Moje plakaty w całości powstają na komputerze. Łączy je kilka elementów: skromna pula kolorów (najczęściej trzy lub cztery), brak konturów, syntetyczna ilustracja. Pracę zaczynam od koloru i na nim kończę: szukam dobranych par, kontrastów i nieoczywistości. Kiedy klient prosi mnie o szkic projektu, najczęściej ma na myśli linearny rysunek tego, co znajdzie się na plakacie. Ale swoje plakaty tworzę inaczej. Mam wiele narzędzi i materiałów do analogowego rysowania: pisaki Posca (właściwie nimi się maluje), flamastry i ołówki ze sklepów budowlanych, klasyczne flamastry i ołówki do rysunku, temperówki, białe taśmy washi, gumki w pisakach albo kostkach, rolki i ryzy papieru, kilogramy notesów. Korzystam z nich na etapie wymyślania rzeczy, szkice traktuję jak notatki dostępne, przeznaczone wyłącznie dla mnie. Wyjątkiem są zlecenia od bardziej świadomych klientów, zwykle zagranicznych, którzy dobrze znają moje portfolio i technikę, ale chcą zobaczyć pomysł, a od szkicu nie oczekują ani detali, ani realizmu, ani nawet koloru, tylko informacji, co i gdzie umieszczę. Takie notatki towarzyszą mi na co dzień, równolegle z pracą koncepcyjną.
Kilka lat temu wpadł mi w ręce album Atlas of Forms Erica Tabuchiego, z obiektami sfotografowanymi i uszeregowanymi według kształtów. Było tam sporo budynków brutalistycznych, a jako miłośniczkę brutalizmu, szczególnie zestawienia betonu i przyrody, mocno mnie zainspirował. Zaczęłam rysować zmyślone betonowe obiekty mieszkalne w zmyślonych leśnych krajobrazach. Poza tym, że rysowanie sprawia mi ogromną przyjemność, pozwala mi na kontakt z narzędziami, od których zaczęłam edukację artystyczną. Jest też inny aspekt tej przyjemności: jako osobę wysoko wrażliwą drażnią mnie różne niedrażniące innych dźwięki, a jednocześnie uważam, że nic nie brzmi lepiej niż dźwięk pisaka albo ołówka na papierze. Jedni lubią słuchać, jak youtuberzy gryzą korniszony, ja napawam się dźwiękiem rysowania. Ostatnio poproszono mnie o zrobienie plakatu dla pianistki, która widziała moje szkice na Instagramie. Bardzo zależało mi na tym zleceniu, więc przymierzałam się do rysunku jak do egzaminu, nakupiłam bloków i flamastrów i przez dwa tygodnie się z nimi nie rozstawałam. Równolegle zrobiłam także plakat klasycznie, na komputerze, i to ten drugi projekt został wybrany do realizacji. W całym tym procesie zapomniałam, że im bardziej mi zależy, tym gorzej mi wychodzi, i że szkice, które spodobały się klientce, powstały w pięć minut – prawdopodobnie dlatego były dobre.
Do egzaminów do szkoły plastycznej przygotowywał mnie i moją przyjaciółkę pewien malarz. Przychodził do mnie do domu raz w tygodniu na dwie, trzy, czasami cztery godziny. Przez większość zajęć rysowaliśmy minutowe szkice z modela albo z widoku za oknem, za każdym razem zwracając uwagę na inny aspekt tego, co widzimy. To była najcenniejsza lekcja rysunku, jaką otrzymałam. Nauczyła mnie syntezy i w rysunku ręcznym, i w zalążkach, z których dzisiaj powstają moje plakaty.