Chodzi o to, by oznaczyć swoje. Murkiem, płotkiem, miedzą, choćby bruzdą w ziemi czy bohomazem na ścianie. Żeby było wiadomo, że to prywatne – na zawsze (dom, działka) albo tak tylko na chwilę (ławka w parku, parawan na plaży). Uświęcona własność to nadprawo, które rządzi polską przestrzenią, decyduje o kształcie miejsc i nie-miejsc. Oznaczamy terytorium, jakbyśmy chcieli za wszelką cenę podkreślić, że tu na pewno jesteśmy. Te wszystkie płoty, szlabany, mury i kibolskie graffitti na murach stoją w poprzek drogi prowadzącej do porozumienia. Skupieni na tym co prywatne, tracimy jednak możliwość zdefiniowania dobra prawdziwie wspólnego. Obserwując polski krajobraz przez pryzmat strategii oznaczania własnego terytorium, ciągle mam wrażenie, że jesteśmy archaiczną federacją rodzinnych księstw i jednoosobowych księstewek zawierających tylko tymczasowe sojusze. Federacją słabą i łatwą do rozbicia. ■