowej siedzibie.
Procesy budowania rezydencji miały, rzecz jasna, różną dynamikę w ostatnich trzech dekadach. W latach 90. domy budowano głównie dla właścicieli „szybkich pieniędzy”. Tak zwani beneficjenci transformacji – początkowo przedsiębiorczy obywatele i mafiosi, potem menedżerowie państwowych i prywatnych korporacji – wybrali jako model zamieszkania dom na przedmieściu. Oczywiście indywidualne budownictwo w postaci gierkowskiej kostki rozwijało się intensywnie już w latach 70., ale transformacja dała temu ruchowi „moralną” legitymizację. Marzenia o własnym domu rozbudzały też amerykańskie seriale ze sztandarową Dynastią na czele, której emisja zbiegła się z początkiem wolnościowych przemian. „Tak jak w Ameryce”, oznaczało „najlepiej”. W nielicznych fachowych opracowaniach pojawiała się krytyka suburbanizacji jako modelu rozwojowego, ale nie przeniknęła ona do zbiorowej świadomości. W środowisku architektonicznym rozpoczęły się spory, jaki kształt powinien przybrać nowy dom polski (na przedmieściu) – tradycyjny z dwuspadowym dachem czy też nowoczesny, czyli w zasadzie również historyczny, w stylu modernistycznym. Powtarzano lament nad nieznośnym imperatywem planów miejscowych (oczywiście tam, gdzie były one uchwalone), który narzucał procent nachylenia połaci dachowej. Tymczasem krajobrazy podmiejskie pokryły się gęsto i na dużych obszarach wariacjami domów katalogowych, o finezyjnie brzmiących nazwach (które tutaj pominiemy), a także enklawami szczelnie ogrodzonych jednakowych domów w różnych układach urbanistycznych i typologiach – od domów szeregowym poprzez bliźniaki, po wolnostojące.
Narodziła się nowa utopia, amerykańskie przedmieście. Domek z podjazdem i garażem, w domu kanapa, nazwana teraz sofą, oferująca komfort przedstawicielom klasy średniej. Ten obrazek zaczerpnięty z serialu Miodowe lata (emitowany na antenie Polsatu od 1998 roku) dopełniał masywny rodzimy już mur, często betonowy, prefabrykowany, udający szlachetniejsze, barokizujące balaski czy też sękate drewno. Klasycyzujące wzorce amerykańskie też się pojawiały, jednak najczęstszym motywem był zakorzeniony głęboko w polskim krajobrazie i literaturze (imaginarium) dworkowy portyk z kolumnami, często wykonanymi z rur PCV lub wylewanymi z betonu. Rygorystyczną symetrię tradycyjnych wzorów łamał umieszczony w bryle domu lub wolno stojący garaż z bramą otwieraną na pilota. Niepokalany trawnik, okolony tujami, dopełniał obrazu zazwyczaj proporcjonalnie za małej do kubatury budynku działki.
Chaos przestrzenny, generowany przez zabudowę pochłaniającą odralniane, często w pośpiechu, działki został wielokrotnie opisany jako zjawisko estetyczne, a w ostatnich latach nazwany nawet przez bardziej świadomych polityków blokadą dla rozwoju ekonomicznego2. Pojawiły się również opracowania na temat społecznych skutków suburbanizacji3. Proces ten jest opisywany jednak jako izolowany fenomen, a nie jako element systemu, który z założenia takie procesy zakładał. Wytwarzał właścicieli domów. Manifestacją systemowej zmiany o ogromnych konsekwencjach było rozwinięcie transportu samochodowego i stopniowa redukcja publicznej sieci połączeń lokalnych, zarówno kolejowych, jak i autobusowych, a dokonało się to za sprawą państwa i jego delegatów w postaci lokalnych samorządów. Nowopowstałe osiedla, do których często prowadzą wyłącznie drogi szutrowei bite, pozbawione były, i są nadal, podstawowej infrastruktury społecznej – przedszkoli, szkół, przychodni i terenów rekreacyjnych – a nawet po prostu chodników i, oczywiście, dostępu do transportu publicznego. Powtórzmy: nie jest to jednak zjawisko przypadkowe, skutek uboczny naszej niedorosłości do kapitalizmu, a raczej ucieleśnienie systemu w jego najbardziej esencjonalnej – i brutalnej – postaci. Świadczy o tym dobitnie narracja prywatyzacyjna i deregulacyjna, przenosząca odpowiedzialność za indywidualny los na przedsiębiorczość jednostki, pokazująca wycofanie się państwa z wielu dotąd pełnionych (choć nierzadko ułomnie) funkcji.
Wytworzenie właścicieli za pomocą kapitału miało naturalnie swoje ograniczenia (kapitał rodzimy był zasadniczo dość szczupły), w sukurs jednak przyszły instrumenty finansowe, które umożliwiły posiadanie zdecydowanie większej grupie obywateli. Film The Big Short nominowany do Oscara w 2015 roku pokazał w realiach amerykańskich, jak wiele zmieniło postrzeganie mieszkania jako towaru (a nie prawa – jak słusznie wykrzykują stowarzyszenia lokatorskie), a kredytu hipotecznego i pochodnych mu bankowych instrumentów jako narzędzi spekulacji finansowej i pompowania bańki na rynku nieruchomości. Rezultatem tego był upadek banku Lehman Brothers i globalny kryzys w 2008 roku, którego skutki odczuwamy do dziś. Również w Polsce powstaje prawdopodobnie, choć oparta na innych mechanizmach finansowych, ogromna spekulacyjna bańka – zastaw pod kredyt w bankach stanowią odrolnione grunty dla 60 mln mieszkańców. Pisał o tym Tadeusz Markowski, prezes Towarzystwa Urbanistów Polskich, w Raporcie Przestrzeń życia Polaków:
Lobby dewelopersko‑właścicielskie z terenów wokół dużych miast wywiera presję na polityków, chcąc ich skłonić do tworzenia ułatwień dla procesów budowlanych, a jednocześnie wykorzystuje fragmentarycznie regulowany system dla własnych interesów. Tak się stało z tzw. automatycznym odrolnieniem gruntów na obszarach gmin miejskich. […] Wydawanie pozwoleń na podstawie patologicznie sformułowanej zasady sąsiedztwa wraz wydawaniem tzw. warunków zabudowy, które mogą być niezgodne (według interpretacji sądów) z ustaleniami studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego, są źródłem największej spekulacji i chaosu przestrzennego. Na skutek chaosu przestrzennego i nadmiaru odrolnionych terenów mamy w bankach bezwartościowe zastawy gruntów pseudobudowlanych. Strukturalne niedopasowanie oferty nieruchomości do realnego popytu wytwarza balon spekulacyjny na rynku kredytów hipotecznych, grożąc realnym kryzysem finansowym banków w postaci ujemnej hipoteki o niespotykanej skali4.
Kredyt to narzędzie, które jak pisze Mateusz Halawa, poszerza przestrzeń życiową, jednocześnie zakorzeniając ludzi w czasie – zazwyczaj kredyty zawierane są na kilkadziesiąt lat5. Mechanizm finansowy kredytu hipotecznego upowszechnił się w Polsce wraz z wejściem do Unii Europejskiej w 2004 roku, szczególnie w odniesieniu do kredytu walutowego. W 2005 roku kredyty hipoteczne stanowiły już 20 procent wszystkich zawieranych umów kredytowych. I tutaj mechanizmy nowej galaktyki ujawniły się w całej okazałości. Ludzie podczepieni kredytem do globalnego systemu odczuwają skutki wahnięć na rynku globalnych finansów, o czym boleśnie, a nierzadko dramatycznie przekonali się tzw. frankowicze. Zależność od kredytu w badaniach Mateusza Halawy i Mikołaja Lewickiego manifestuje się w życiu z tabelką Excela, oraz określaniem w domu lub mieszkaniu powierzchni, którą się już spłaciło. Własność staje się tutaj pułapką – uzależniając „właścicieli” od wysokości stóp procentowych, o kursach walut nawet nie wspominając. Ponadto wytwarza się w ten sposób znaczna grupa obywateli, w której żywotnym interesie jest utrzymanie niskich stóp procentowych, a zatem niejako uwarunkowana na wspieranie partii deklarujących politykę prorynkową.
Jednocześnie ten model rozwojowy jest wspierany przez narracje polityczne i wzorce kreowane w mediach – do historii przeszło już aroganckie stwierdzenie Bronisława Komorowskiego w kampanii prezydenckiej – „zmienić pracę, wziąć kredyt”. I niestety ten wątpliwy bon mot oddaje stan faktyczny: w kontekście braku polityki mieszkaniowej państwa, wybór domu jednorodzinnego na kredyt jest logiczną alternatywą dla małego mieszkania w centrum; naturalnie, wyborem możliwym dla tych, którzy zdolność kredytową, traktowaną jako synonim dojrzałości6, posiadają. W lansowaniu domu jako źródła pragnień i spełnienia biorą również udział środowiska architektoniczne i celebryckie, o czym świadczą liczne programy telewizyjne typu Gra o dom, Perfekcyjna pani domu, modele pokazywane w tasiemcowych serialach, typu Klan, Złotopolscy, Dom nad rozlewiskiem albo Rodzinka, czy choćby ostatnia produkcja polskiej telewizji: Domy przyszłości, o perswazji reklam i deweloperów już nie wspominając.
Jeśli przedmieścia z ich brakiem infrastruktury są świadectwem zaniechań polityków i pazerności deweloperów, tudzież braku planowania, to kształty domów również niosą mocny komunikat na temat aspiracji, możliwości i marzeń właścicieli. Andrzej Leder pisze o polskiej klasie średniej tak:
Nie wiedząc, skąd się wzięła, więcej, mając nieczyste sumienie w związku z zatartym wspomnieniem przemocy, której zawdzięcza swoją genezę – ta nowa, potężna siła unika jasnego określania swojej tożsamości. Pławi się w nostalgicznych rojeniach na temat swojej pseudoszlacheckiej przeszłości, na temat dworków i hektarów, powstań i cmentarzy, albo odlatuje ku hiperglobalnym wzorcom, czego znakomitym przykładem jest zawrotna kariera, jaką w warstwie mieszczańskiej zrobiło spożywanie sushi. Unikając jednak wzięcia kulturowej oraz ideowej odpowiedzialności za siebie i innych, adekwatnie do społecznej roli, którą odgrywa, i politycznej siły, jaką reprezentuje, nowe mieszczaństwo unika wejścia w życie publiczne jako świadomy siebie podmiot polityczny7.
Andrzej Wajda powiedział w jednym z wywiadów, że wyreżyserował Pana Tadeusza po to, by dać genealogię klasie średniej. Obraz modrzewiowego dworu białymi ścianami odcinającego się od ciemnych drzew i kolumnowego portyku wejścia w mocno przetransponowanej formie zagnieździł się w naszej przestrzeni po 1989 roku jako turbodworek przedstawicieli klasy średniej. W innym wywiadzie Wajda dodał:
Rzadko pamiętamy o tym, że Pan Tadeusz zawiera nie tylko ironiczny, ale i bardzo złośliwy obraz naszej narodowej natury. Obraz Polaków, którzy najpierw coś robią, a dopiero potem myślą. Podobną sytuację obserwuję dziś. Czuję, że nadszedł moment, aby po prawie dziesięciu latach wolności odpowiedzieć sobie na pytania: skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy8.
Paradoksalnie mnożące się w przestrzeni polskich przedmieść i wsi wariacje na temat dworu mówią, kim jesteśmy. Nie wiem, czy takiego przestrzennego efektu chciał Andrzej Wajda. Wielu komentujących popularność modelu dworkowego mówi o jego pretensjonalności i braku autentyzmu, a jednocześnie dziwi się i negatywnie ocenia fakt, że pseudo‑ i turbodworki budują sobie ludzie wywodzący się ze środowisk wiejskich, potomkowie chłopów w pierwszym lub drugim pokoleniu. To zaskoczenie jest nieuzasadnione, dwór to wszak oczywisty wzorzec architektonicznego odniesienia i aspiracji – bliższy niż wszelka miejska tradycja willi czy kamienicy.
Patrząc na dyskusję toczoną na łamach architektonicznych periodyków, uznawaną przez elity zawodowe legitymację ma wyłącznie hipernowoczesna estetyka, wpisująca się w popularne globalnie wzorce. Reprezentantem tego nurtu jest Robert Konieczny, jedyny polski architektoniczny celebryta występujący w telewizjach śniadaniowych, autor projektów domów prezentowanych na łamach czasopism lajfstajlowych. Skupia się on głównie na projektowaniu ekskluzywnych, obszernych powierzchniowo domów dla przedstawicieli w większości zapewne klasy wyższej, prezentowanych jako modele estetyczne dla klasy średniej. Przyjrzymy się na chwilę fenomenowi 8 http://www.wajda.pl/pl/filmy/film34.html (dostęp: 5 września 2016). kariery Koniecznego i proponowanej przez niego architekturze, gdyż wiele wątków pojawiających się w twórczości tego śląskiego projektanta jest odbiciem szerszych procesów.
Dom jednorodzinny to pierwsze zlecenie, jakie może otrzymać młody architekt – skala sprawia, że taka inwestycja jest możliwa do zrealizowania przez małą pracownię lub pojedynczego twórcę. Jeśli zleceniodawca docenia progresywną architekturę i dysponuje odpowiednim budżetem, pojawia się szansa, że pierwsza realizacja młodego architekta zostanie zauważona przez media. W wypadku Roberta Koniecznego sprzyjająca okazała się również rewolucja technologiczna związana z globalizacją, czyli upowszechnienie dostępu do internetu, ale także jego determinacja i perswazyjny sposób narracji na temat własnej twórczości. Na marginesie może warto zauważyć, że okres przemian ideologicznych i politycznych w Polsce jest niemal równoległy do pojawienia się projektowania wspomaganego komputerowo (oprogramowanie CAD), ale także coraz śmielszego wkroczenia sieci w życie Polaków.
W 2002 roku miesięcznik „Architektura & Biznes” opublikował materiał poświęcony pierwszemu, teraz dość zapoznanemu domowi wówczas duetu Marleny Wolnik‑Konieczny i Roberta Koniecznego, tzw. Domowi trójkątnemu. Najntisy ze swą duchologiczną aurą pobrzmiewają jeszcze w narracjach architektów, którzy radzili się różdżkarza decydując o usytuowaniu budynku na działce. Już w tym pierwszym, wykonanym jeszcze podczas studiów projekcie objawia się zdolność opowiadania o idei budynku i przywiązywanie wagi do jego medialnego bytu.
Sławę pracownia KWK Promes zyskała dzięki Domowi aatrialnemu. Projekt ten zakładał wprowadzenie samochodu na wewnętrzny dziedziniec budynku i odwrócenia logiki działki – czyli wydrążenia dlań podjazdu, i pozostawienia ogrodu na wyższym, niedostępnym bezpośrednio poziomie. Utrzymany w chłodnej stylistyce neomodernizmu, z minimalistycznym detalem, a przede wszystkim – efektownie sfotografowany dom otrzymał nagrodę międzynarodowego architektonicznego portalu – i tym samym przylgnął do niego jakże medialny tytuł najpiękniejszego domu na świecie. Pytany o wybór lodowatej estetyki, betonowej podłogi i mebli a la Le Corbusier, projektant odpowiadał, że to upodobania właściciela.
Podobnie marzenia właściciela realizował projektant w Domu bezpiecznym, którego koncepcja wydaje się pokłosiem gier komputerowych lub fascynacji filmami o południowoamerykańskich kartelach narkotykowych. To dom, którego przesuwne ściany wygradzają śluzy przy dostępie do wnętrza, a stworzone przez nie przedpole przypomina strefę wejściową w więzieniu pod szczególnym nadzorem. Ta realizacja jest pełna paradoksów – bywa wielbiona za pomysł, szczególnie przez studentów architektury, którzy nie zdają sobie sprawy, że masywne ściany dające wrażenie twierdzy są zrobione ze… sklejki. Projektant zachwala zastosowane rozwiązanie, mówiąc o bezpieczeństwie dziecka, które nie wybiegnie przypadkowo na drogę. Środki zaangażowane do tego celu wydają się jednak przesadzone. Z projektu emanuje strach i potrzeba oddzielenia. A także obsesja bezpieczeństwa inwestora, reżysera filmowego, której architekt służy, nie zadając zbędnych pytań.
Dom i miejsce mieszkania mają tworzyć rodzaj sielankowej wizji, harmonii z naturą, dającej komfort, poczucie kontroli i porządku oraz estetycznej wyższości. Następuje przesunięcie dążenia do ideału w sferę prywatną. We wnętrzach nowych domów, utrzymanych zarówno tradycyjnej lub nowoczesnej estetyce widać zmagania statusowo‑tożsamościowe młodej klasy średniej, dla której hasła takie jak porządek, dyscyplina, prywatność czy komfort przetwarzają sposoby użytkowania przestrzeni pod presją wyznaczania wizerunkowego prestiżu. Wyśrubowane, równocześnie różnicujące i unifikujące praktyki objawiają niepewność tej grupy, i konieczność legitymizacji własnej pozycji. Mieszkańcy przedmieść, ale także osiedli grodzonych realizują projekt, który ma tworzyć jakiś rodzaj ideału dobrego życia. Zygmunt Bauman, komentując współczesny kryzys utopii z właściwą sobie przewrotnością napisał:
Otóż co się zmieniło w dziejach utopii i co (pomyłkowo) poczytywane jest za jej „kryzys”, to przesunięcie oczekiwań i ambicji na lepsze życie z siedziby społeczeństwa na miejsce przez nosiciela utopii wykrojone dla siebie (i być może dla swych bliskich) ze społeczeństwa, przywłaszczone, przez siebie zagospodarowane i przed kaprysami przekornego losu zabezpieczone. Nie o „doskonałym społeczeństwie” ten sen (mało kto zresztą w możliwość takiego społeczeństwa dziś wierzy, a już nikt prawie nie obiecuje, że da się do niego drogą przez Rozum torowaną dotrzeć), ale o własnej wygodnej, wolnej od kłopotów i pełnej przyjemnych doznań niszy. Utopia, jak tyle innych nieodłącznych aspektów ludzkiego życia, uległa prywatyzacji…9.
Architektura Domu bezpiecznego to wyraz tego samego lęku, o którym świadczą masywne płoty osiedli zamkniętych. Bezpieczeństwo pojawia się tutaj obok potrzeby porządku, a oddzielenie pokazuje konieczność manifestacji statusowej. Przedmieścia i zamknięte osiedla to miejsca, w których lokowała i lokuje się powstająca klasa średnia, której otoczenie charakteryzuje spora doza kontroli i ładności. Estetyka staje się tutaj elementem manifestacji wyższości nad klasą ludową, a w taką narrację wpisują się media, zauważające sukcesy, piętnujące chaos czy marzące o przenoszeniu na grunt polski zachodnich albo skandynawskich wzorów. Pojawia się dyskurs dyscyplinujący w imię abstrakcji nazwanej ładem przestrzennym i pokazywanie, że Polacy nie dorośli do harmonii. Tymczasem znikają miejsca, które były wspólne, przestrzenie edukacji i zdrowia się prywatyzują, a nowi mieszczanie ochoczo zamieniają się w odbiorców statusowych reklam. Redukcja roli obywateli do konsumentów jest elementem charakterystycznym dla tego etapu rozwoju neoliberalizmu.
Fundamentem tej narracji jest merkantylny charakter wartości, choćby fakt, że bezpieczeństwo można kupić – firmy ochroniarskie i ich identyfikacje wizualne to temat na osobny duży tekst. Status materialny ma zatem zasadniczo zmieniać status ontologiczny. Narracja ta przyjęła się i powraca w dyskursie publicznym z powodu słabości państwa, do którego zaufanie w PRL było żadne, a późniejsze wycofanie się III RP z aktywności gwarantowanych przez państwo tylko dało temu poglądowi mocną legitymizację. Wyrazem podobnych tendencji jest również uporządkowanie otoczenia, modyfikacja centrów miast na wzór parków tematycznych dla klasy średniej, wybrukowane śródmieścia z fontannami. Przestrzenie te charakteryzują się uporządkowaniem, a ich oddziaływanie narzuca pewien kanon zachowań i kontroli, który może stać się opresyjny.
Indywidualizmowi zamieszkiwania w domach odpowiada model indywidualnego transportu, którego rzecznicy chętnie żonglują argumentami wolnościowymi. Samochód to również lejtmotyw twórczości Roberta Koniecznego – architekt posiada w swoim dorobku wiele projektów, których „typologia” jest związana z włączeniem samochodu w życie mieszkańców – po sytuację zaskakującą, w której salon służy do podziwiania zaparkowanego w przezroczystym garażu drogiego auta… Architekt z właściwą sobie dezynwolturą przedstawia te propozycje jako rozwiązania ekologiczne, uzasadniając, że niedługo samochody będą miały napęd wyłącznie hybrydowy.
W pewien sposób architektura Koniecznego w typologii domów autorodzinnych (jak je określa sam projektant) sankcjonuje stan rzeczy: statusowy charakter samochodu oraz wciągnięcie pojazdu na listę mieszkańców domu i członków rodziny. Garaż przestaje być wstydliwym pomieszczeniem, ale staje się przestrzenią ekspozycyjną i wzmacnia wizerunek właściciela domu. W tym względzie faktycznie projekty te spełniają postulat modernistycznej szczerości.
Pytanie, które chciałabym postawić na koniec tego tekstu, zostało idealnie zwerbalizowane w poście na portalu społecznościowym innego znanego architekta tego samego pokolenia Romana Rutkowskiego: „W Austrii NIE przyznaje się nagród architektonicznych za realizacje domów jednorodzinnych, po prostu uważając je za nieodpowiednią formę zamieszkania”. Stwierdzenie to pada po prawie trzech dekadach wspierania zmiany paradygmatu zamieszkiwania przez architektów. Nie wydaje się jednak oddawać powszechnego stanu świadomości. A zatem spróbujmy zacząć od zmiany narracji na temat indywidualnego domu, nie po to, by piętnować ten model, ale zwrócić uwagę na wielostronne konsekwencje jego dominacji.
Zobaczmy dom na przedmieściu, wyznacznik statusu, jako poważny mechanizm w kreowaniu obywateli podtrzymujących trwanie systemu, który zniszczył wspólną – dosłownie i metaforycznie – przestrzeń w Polsce. Zobaczmy złożoność modelu jako całości i pytajmy nie o status i wizerunek, ale o faktyczną jakość życia. Problem domu i przedmieść, to nie problem estetyczny – to problem strukturalny: społeczno‑ekonomiczny. Pytajmy o cykl rozwojowy i czasowy domu – związany z rozwojem i zmianami życia rodziny. Dom na przedmieściu wydaje się idealnym miejscem, gdy dzieci są małe i do szczęścia potrzebują piaskownicy i huśtawki. Problem pojawia się wraz z koniecznością dowożenia dzieci najpierw do przedszkola, potem do szkoły. Wymusza to często posiadanie dwóch samochodów (i ponoszenie kosztów paliwa). Taki model rozwojowy odciska się swoim piętnem na nastolatkach, dla których korzystanie z miasta jest atrakcyjne, ale mieszkając na przedmieściach, są nadal komunikacyjnie zależni od swoich rodziców. Którym zapewne może odpowiadać ta doza kontroli – przygotowują wszak precyzyjnie swoje dzieci do przyszłego życia, a swobodne wałęsanie nie daje wrażenia czynności produktywnej. Czynnik czasowy powraca, gdy ludzie się starzeją i coraz częstsze stają się wizyty u lekarza, a prowadzenie samochodu uniemożliwia pogarszający się stan zdrowia. Oczywiście nie mówimy tu o masowym powrocie do miast (który częściowo następuje), ale o problematyzowaniu tego modelu. Choć urbanistyczna katastrofa się dokonała, możliwe jest wywieranie presji na władze w tworzeniu potrzebnej infrastruktury społecznej, wykupywaniu terenów pod parki czy organizowaniu miejskiego transportu – i świadoma polityka odwracania skutków społecznej segregacji. W skali mniejszej, być może warto zadawać pytania, o to, jak dużej faktycznie przestrzeni potrzebujemy do życia, o konsekwencje indywidualnej konsumpcji, czy nawet o to, jak zorganizować ogródek, by wspierać bioróżnorodność…
Zmiana w zamieszkiwaniu Polaków dokonała się w konkretnym kierunku, a powstałe w jej wyniku przestrzenie na trwałe przekształciły polskie miasta i wsie. To, co zauważalne: rozrost przedmieść, wyludnianie centrów i powstawanie licznych ogrodzeń, jest odzwierciedleniem daleko głębszej operacji, która została dokonana na całym społeczeństwie. William Levitt, słynny amerykański deweloper, nazywany królem amerykańskich przedmieść, zasłynął powiedzeniem: „żaden człowiek, który ma podwórko i dom, nie może być komunistą. Ma po prostu za dużo roboty”. Ten bon mot oddaje z jednej strony ideał amerykańskich przedmieść i dom jako wcielenie indywidualnej utopii, z drugiej zaś pokazuje mechanizmy biowładzy, pochodzące jeszcze z osiedli patronackich George’a Cadbury’ego w Bourneville i Williama Levera w Port Sunlight.
Nie możemy uznać, że w sytuacji włączenia w neoliberalizm, należy pozwolić na to, co przygotowuje nam ekonomia i polityka. Modele rozwoju przedmieść obciążają kosztami wszystkich i nie mogą zostać skwitowane argumentami prywatności i poddane dyktatowi własności – to wprost niezgodne z doktryną zrównoważonego rozwoju, którą tak chętnie przywołują politycy. Koszt przestrzenny nie wydaje się jednak całkowicie kluczowy – zmiany te wpływają na relacje w obrębie całego społeczeństwa, a ideologia wolnego rynku pozwala zwolnić się lepiej sytuowanym z odpowiedzialności. Ponadto redukcja środowiska miejskiego życia do przestrzeni, w której spotykamy wyłącznie sobie podobnych, nie umożliwia nam nawet dostrzeżenia innych, nie mówiąc o spotkaniu z nimi. Obecny konflikt polityczny jest w znacznym stopniu pokłosiem tej sytuacji i wynika z faktu odseparowanych światów, umownie nazwijmy je miejskim i prowincjonalnym. Taka separacja eliminuje zdolność empatii. By patrzeć na przestrzeń jak na dobro wspólne, potrzebujemy świadomości tego, co się z nami dzieje, i w jakim kierunku zmierzamy.
ARTYKUŁ ZOSTAŁ NAPISANY W RAMACH STYPENDIUM MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO.