„Hare Krishna, Hare Krishna, Krishna Krishna, Hare Hare Hare Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare” – pod rozłożystym amerykańskim wiązem ktoś zaintonował charakterystyczną szesnastowyrazową mantrę. Ponad pięćdziesiąt lat temu obok ustawionych w półkole ławek w centrum Tompkins Square Park na Dolnym Manhattanie pracownik pobliskiego sklepu z 2nd Avenue, o indyjsko brzmiącym nazwisku Bhaktivedanta Swami Prabhupada, w otoczeniu swojej świty, w której skład wchodził między innymi beat-poeta Allen Ginsberg, ustanowił religię Hare Kryszna w Stanach Zjednoczonych. Od tego momentu wyznawcy Kryszny wracają pod przezacny amerykański wiąz, by celebrować mit założycielski.
Kilka kroków dalej cześć mogą oddawać listonosze. W południowo-zachodniej części Tompkins Square Park znajduje się pomnik Samuela Sullivana Coxa. Ten kongresmen z Ohio był wnioskodawcą ustawo- dawstwa podnoszącego płacę listonoszy i gwarantującego im płatne urlopy. Początkowo monument stał w bardziej centralnej lokalizacji Manhattanu (na Copper Square), ale okoliczni mieszkańcy skarżyli się, że figura przypomina im natrętnego sprzedawcę z supermarketu, kiwającego palcem na potencjalnego klienta.
Od strony 9th Street przy wejściu do Tompkins Square Park tryska fontanna wstrzemięźliwości (temperance fountain): baldachim zwieńczony posągiem greckiej Hebe, która na Olimpie nalewała bogom nektar i roznosiła ambrozję. W pierwotnej funkcji fontanna zachęcała do alkoholowej abstynencji poprzez zapewnienie bezpiecznej i bezpłatnej wody pitnej. Fundator wodotrysku, dentysta Henry D. Cogswell, zbił fortunę na leczeniu zębów poszukiwaczom samorodków w trakcie gorączki złota. Postanowił wybudować kilka fontann wstrzemięźliwości w tych miastach, które uważał za siedlisko moralnej zgnilizny.
W latach 80. na Tompkins Square Park osiedliło się plemię homlesów. Część z nich pochodziła ze wschodniej Europy. Można tu było zjeść pierogi w restauracjach o nazwach Jolanta, Teresa, Danuta. Do najbardziej znanych wschodnioeuropejskich homlesów z tej okolicy należą Pchełka i Sasza – cwaniaczek z Polski i Żyd z Petersburga uwiecznieni w sztuce Janusza Głowackiego Antygona w Nowym Jorku. Sasza był kiedyś malarzem, ale jego kariera legła w gruzach po tym, jak Breżniew napluł na jego obraz. Na początku emigracji miał żonę. Kupił jej komputer, przepisywała na nim teksty dla amerykańskiego profesora. Została z komputerem i profesorem, który udowodnił, że Szekspir była kobietą. Teraz Saszy trzęsą się ręce. On i Pchełka pod fontanną wstrzemięźliwo- ści czekają na jakąś Jolę.
Swojego bohatera z równie nielinearną trajektorią życiową odnalazłem, podobnie jak Głowacki, z adresem zamieszkania, w moim przypadku przy stoliku szachowym na Tompkins Square Park. Skupiony nad partią szachów, w czapce bejsbolowej z logo Indian z Cleveland, mamrotał coś pod nosem. Twierdzi, że wygrywa dziewięćdziesiąt pro- cent szachowych partii. Obecnie nie ma domu ani prawa jazdy. Jeszcze kilka miesięcy temu nie miał również telefonu komórkowego, konta ban- kowego ani karty kredytowej. Nie jestem pewien, czy posiada paszport lub jakikolwiek dokument tożsamości. Z punktu widzenia państwowej biurokracji nie istnieje. Właściwie cały jego dobytek mieści się w dużej czarnej walizce. Osoby jemu podobne wolą spać w parku niż codziennie chodzić do biura. Jak na autystyka przystało, nie potrafi funkcjonować w społeczeństwie. Korzystając z uprzejmości właściciela, zabiegów higienicznych dokonuje w pobliskich Russian and Turkish Baths (268 East 10th Street). Jest moim ekscentrycznym insiderem w świecie nowojorskich ulicznych nerdów i freaków, z czterystoma dolarami w kieszeni i instynktem hazardu.
Na pytanie, czym się zajmuje, odpowiada jak jednostka cierpiąca na dysocjacyjne zaburzenie tożsamości. Jest menedżerem w funduszu hedgingowym, autorem książek w miękkiej oprawie, czasami oficerem marynarki, importuje ananasy z Filipin, w Dolinie Krzemowej handluje analizatorami krwi, w Meksyku sprzedaje propan. W rzeczywistości rozmawiam z hustlerem, ulicznym kanciarzem. Trochę przypomina Losa Ogrodnika, głównego bohatera powieści Jerzego Kosińskiego Wystarczy być – człowieka bez właściwości, który wiedzę czerpie wyłącznie z telewizji, a wygłaszane przez niego tautologiczne przemyślenia, brane za głębokie metaforyczne opinie o stanie ekonomii, zapewniają mu ogromny sukces towarzyski.
Jego podróż, tak jak i Saszy, zaczęła się w Związku Radzieckim. Następne były Izrael, Troja w stanie Nowy Jork i Mała Odessa na Dolnym Brooklynie. Na to ostatnie miejsce przybył jak Madonna do Nowego Jorku, z pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni. No friends, no money, no nothing. Zaczynał jako czarodziej w ulicznych szachach błyskawicznych. Za trzydzieści pięć dolarów udzielał też lekcji strategii w parkach. Obecnie startuje w profesjonalnych turniejach planszo- wego tryktraka – to jego główne źródło utrzymania, znacznie bardziej lukratywne niż szachy. Może zarobić pięć tysięcy dolarów w pół godziny. Może w jeden wieczór multiplikować ten sukces wiele razy – i równie łatwo wszystko stracić. Pieniądze przychodzą i odchodzą. Podobno niejeden doświadczony gracz w pojedynczej sesji trwającej pięć godzin z przerwami jedynie na toaletę zarobił setki tysięcy dolarów. Podobno niejeden doświadczony gracz w sesji trwającej pół godziny stracił dom. Pieter Bruegel namalował plansze do gry w tryktraka w swojej apokaliptycznej panoramie Triumf śmierci. Jak tłumaczył mi jeden kanciarz-boricua (czyli osoba pochodząca z Portoryko), uliczne gry planszowe w Nowym Jorku są a tergo – po hiszpańsku to znaczy „od tyłu”. Wypowiadając te słowa, zrobił ruch, jakby sięgał za moje plecy, żeby mnie dźgnąć.
Washington Square Park, Tompkins Square Park, Bryant Park, Union Square. Uliczni kanciarze uwiedzeni możliwością wygrania, szachowi hustlerzy i profesjonalni gracze w tryktraka tworzą swoistą subkulturę, kongregującą głównie w parkach. Część z nich to zdyscy- plinowani hazardziści. Systematycznie studiują każdą permutację, aby zidentyfikować najlepszy ruch, zabezpieczyć się przed chaosem gry.
Najzdolniejsi potencjał do zarabiania pieniędzy realizują w kasynach, klubach gier w pobliżu Wall Street bądź na prywatnych turniejach w Las Vegas, gdzie opłata wejściowa wynosi półtora tysiąca dolarów. Niektórzy uczyli się gry w więzieniu Rikers Island, inni w Sing Singu. Słychać dużo ksywek brzmiących jak z więzienia: Terminator, Broadway Bobby, Paul Rosjanin (facet właściwie jest z Ukrainy i ma ramiona pokryte tatuażami). Kanciarz o ksywie Gruby Andy w kilku zdaniach streścił mi historię ulicznych szachów Nowym Jorku. Wszystko zaczęło się od człowieka nazywanego Bobby Haywood. Pod koniec lat 60., a może były to już lata 70., rozłożył szachowy kram na pojemniku na śmieci pomiędzy 8th Avenue i 43rd Street, po czym zaczął generować kapitał. Przemysł chałupniczy Haywooda szybko się przyjął i zwrócił uwagę fotografów z „New York Timesa”. Haywood unikał zdjęć en face; twierdził, że ogólnie szachy są tolerowane przez policję, lecz „hustlerka” jest w nowojorskim prawie nielegalna. Takie były początki, chociaż niektórzy za praojca szachowego hazardu uważają Humphreya Bogarta. Podobno w trakcie Wielkiej Depresji w latach 30. późniejszy słynny aktor utrzymywał się z gry w szachy.
Tego miejsca miało nie być. W latach 50. miejski planista Robert Moses, niemający prawa jazdy fetyszysta autostrad, zadecydował, że przez, pod bądź nad Washington Square Park będzie biegła kilkupasmowa brutalistyczna trasa. Miałaby rozładować ruch uliczny na 5th Avenue. Projekt nie został jednak zrealizowany. Zablokowała go, i tym samym ocaliła Washintgon Square Park, grupa okolicznych kobiet, których dzieci bawiły się w parku, w tym aktywistka Jane Jacobs. Moses był oszołomiony, że ktoś sprzeciwia się jego wizji „karczowania miasta tasakiem do mięsa”. Monumentalna autostrada nie przeszkadza nikomu poza bandą matek – stwierdził. Wschodnią część parku szpeci niezgrabny pomnik Giuseppe Garibaldiego. Pierwotnie miał stać na „kamiennej górze”, w towarzystwie trębacza po jednej stronie i żołnierza z bagnetem po drugiej, ale szybko wyczerpały się fundusze włoskiej klasy pracującej. Co gorsza, nogi Garibaldiego nie pasowały do granitowego piedestału, który zastąpił „kamienną górę”, więc zostały nienaturalnie zmodyfikowane.
Znaczna część nieruchomości okalających Washington Square Park należy do jednego z największych pracodawców w mieście – Uniwersytetu w Nowym Jorku. Uczelnia zatrudnia ponad dziewiętnaście tysięcy osób. Na dziedzińcu Wydziału Prawa Vanderbilt Hall, gdzie czesne za rok wynosi pięćdziesiąt trzy tysiące dolarów, młodzi marksiści dyskutują o dyktaturze proletariatu z prawicowym youtuberem o pseudo- nimie The Former Soviet Citizen. W słoneczne weekendowe popołudnie park wygląda jak spełnienie miejskiej fantazji Jane Jacobs. Na dziesię- ciu akrach na Dolnym Manhattanie można obserwować harmonijny balet akrobatów, poetów, turystów, studentów i aktywistów wszelkiej proweniencji. Washington Square Park w centrum Greenwich Village to także pozbawiona skrupułów arena gier. Tu podaż ekscentryków jest nie- ograniczona. Setki szachistów, wśród nich mistrzowie świata Maurice Ashley i Magnus Carlsen, przychodzą zmierzyć się z ulicznymi gra- czami. Tu przekonuję się, że jestem patzer (szachowy amator, słaby gracz). Początkowo wygrywam kilka partii na dwadzieścia dolarów, a następnie, dziewięćdziesiąt sekund po oddaniu wieży, stracę sto. Kolejna partia, tym razem próbuję Syberyjskiej Pułapki – szachowej zasadzki, która po serii ruchów ma skłonić przeciwnika do kapitulacji. Znów przegrywam. Sięgnij głęboko do kieszeni, bardzo głęboko – radzi mój adwersarz. Bez pieniędzy ta gra nie ma wartości – dodaje. Gotówkę można wypłacić z kilku ulokowanych w pobliżu bankomatów Bank of America. Ostrzegano mnie, że przychodzą tu gracze z wysoką pozycją w rankingu United States Chess Federation. Tu gry w szachy uczył się Bobby Fischer. Tu grywał Stanley Kubrick. Jeden z graczy obok, ortodoks w chasydzkim chałacie, głośno dywaguje na temat stosunku Boga do gier hazardowych. Gra z nim kosztuje dziesięć dolarów (wymaga depo- zytu z góry!), ale lekcja talmudycznej filozofii jest za darmo. Na ławce w oddali bezdomny gwałtownie wyskakuje ze snu i wrzeszcząc w obłę- dzie, przemieszcza się jak gdyby ruchem skoczka szachowego. Kilka metrów dalej dwóch mężczyzn finalizuje transakcję zakupu marihuany nienaturalnym, zbyt serdecznym uściskiem dłoni.
Mój szachowy oponent w płóciennej torbie podręcznej trzyma wszystkie swoje doczesne dobra. Jest ich nie więcej niż dziesięć. Trzy pary spodni, trzy podkoszulki, laptop, iPad, plastikowy woreczek śniadaniowy z dwoma tysiącami dolarów w nominałach po dwadzieścia – zarobek z ostatnich trzech dni. Skończył pięćdziesiąt trzy lata i na skali łysienia wkroczył w fazę Norwood IV. Dziesięć lat temu rozszedł się z żoną. Nie ma dzieci. Jego wymagania są minimalne. Od pamiętnego 15 września 2008 roku – tego dnia Lehman Brothers złożył wniosek o upadłość zgodnie z Rozdziałem 11 amerykańskiego Kodeksu upadłościowego – formalnie jest bezrobotny. Kręci się po mieszkaniach znajomych i Airbnb. Jego hobby to statystyczne pobieranie próbek z populacji, symulacja stóp zwrotu wybranych akcji spółek metodą Monte Carlo i obstawianie zakładów podczas rozgrywek NBA. Kiedyś każdej nocy od listopada do czerwca oglądał NBA. Pięć meczów naraz, na pięciu pła- skich ekranach Samsunga. Kiedyś wygrał wystarczająco dużo pieniędzy, aby kupić małe mieszkanie – gdyby tylko chciał. American dream is dead. Posiadanie mieszkania lub domu to totalne oszustwo – mówi. Kto przy zdrowych zmysłach lokuje 70–80 procent swojej wartości netto w jedną inwestycję? Liczą się wyłącznie płynne aktywa – konkluduje, wskazując palcem plastikowy woreczek śniadaniowy. Podobnie studia to strata pieniędzy. Stopień naukowy stał się kosztownym luksusem w świecie, w którym milenialsi czują się jak pańszczyźniani rosyjscy chłopi.
Interesujący światopogląd jak na specjalistę od filozofii analitycznej po Uniwersytecie Manitoba w Winnipeg, o trajektorii życiowej przypominającej trasę kolejki w wesołym miasteczku. O ósmej wieczorem zainteresowanie szachami zdecydowanie zmalało. Zaledwie jedna trzecia stolików była zajęta. Szachowy proletariat, drobni oszuści, dla których szachy to sposób zarobkowania, migrowali kilka ulic w górę miasta, na Union Square, gdzie przy pomniku Mahatmy Gandhiego i monotonnym „Hare Krishna, Hare Krishna, Krishna Krishna, Hare Hare” można w szachach błyskawicznych oskubać kilku silnie nietrzeźwych yuppiesów.
Elita tryktraka z Washington Square Park żyła natomiast informacją o przybyciu do miasta kilku grubych ryb, a raczej wielorybów. High rollers to bogaci amatorzy tryktraka, grający o ogromne stawki na prywatnych hotelowych sesjach, z torbami pieniędzy do stracenia. Jeden z potencjalnych graczy, francuski filatelista, przedsiębiorca internetowy i oszust, miał w zwyczaju zamiast pieniędzy przynosić do gry kilkadziesiąt kilogramów złota. Krążyły potencjalne nazwiska: Leonardo DiCaprio, a może Mick Jagger. Taki event działa jak magnes na osoby z rozpoznaniem hazardu patologicznego. Jak profesjonalny gracz Brian Zembic, dla wysokiego zakładu byli gotowi z dwudziestoma tysiącami dolarów w kieszeni spędzić noc pośród nowojorskich włóczęgów.
Washington Square Park, najbardziej przyjazne dla entuzjastów gier strategicznych miejsce w mieście, powoli pustoszał. Czas przestał być mierzony rytmem zegarów szachowych. Przy granitowych stolikach szachowych samotnie kontemplowali homlesi. Tego dnia park odegrał kulturotwórczą rolę, prezentując inkluzywny performans szachistów Showtime!, na którym przypadkowi przechodnie i turyści są mile widziani, o ile dorzucą do gry pięć, dziesięć albo dwadzieścia dolarów. W ten sposób park przyczynia się do rozwoju lokalnej gospodarki. Zyskali pozbawieni moralności podatkowej gracze, właściciel pobliskiej bodegi, obwoźny sprzedawca falafeli i kultowy klub Chess Forum. Tego dnia zaspokojone zostały też potrzeby edukacyjne. Kilkoro cudownych dzieci, spacerując z matką po Washington Square Park, odkryło grę w szachy w wieku lat sześciu. Doszło do jednej transakcji barterowej: pracownik banku wymienił dżointa na dwie szybkie partie szachów. Przez lata zmieniały się role obecnego terenu parkowego. Były tu bagno, cmentarz, plac zabaw nowojorskiej awangardy.
Godzina 23.35. Z południowo-zachodniej części parku, pośród wulgaryzmów i uderzeń figur szachowych o granitowe podłoże, dobiegają dyrektywy: król na D1, królowa na C3, goniec na G4. Dwaj zawodnicy rozgrywają ostatnią partię szachów tego dnia.