Rozmowa dotyczy projektu budowy dużej tamy na rzece Rioni w Gruzji. Tama została zaplanowana jako część elektrowni wodnej Namakhwani. Zyskała międzynarodowe finansowanie, a za realizację była odpowiedzialna turecka firma.
Inwestycja wzbudziła duże protesty lokalnej społeczności i gruzińskich aktywistów. Przybrały na sile latem 2020 roku. W okolicach budowy i w Kutaisi – największym mieście regionu – odbyły się duże demonstracje. Podczas akcji protestacyjnej na światło dzienne wyszły nieznane wcześniej fakty związane z projektem, dotyczące na przykład kontraktu zawartego pomiędzy rządem Gruzji a inwestorami, korzystania z zasobów naturalnych, zagranicznego finansowania. W oczach protestujących budowa tamy była niekorzystna dla regionu i kraju, a unowocześnienie infrastruktury oznaczało podporządkowanie jej międzynarodowym zależnościom.
W drugiej połowie 2021 roku budowa została wstrzymana, trwają negocjacje rządu z inwestorami i wykonawcą.
KAROL KURNICKI: Spróbujmy umieścić ostatnie spory o budowę tamy w szerszym kontekście Gruzji jako kraju w trakcie transformacji. Tamy budowano tam i wcześniej, nie była to jedyna taka inwestycja w dekadach po odzyskaniu niepodległości.
LELA REKHWIASZWILI: Nie, to nie było wyjątkowe wydarzenie. W Gruzji już w połowie pierwszej dekady xxi wieku postanowiono reaktywować kilka projektów elektrowni wodnych uśpionych od czasów Związku Radzieckiego. Zostały przywrócone do życia we współpracy w dużymi instytucjami finansowymi, między innymi Bankiem Światowym i Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Zaczęto poszukiwać prywatnych deweloperów. Wsparcia udzieliły też duże europejskie banki, na przykład Europejski Banku Odbudowy i Rozwoju, Europejski Bank Inwestycyjny, a także Azjatycki Bank Rozwoju.
Społeczeństwo już wcześniej sprzeciwiało się tego typu przedsięwzięciom. Niezgoda na tamę Namakhwani jest najbardziej aktualna, ale też najgłośniejsza. W poprzednie protesty angażowały się zazwyczaj lokalne społeczności, może z niewielkim udziałem wspierających je, zainteresowanych tematem organizacji pozarządowych. Tym razem ruch rozlał się szeroko i zyskał wielką popularność. Tysiące ludzi przychodziły na protesty w Kutaisi. Dzięki temu społeczeństwo ma łatwy dostęp do wiedzy o projekcie i problemach, jakie on powoduje.
KK: Przy okazji widzimy też, jak niektóre grupy społeczne są spychane na margines i muszą wykorzystywać tę pozycję w walce o swoje interesy.
LR: Tak, częste są demonizowanie, odczłowieczanie, zarzuty wsteczności, nieucywilizowania, bycia niegodnymi postępu. Dlatego w protestach przeciw tamie często odwoływano się do kolonializmu. Obecnie w dyskursie naukowym mówimy raczej o kolonialności. Nie jest tym samym, co historycznie rozumiany kolonializm. Historia kolonializmu pokazuje, jak całe społeczeństwa były dyscyplinowane poprzez wyrzucenie poza ramy cywilizacyjne czy wręcz dehumanizację. Dziś sytuacja jest trochę inna, ale przypomina o sobie dynamika subordynacji i dominacji, nawet jakoby suwerennych i demokratycznych państw. Właśnie związki pomiędzy doświadczeniami dzisiejszymi i tymi, które znamy z kolonialnej historii, przywołują myśl o trwającym kolonializmie. Nie jest oczywiście bezpośredni, ale wzbudza poczucie bycia kolonizowanym.
KK: Może nie jest to tylko podobieństwo, może tak właśnie działa kolonializm? Zawsze ustawia kogoś w opozycji.
LR: Ważny argument dekolonialnego dyskursu mówi, że nie ma modernizacji bez kolonizacji. Nie da się czegoś gruntownie zmodernizować bez brutalnego przekształcenia życia, wykorzystania natury i pracy. Bezpośredni kolonializm wyewoluował w kolonialność, czyli odtwarzanie i przetwarzanie form dominacji, zarówno dyskursywnych, jak i materialnych, zakorzenionych w kolonialnej przeszłości1.
KK: Co głośne protesty mówią o tego typu projektach w dzisiejszej Gruzji?
LR: Skupię się na dużych projektach infrastrukturalnych, konkretnie hydroelekrowniach. Chcę je odróżnić od innych kategorii, na przykład unowocześniania infrastruktury transportowej, tym zagadnieniem też zajmowałam się naukowo ze swoim kolegą Wladimirem Sgibnevem2. W przypadku tamy Namakhwani rządy krajów postsocjalistycznych posługują się mieczem obosiecznym. Z jednej strony reaktywują budowę infrastruktury w okresie socjalizmu jako pewnego rodzaju utraconą modernizację, która była dobra, ale się skończyła. Używają tej przenośni, by wzbudzić społeczną sympatię dla wielkoskalowych projektów. Ludzie zresztą kojarzą duże inwestycje z rozwojem ze względu na socjalistyczną przeszłość, nawykli do sympatyzowania z nimi. Z drugiej strony rządy projektują kapitalistyczną przyszłość, pożądaną, ale jeszcze nieosiągniętą. Zwykle o wielkich projektach ich zwolennicy oraz inwestorzy mówią w kontekście unowocześniania, postępu, rozwoju ekonomicznego, bycia częścią Zachodu czy wspinania się w hierarchii dobrobytu.
KK: Czyli według ciebie nowe projekty mogą być postrzegane jako kontynuacja rozwoju? Są pewnego rodzaju odnowionymi, odzyskanymi przedsięwzięciami z przeszłości, służącymi teraz budowie kapitalistycznego postępu.
LR: Tak twierdzą rządy i lobbyści, gdy chcą je zalegitymizować. Protestujący musieli stworzyć przeciwwagę dla tych dyskursów. Powiedzieli: cóż, duże socjalistyczne projekty infrastrukturalne były czymś innym niż to, co obiecują nam teraz kapitalistyczne przedsięwzięcia.
KK: Na czy twoim zdaniem polega różnica?
LR: To podchwytliwa kwestia. Podobnie jak inni członkowie ruchu przeciw budowie tamy3 jestem w zasadzie krytyczna również wobec socjalistycznego modelu rozwoju, głównie dlatego, że znacząco przekształcał środowisko naturalne w imię rozwoju ekonomicznego. Niekiedy skutki dla natury były naprawdę opłakane. Protestujący musieli mówić, że ten projekt nie jest do podobny do inwestycji o socjalistycznym rodowodzie, nie przynosi takich korzyści jak przedsięwzięcia w przeszłości. Podkreślaliśmy zatem, że infrastruktura z czasów socjalizmu powstawała na potrzeby społeczności i konkretnych gospodarek, a ten projekt w najmniejszym stopniu nie służy lokalnemu zapotrzebowaniu na elektryczność. Najprawdopodobniej będzie eksportowana. Kontrakt nie chroni przed eksportem. Co więcej, rząd zobowiązał się, że przez piętnaście lat będzie kupował energię po sztywnej cenie, a później trafi ona na wolny rynek, bez priorytetu dla krajowego zapotrzebowania. Nie wiemy, co firma obsługująca tamę zrobi po tym czasie, na pewno jednak nie ma zapisów, które zobowiązywałyby ją do sprzedaży energii lokalnie. W istocie chodzi więc o wciągnięcie Gruzji w obieg kapitału i wykorzystywanie lokalnych zasobów, co nikomu w okolicy nie służy.
KK: Jak rozległy obszar masz na myśli, gdy mówisz o okolicy?
LR: Zarówno region, jak i cały kraj. Ten projekt wysysa wartość ekonomiczną i transferuje ją poza granice państwa. W tym kontekście protestujący mówili o tamie jako przypadku kolonizacji i kolonializmu4. Gruzja inwestuje w ten projekt ogromne zasoby naturalne: ziemię i wodę przekazała inwestorowi, tureckiemu przedsiębiorstwu ENKA, za darmo.
KK: Jak wygląda sytuacja obecnie?
LR: Na razie projekt został wstrzymany. We wrześniu 2020 roku okazało się, że inwestor się wycofuje. Od tamtej pory nie pojawiła się żadna oficjalna informacja od rządu, mało wiadomo też o negocjacjach, jakie prowadzi z tureckim wykonawcą. W marcu 2021 roku dowiedzieliśmy się, że kontrakt rzeczywiście zerwano. Prawdopodobniej rząd będzie musiał zapłacić Turkom czterdzieści milionów dolarów w ramach zadośćuczynienia. Znowu dały o sobie znać kolonialne relacje, naznaczone wielką nierównowagą władzy. Protesty wywołał między innymi kontrakt zabezpieczający wszystkie interesy inwestora. Rząd przeznaczył publiczne zasoby na poczet projektu i całe ryzyko wzięło na siebie państwo.
KK: Budowa zakończyła się więc niepowodzeniem, ale projekt trwa?
LR: Wydaje się jasne, że projekt w dotychczasowej formie się nie udał, a inwestor się wycofał. Ale pozostało wiele niepewności. Inwestor nadal jest właścicielem dużej części doliny Rioni, jednej z głównych gruzińskich rzek. Dostał teren za darmo, a gdyby teraz rząd chciał te ziemie odzyskać, zgodnie z kontraktem musi je odkupić po cenie rynkowej. Kontrakt skonstruowano w taki sposób, że inwestor bierze wszystko, a kraj dostaje wyłącznie obciążenia i ryzyko. Jego naturalne zasoby są wykorzystywane bez jakichkolwiek korzyści dla społeczeństwa. Uważamy, że ten kontrakt jest po prostu zły, bo zapisano w nim, że gdy prywatny inwestor z jakiegoś powodu ponosi straty, bo na przykład pojawiły się protesty, to na rząd spada odpowiedzialność za pokrycie tych strat. Inwestor mógł więc łatwo porzucić projekt. Gdy słucha się tej historii, ciężko się nie oburzyć. Jak w ogóle można było podpisać taką umowę? Co gorsza, w Gruzji zdarza się to często5. Ta historia brzmi naprawdę absurdalnie! Jak wspomniałam, państwo może będzie musiało wypłacić czterdzieści milionów dolarów odszkodowania i będzie samodzielnie zmagało się z dewastacją środowiska, bo inwestor zdążył już wyciąć połacie lasów, przekopać tunele i zbudować część dróg. Nie wiadomo, co się stanie z tak przekształconą doliną.
KK: Kwota wydaje się duża jak na Gruzję.
LR: Tak, ale rzecz w tym, że także jeśli projekt by się powiódł, wiązałby się z dużymi obciążeniami dla budżetu. Co ciekawe, nawet duże instytucje finansowe nie są zgodne co do sensowności tego rodzaju inwestycji. Dwa lata przed rozpoczęciem projektu Bank Światowy przygotował raport, w którym twierdził, że jeśli trzy planowane elektrownie (finansowane, przypomnijmy, między innymi przez europejskie instytucje finansowe) zostaną zrealizowane, to nie tylko ceny elektryczności pójdą w górę; zwiększą się też obciążenia budżetowe6. Wynikają właśnie z tego, że państwo będzie musiało kupować energię po ustalonych cenach, w dodatku także energię, która wykracza poza faktyczne zapotrzebowanie.
KK: Musiałaby być zapewne dystrybuowana przez państwową firmę energetyczną?
LR: Tego nie wiemy. Gruziński rząd zawsze mówił o potrzebie zmniejszenia zależności od importu energii z Rosji, głównie energii elektrycznej, na rzecz produkowanej lokalnie w elektrowniach wodnych. Podnosił ten argument we wszelkich dyskusjach i zyskiwał dzięki niemu poparcie dla inwestycji, bo Rosja jest w Gruzji uznawana za zagrożenie geopolityczne. Gruzja ma warunki, by produkować elektryczność na własne potrzeby, to w innych sferach jest uzależniona od Rosji. Elektrownie wodne zbudowane w czasach sowieckich nadal działają, choć są uznawane za „fizycznie i moralnie skompromitowane” – czyli się zestarzały i czas ich użytkowania się kończy. Notabene, to określenie zapożyczyliśmy od Rosjan.
KK: Rząd nie chce ich modernizować, woli budować nowe?
LR: Tak. Argumentuje, że te instalacje nie będą istnieć wiecznie, więc musimy zacząć budować nowe teraz. To miałoby trochę sensu, gdyby obecne inwestycje rzeczywiście służyły energetycznej niezależności Gruzji. Niestety, gruziński rząd oddaje za darmo zasoby bez żadnej kontroli nad tym, dokąd energia będzie dostarczana. Zwracaliśmy na to uwagę podczas protestów: gruziński rynek energetyczny nie ma priorytetu w podpisywanych umowach. Energia produkowana tutaj mogłaby więc być w całości eksportowana, a gruzińskie regulacje na niewiele by się zdały.
KK: Państwa rzeczywiście często odwołują się do swojej niezależności. Tworzenie infrastruktury przedstawiają też czasem jako dowód, że dzięki zagranicznym pieniądzom popychamy kraj do przodu.
LR: Gruzja nie jest pierwszym ani ostatnim, ani nawet najbardziej znaczącym przykładem kraju, w którym budowę infrastruktury uważa się za rozwiązanie rozwojowe. Wszędzie na świecie zdarza się realizować w ten sposób duże polityczne plany – modernizacja i wzrost gospodarczy mają się dokonać dzięki infrastrukturom. W tych przedsięwzięciach splata się kilka zagadnień. Na przykład – jak w dyskusji o globalnych procesach rozwoju przez infrastrukturę7 – zauważalne są różne motory wzrostu i różne instytucje je wspierające. Choćby infrastruktura służąca międzynarodowym połączeniom jest postrzegana jako ważne narzędzie rozwoju regionalnego. Oczywiście niekiedy wchodzi w grę globalna rywalizacja, zwłaszcza Chin i Stanów Zjednoczonych. Bywa rozstrzygana też infrastrukturalnie, na przykład poprzez decyzje, który rozwojowy biegun będzie miał większą siłę przyciągania i integrowania.
KK: Jak oceniasz pozycję Gruzji w tej globalnej rywalizacji? Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę historię opuszczania jednego imperium i potencjalnego dołączenia do innego.
LR: Duże instytucje finansowe – Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy – ważne państwa: Stany Zjednoczone czy Chiny, a ostatnio też międzynarodowe instytucje, w tym Komisja Europejska, naciskają na budowę dużej infrastruktury jako sposobu na wzrost ekonomiczny i rozwój regionalny. W tak zwanych krajach rozwijających się rządy są naprawdę głodne inwestycji i wręcz oczekują napływu środków z zewnątrz. Są też od tych środków zależne. Dodatkowo opierają swoje narracje na zdobywaniu i legitymizowaniu poparcia poprzez wysuwanie modernizacyjnych wyobrażeń. Gruziński rząd uzasadnia inwestycje rozwojem całego kraju. Jeśli przeanalizuje się te narracje, na przykład przemowy polityków, ta argumentacja nie ma uzasadnienia. Rządowi za uzasadnienie wystarcza osiemset milionów dolarów inwestycji, a potem się dziwi, że ktoś może przeciw niej protestować. Przecież to chyba dobrze, że pieniądze napływają do kraju?! Tak mniej więcej wygląda ich argumentacja i do tego się ogranicza. Środowiska, które opierają się tego rodzaju inwestycjom, odpowiadają, że cały kraj jest traktowany jak osoba dostająca mikropożyczkę. Coś rodzaju: weź dwieście euro teraz, a kiedyś spłacisz dwa tysiące. W Gruzji oprocentowania mikropożyczek naprawdę sięgały kiedyś 900 procent, zanim zostały uregulowane do maksymalnie 100 procent. Budowa tamy może być dobra, pod warunkiem, że kraj będzie czerpał z niej korzyści i nie weźmie na siebie nadmiernego ryzyka biznesowego. Dodatkowo wartość zasobów, które komuś przekazujemy za darmo, w ogóle nie mieści się w tych rozliczeniach.
KK: Wiadomo, że pieniądze silnie uzależniają. A co z argumentami niepodległościowymi?
LR: Wspomniałam, że podnoszono geopolityczny argument uniezależnienia się od Rosji, a bezpośrednim inwestorem była firma z Turcji, ale inne przedsięwzięcia hydroenergetyczne były finansowane przez europejskie banki. Oczywiście mówiono, że byłoby świetnie produkować energię na eksport, ale akurat projektu tamy Namakhwani nigdy nie traktowano jak sposobu na integrację europejską, choć wcześniej rzeczywiście pojawiła się idea, aby Gruzja wspólnie z całym regionem, a nawet Bałkanami, produkowała energię z wodnych źródeł odnawialnych. Europejskie banki chętnie finansują „zieloną energię”, bo poparcie dla niej dają też europejskie instytucje i państwa, więc inwestycja staje się bezpieczniejsza.
KK: Wspomniałaś o przekazywaniu zasobów naturalnych, ziemi i wody, inwestorom. Czy według ciebie to jest element kolonialności?
LR: Tak, możemy spojrzeć na takie działania jak na zagarnianie ziemi. Co prawda rzadko ujmuje się je w ten sposób w kontekście sytuacji krajów postsocjalistycznych, bo zdaje się, że ten proces przebiega tam wolniej i na mniejszą skalę niż w innych regionach peryferyjnych. Problem jest więc mniej widoczny, ale na pewno występuje8. Pod tamę Namakhwani zagarnięto teren wprawdzie niezbyt rozległy, ale obejmujący cały odcinek doliny rzeki ważnej dla kraju. Jasne jest, że zasoby są przejmowane i przekształcane w taki sposób, że niewiele z nich zostaje dla kraju; pozyskiwana z nich wartość wypływa za granicę. Oczywiście pytanie, w jaki sposób zachować część tej wartości, aby służyła lokalnym społecznościom, dotyczy między innymi możliwości zmiany dynamiki projektów infrastrukturalnych na mniej ekstraktywne i kolonialne.
KK: Myślisz, że są na to szanse?
LR: Niektóre kraje, nawet Europy Wschodniej, zdołały spozycjonować się lepiej niż inne, choć żaden z nich nie radzi sobie dobrze. Gołym okiem widać, że wartości wytwarzane w Europie Wschodniej, zarówno poprzez infrastrukturę, jak i produkcję przemysłową, wypływają poza kraje regionu. Kluczowe jest to, jaką część wartości kraje te zachowują dla siebie i potem inwestują na przykład w zapewnienie kluczowych usług publicznych, które nie są komercyjne.
KK: Czy w kontekście Gruzji jako kraju post- sowieckiego i usytuowanego na peryferiach można mówić o kolonialnej trajektorii, w której modernizacja przychodziła najpierw z ZSRR, a obecnie z Europy?
LR: Europa rozumiana jako projekt polityczny również wspiera ekstraktywną ekonomię. Oczywiście oczekuje także, że kraje będą „zachowywać się dobrze”, czyli rozwijać. Dyscyplinowanie nadal odbywa się poprzez projekty, których realizację wymusza się na krajach poddanych wpływowi. Sytuacja jest więc skomplikowana, można sobie jednak wyobrazić lepsze alternatywy, nie tyle zasadniczo dobre, ile właśnie lepsze niż obecny układ. W sektorze budowy dróg sytuacja Gruzji była korzystniejsza niż w przypadku tamy, a przecież to też duży projekt infrastrukturalny. Państwo tak samo pożycza pieniądze od międzynarodowych instytucji, wybiera zagraniczne – tym razem chińskie – firmy budowlane, a potem z budżetu spłaca pożyczki, ale przynajmniej pozostaje właścicielem wybudowanej infrastruktury. Zasadniczo jest to więc lepszy model niż realizacja inwestycji, nad którą państwo nie ma kontroli.
KK: Budowa dróg zwykle też jest symbolem modernizacji.
LR: O tak! W dodatku w przestrzeni środkowej Europy nie możemy zakładać, że państwo się o tę infrastrukturę w jakikolwiek sposób zatroszczy. W krajach bałkańskich, choćby w Chorwacji, autostrady przekazano w długoletni zarząd prywatnym firmom. Teraz zajmują się pobieraniem opłat i robią na tym naprawdę duże pieniądze.
KK: Czy w Gruzji patrzy się na te inwestycje jak na środek służący osiągnięciu konkretnego celu? Czy wytyczono kierunek zmian?
LR: Na pewno silną narracją jest modernizacja. Nawet jeśli demonizuje się modernizację socjalistyczną, ona nadal w jakiś sposób determinuje obecne doświadczenia. Teraz modernizacja kojarzy się z projektem skierowanym ku Europie. Choćby reforma transportu publicznego w Tbilisi jest przedstawiana jako stosunkowo duży projekt infrastrukturalny, który przybliża nas do Europy, czasem dosłownie: stolica powinna wyglądać jak europejskie miasto, czyli mieć transport publiczny. Europejskie miasta go mają, więc Tbilisi też powinno. Wcześniejszy system był niedoskonały, tabor przestarzały, autobusy nie przyjeżdżały na czas, metro wymagało nieustannych napraw. Zaproponowano naprawdę znaczące zmiany dla polepszenia transportu publicznego, a wszystko to w silnym związku z dyskursami europeizacji. Projekty modernizacyjne służą utrwalaniu wyborów geopolitycznych czy wręcz cywilizacyjnych. Poparcie dla takich argumentów jest w kraju zaskakująco wysokie.
KK: Czy widać więc poparcie dla idei modernizacji jako wartości samej w sobie?
LR: Modernizacja rzeczywiście jest postrzegana jako cel. Kiedy pojawia się opozycja wobec konkretnych projektów, władze mogą powiedzieć, że nie ma ona sensu, że protestujący są wstecznikami, stają w poprzek obecnych czasów i przestrzeni, sprzeciwiają się rozwojowi. Zarzut bycia przeciwko rozwojowi może stygmatyzować całe grupy. Protestujący przeciwko budowie tamy naprawdę nie mieli dużego pola manewru. W tych sprzecznościach wychodzą na jaw związki między kolonialnością a modernizacją, bo to państwo konstruuje opozycję w określony sposób. Gdy pewne środowiska czy społeczności9 są określane jako wsteczne i będące przeciwko modernizacji, stają się nieprawomocnymi podmiotami politycznymi, które można poddać represji. Przestają być obywatelami i obywatelkami, bo nie chcą grać zgodnie z regułami nowoczesnego społeczeństwa. Piętno nienowoczesności czy nawet przednowoczesności dyskwalifikuje ich ze wspólnoty obecnych czasów. Dlatego protestujących represjonowano, z pogwałceniem gruzińskiego prawa. Uzasadniano to argumentem, że protestujący nie chcą modernizacji. Aby uniknąć zmarginalizowania, muszą lawirować wśród narzuconych reguł, powtarzać, że owszem, sprzeciwiamy się budowie tej tamy, ale nie elektrowni wodnych w ogóle, a na pewno nie rozwojowi.
KK: Czy jednym z argumentów nie była ochrona środowiska naturalnego?
LR: Tak, dużo się o tym mówiło. Ale protestujący nie poprzestawali na wskazywaniu, że tama zaszkodzi przyrodzie. Nawet dla niektórych bardziej lewicowo zorientowanych grup, nie mówiąc o szerszych kręgach społecznych, sprzeciwianie się budowie tam oznaczałoby utratę poparcia. Ludzie po prostu nie chcą być przeciwko rozwojowi. Trzeba więc podkreślać, że sprzeciw dotyczy tego rodzaju projektów, które nie przynoszą korzyści i nie poskutkują rozwojem. Dyskursy modernizacyjne mają wielką moc. Nie wystarczy, że powiesz: moje rzeki i doliny cierpią.
KK: W Europie Zachodniej ochrona środowiska zdaje się mieć większe znaczenie. Nie kwestionuje się otwarcie działań osób, które chcą ratować planetę. Ludzie protestują przeciwko projektom infrastrukturalnym, bo chcą na przykład ocalić las, i mało kto powie im wprost, że są przeciwko postępowi.
LR: Na Zachodzie argumenty środowiskowe też są często przeciwstawiane ekonomicznym. Tylko że te drugie koncentrują się na miejscach pracy, aktywiści przyrodniczy są więc rozgrywani przeciwko pracownikom. Zdarzają się wyjątki, na przykład w Niemczech obrońcy przyrody stoją niekiedy wspólnie z robotnikami, jednak zazwyczaj funkcjonują w opozycji do siebie nawzajem. Ekonomia versus ekologia.
KK: Znów mamy do czynienia z kategoryzacją ludzi w perspektywie, która ukazuje relacje kolonialne i modernizacyjne.
LR: Tak, i ten model powiela się w nieskończoność. Wiele obaw społeczeństwa jest lekceważonych ze względu na argumenty modernizacyjne. Badacze postkolonialności czy dekolonizacji rozumieją te procesy poprzez odniesienie do wykluczenia społecznego10. Zauważają, że dyskursy modernizacyjne i związane z nimi struktury władzy funkcjonują według znanych scenariuszy i odbierają znaczenie interesom społeczności w imię rozwoju. Protestom przeciwko tamie przewodzili częściowo ludzie świadomi tych politycznych zawiłości, w dodatku wspierali ich okoliczni mieszkańcy i media. Znali też wcześniejsze protesty i wiele z nich się nauczyli. Dlatego tym razem sprawnie nawigowali pośród narracji i uniknęli stygmatyzacji w znacznie większym stopniu niż wiele innych grup. Nie dali się wpędzić w pułapkę demonizacji protestu przeciwko rozwojowi. Nie używali też przemocy. Podkreślali za to, że nie są przeciwko budowie tam w ogóle, ale zależy im na zachowaniu przyrody w dolinie rzeki. Wykazali się wielką ostrożnością w potępianiu innych dużych projektów infrastrukturalnych. Udało im się nawet rozbroić zarzuty o ksenofobię, choć w pewnym momencie oskarżano ich o nienawiść do Turków. Odpowiadali, że chodzi nie o niechęć do jakiejś narodowości, ale o nieprzekazywanie publicznych zasobów w ręce prywatnych firm. Zręcznie lawirowali pośród tych dyskusji i nie dali się sprowadzić do „społeczeństwa politycznego”, nie zostali zepchnięci na margines.
KK: Co masz na myśli, mówiąc o „społeczeństwie politycznym”? LR: Odnoszę się do indyjskiego pisarza Parthy Chatterjee11. Przemawia do mnie jego rozróżnienie na społeczeństwo obywatelskie i polityczne. To pierwsze jest uznawane za zbiór podmiotów politycznych w ramach systemu. Społeczeństwo polityczne funkcjonuje poza sekularnym i instytucjonalnym kontekstem, poza sferą legalności. Jest jasne, że rząd kreuje pewne grupy jako niezasługujące na bycie częścią społeczeństwa obywatelskiego. Przedstawia je jako zapalczywe, ksenofobiczne czy obciążone innymi wadami. Mamy więc do czynienia z walką o to, kto zasługuje na zaliczenie w poczet społeczeństwa obywatelskiego. Czasami pewne grupy stwierdzają: nie zostałyśmy wysłuchane jako społeczeństwo obywatelskie, więc nie będziemy zachowywać się w sposób cywilizowany! Zagrozimy wam i nie pozwolimy na dokończenie projektu. Zdarzają się nawet groźby zabicia każdego, kto będzie usiłował przełamać protest. Taki radykalizm niekiedy przynosi skutek, jest w nim jakaś siła. Gdy wypadniesz poza nawias społeczeństwa obywatelskiego, używasz do walki innych narzędzi, dalece pozainstytucjonalnych. To ryzykowna gra. Ruch przeciwko tamie w Namakhwani usiłował więc utrzymać się w ramach prawomocnego społeczeństwa obywatelskiego, nie dać się z niego wypchnąć. Udało mu się to.