Gdyby przyprowadzono mnie tu z zawiązanymi oczami, pomyślałbym, że przeniosłem się w czasie do prehistorii. Co widzę? Przede wszystkim bezmiar wody. Potężna, choć leniwa rzeka rozlewa się pośród archipelagu płyciutkich piaszczystych wysepek. Leżą na nich powyginane w fantazyjne kształty martwe drzewa, przyniesione przez nurt. Ich ciemne, nieregularne konary odcinają się od rozświetlonej letnim słońcem równej płaszczyzny wody i piasku. Na kłodach przesiadują czarne ptaszyska. Rozkładają skrzydła, by wysuszyć je w słońcu. I tak po horyzont: woda, piach, kłoda, ptak. Ramę dla tego pejzażu tworzy linia nabrzeżnego lasu. On też ma w sobie coś pierwotnego i niesamowitego: rzeka wymywa brzegi i nawet potężne drzewa nie zdołają jej się oprzeć, niektóre zwisają już bezwładnie nad nurtem. Kwestia czasu, kiedy w niego runą i zmienią się w kłody, a rzeka wypluje je ileś kilometrów dalej. Tylko w jednym miejscu, z tej strony, w którą zmierza nurt rzeki, nad horyzontem wyłania się dziwny, niepasujący do naturalnego bałaganu element: znad linii lasu wystaje coś jak małe zęby. To wieżowce centrum Warszawy, a wśród nich charakterystyczny kształt: Pałac Kultury. Pewnie gdyby nie on, trudno byłoby uwierzyć, że jesteśmy tuż pod wielkim miastem, zaledwie dwadzieścia kilometrów nurtem rzeki od ścisłego centrum Warszawy.
Wiślany rezerwat przyrody Wyspy Zawadowskie, bo to o nim mowa, jeden z cudów podmiejskiej przyrody, ocalał dzięki niesamowitemu wysiłkowi ludzi. W latach 80. i 90. ubiegłego wieku garstka zdeterminowanych zapaleńców, głównie ornitologów, postanowiła ochronić podwarszawskie odcinki Wisły przed regulacją i dewastacją. Gdyby nie ich upór, dziś ten pierwotny naturalny krajobraz, zaburzony jedynie przez rysujący się na horyzoncie skyline wielkiego miasta, pewnie już by nie istniał. Na uregulowanym i wybetonowanym brzegu od dawna stałaby jakaś deweloperska inwestycja. A tak mamy unikat na skalę europejską: wielką nieuregulowaną rzekę objęta ochroną rezerwatową, by ocalić siedliska ponad stu rzadkich gatunków ptaków, w tym zagrożonego wyginięciem ostrygojada. Tuż za rogatkami nowoczesnej europejskiej stolicy zaczyna się krajobraz właściwie nienaruszony przez człowieka, taki, jaki znali nasi przodkowie sto i pięćset lat temu. Jest tym cenniejszy, że związany z rzeką, a to właśnie rzeki przez ostatnie sto lat najczęściej padały ofiarą przekształceń i dewastacji, zwłaszcza na terenach silnie zurbanizowanych. Działo się tak zarówno w Europie Zachodniej, jak i na wschód od nas, w krajach Związku Radzieckiego. Tylko Polska jakimś cudem, niczym galijska wioska, oparła się temu szaleństwu. Nie działała celowo. Trochę zabrakło nam pieniędzy, trochę zdolności organizacyjnych, a trochę czasu, ale w rezultacie mieszkańcy polskich miast mają na wyciągnięcie ręki zakątki dzikie, piękne i mało uczęszczane.
Niestety, obecnie nie robimy nic, aby ten zielono-błękitny potencjał skutecznie ochronić, a wręcz dopuszczamy do niszczenia go w szybkim i niekontrolowanym tempie. Bo my, polscy mieszczanie pierwszej połowy XXI wieku, wszystko widzimy oddzielnie, jak słusznie zauważył Julian Tuwim w wierszu Mieszkańcy.
***
Spójrzmy na mapę Polski pokazującą zmiany demograficzne z ostatnich lat. Widać na niej jak na dłoni wyraźny trend. Nasze miasta, szczególnie centralne dzielnice, pustoszeją, gwałtownie przybywa za to mieszkańców na obrzeżach i w sąsiednich gminach. Na mapie wygląda to niemal jak wysypka na ciele: duże czerwone kropki oznaczające utratę populacji (miasta) są otoczone przez zielone obwódki w miejscach, gdzie następuje jej przyrost (tereny podmiejskie). Wysypka jest objawem choroby zwanej suburbanizacją albo rozlewaniem się miast. Postępuje od wielu lat, a samorządy z nią nie walczą, mimo że słono płacą za jej efekty, choć niekoniecznie w twardej walucie, ale już jakością życia i zdrowiem mieszkańców – jak najbardziej. Na przykład tworzą się gigantyczne korki, bo przecież z przedmieść trzeba jakoś do miasta dojechać, a mieszkańcy najczęściej wybierają samochód. Jednocześnie centra pustoszeją, bo po prostu nie ma dla kogo otwierać biznesów. Nieważne, ile wydamy na „rewitalizację” historycznego śródmieścia, zda się ona na nic, jeśli zabraknie jej najważniejszego elementu: mieszkańców.
Z danych Narodowego Spisu Powszechnego w 2021 roku wynika, że liderem przyrostu populacji wśród miast prezydenckich jest… podwarszawski Pruszków. Niemal najszybciej we wszystkich kategoriach obszarów w Polsce wyludnia się zaś Śródmieście Warszawy. Podobne kontrasty występują w niemal każdym dużym mieście: centrum traci mieszkańców, a przynajmniej jedna gmina ościenna bije rekordy w przyroście populacji. Dane na ten temat zebrano w raporcie Procesy suburbanizacyjne w Polsce w świetle rozwoju budownictwa mieszkaniowego i niemieszkaniowego w strefach podmiejskich z 2023 roku, wydanego przez Obserwatorium Polityki Miejskiej. Autorzy raportu nie poprzestali na przytoczeniu danych przekrojowych, operują też konkretami. Na przykład w gminie Stawiguda pod Olsztynem wskaźnik zabudowy wynosi aż 891,5 procent średniej krajowej.
Z czego wynika ten trend? Trudno wytłumaczyć go jedną przyczyną. Na pewno znaczenie mają wysokie i wciąż rosnące ceny mieszkań. W porównaniu z nimi bardziej opłaca się budowa domu pod miastem, nawet jeśli doliczymy koszt zakupu ziemi. Do życia w centrach miast zniechęcają duże natężenie ruchu drogowego, zła jakość powietrza, a także zjawisko miejskiej wyspy ciepła, nasilone w ostatnich latach przez kryzys klimatyczny. Do tego dochodzi tło aspiracyjne: wyznacznikiem statusu jest w polskich warunkach nie mieszczańskie lokum w kamienicy, lecz dom z ogródkiem pod miastem. W naszej wyobraźni mocno zakorzenił się fałszywy wzorzec miejskości rodem z amerykańskiego filmu familijnego: olbrzymie domy jednorodzinne, każdy otoczony dużym prywatnym ogrodem i z wielkim podjazdem dla wielkich samochodów. Konsekwentnie dążymy do realizacji tej części american dream w warunkach polskich, nie bacząc na jej ukryte koszty dla miast, dla nas, ale przede wszystkim dla podmiejskiej przyrody. Ofiarą marzenia o „mieszkaniu blisko natury” pada bowiem coraz częściej… natura.
Mieszkańcy nowych kompleksów deweloperskich – czy to szeregowych domków z ogródkiem, czy „kameralnego” podmiejskiego osiedla „w otoczeniu zieleni” – zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że budowę poprzedziła wycinka lasu lub osuszenie lokalnego mokradła. Przede wszystkim to podmokłe krajobrazy podmiejskie padają ofiarą nowej zabudowy dla – nomen omen – rozlewających się miast. Centrum Ochrony Mokradeł obliczyło, że w ciągu ostatnich stu lat osuszyliśmy 85 procent polskich terenów podmokłych. W pierwszej fazie robiliśmy to głównie pod rozwój rolnictwa, ale w tej ostatniej, już w XXI wieku, mokradła przeważnie muszą ustąpić miejsca chaotycznej, nieplanowanej zabudowie podmiejskiej. Ta nieprzemyślana polityka odbija się na dostępności wody dla miast, bo mokradła są jej najlepszym magazynem, jaki dała nam natura. Własnoręcznie skazujemy się na konieczność budowy wielkich zbiorników retencyjnych i inwestowania milionowych kwot w zabezpieczenia przeciwpowodziowe, chociaż podmiejskie mokradła doskonale robiły to dla nas za okrągłe zero złotych. Ponosimy kolejny ukryty koszt rozlewania się miast bez kontroli i planu.
***
Nie ma to jak letnia ulewa na szlaku. Ale taka, że chlusta na nas wodą z nieba jak z wiadra i nie zostawia suchej nitki. Takie przygody zapamiętuje się na długo, a jeszcze bardziej zapada w pamięć moment przejaśnienia. Krajobraz oświetlany pierwszymi promieniami słońca rysuje się w pamięci jak na kliszy fotograficznej. Jedna z większych ulew w życiu złapała mnie jednak nie na połoninie ani tatrzańskiej przełęczy, ale w podmiejskim lesie. Kompletnie przemoczony szedłem przez kilka kilometrów, co chwila rozważając wycofanie się do najbliższego przystanku komunikacji podmiejskiej. Zarazem wizja marznięcia przy słupku bez wiaty w oczekiwaniu na autobus, który nie wiadomo kiedy przyjedzie, pchała mnie w dalszą drogę przez las. Akurat gdy się przejaśniło, doszedłem do przedziwnego zbiornika wodnego. Do połowy porośnięty był karłowatymi brzózkami, na brzegach obsypany białym kwieciem, a właściwie owocami wełnianki. Szum deszczu ucichł, a ze środka jeziorka dobiegł moich uszu klangor żurawi. Czyżby ulewa przeniosła mnie w przestrzeni setki kilometrów na północ, do Estonii albo Finlandii? Nie, zawędrowałem zaledwie na podwarszawskie mokradło zwane uroczyskiem Biały Ług. Ocalało, bo w porę objęto je ochroną. Kiedyś na potęgę wydobywano tutaj torf, jego pokłady rozciągają się pod powierzchnią ziemi i wody. Niecałe dwa kilometry stąd lasy przecina olbrzymia nowa trasa szybkiego ruchu. Zapewne niewiele brakowało, aby również ten zakątek padł ofiarą rozrostu stolicy i jej infrastruktury. Na szczęście ktoś w porę go odkrył, zachwycił się, zbadał i ochronił. Mieszkańcy okolicznych osiedli domków jednorodzinnych doskonale znają już to miejsce. Wydeptali do niej liczne ścieżki spacerowe i piknikują nad brzegami.
***
Kto stanie w obronie bezimiennego podmiejskiego mokradła lub dzikiej rzeki? Mało które miało tyle szczęścia, co Wyspy Zawadowskie i uroczysko Biały Ług, nie był im pisany status rezerwatu przyrody albo choćby punktu na mapie turystycznej. Kto powstrzyma wycinkę „zwyczajnego” starodrzewu pod budowę kolejnego „eko osiedla”? Przyroda nie obroni się sama. Potrzebuje nas – ludzi, jej miłośników i znawców – bo tylko my mamy narzędzia, by ją przed nami bronić.
Dlatego wielką szansą dla podmiejskiej przyrody i jednocześnie sposobem na ograniczenie suburbanizacji albo przynajmniej mocniejsze nagłośnienie jej negatywnych skutków jest stare dobre krajoznawstwo, czyli wyciąganie mieszkańców miast w rejony podmiejskie, aby odkrywali skrawki przyrody, które wciąż tam zostały. Zapewne i one niedługo znikną, jeśli nie znajdzie się ktoś, kto rzuci wszystko, by bronić alei starych dębów lub oczka wodnego w podmiejskim lesie. Tylko jak taką aktywność uruchomić? Odpowiedzi, jak to często bywa, nie trzeba szukać daleko, nie jest też specjalnie odkrywcza: należy podmiejską przyrodę udostępniać, ale w taki sposób, by jej to nie szkodziło, a wręcz pomagało znaleźć obrońców i orędowników. Służy do tego stary, ale na swój sposób niezwykle nowoczesny wynalazek: szlak turystyczny. W Polsce tradycja wyznaczania szlaków – czy to pieszych, czy rowerowych – istnieje co najmniej od stu pięćdziesięciu lat, a więc od czasów powstania pierwszych towarzystw krajoznawczych i klubów miłośników pieszych wędrówek. Mało kto wie, że również tereny podmiejskie miały ambasadorów; już w połowie XX wieku wytyczali oni pod miastami szlaki piesze i rowerowe.
Jedną z takich tras – Warszawską Obwodnicę Turystyczną, długodystansowy szlak pieszy wyznaczony w latach 70. wokół Warszawy – przeszedłem w całości. Pętlę o długości ponad dwustu kilometrów poprowadzono z myślą o turystyce pieszej, lecz dziś – bo wciąż istnieje – realizują na niej potrzebę ruchu głównie rowerzyści. Choć trasa wiedzie przez mazowieckie piaszczyste lasy sosnowe, co chwila wymaga od krajoznawcy przekraczania nowych barier w postaci dróg szybkiego ruchu prowadzących do miasta. W czasach, gdy ją projektowano, jeszcze ich nie było. Mimo to szlak zachował ciągłość i zachwyca pięknymi zakątkami. Jego współautor, gigant polskiego krajoznawstwa Lechosław Herz, potrafił wyszukiwać takie miejsca. Dzięki jego niesamowitej wiedzy i umiejętności zakładania szlaków trasę uatrakcyjniają różnorodne zbiorowiska leśne, głębokie mokradła, dzikie mazowieckie małe rzeki: Mienia, Świder i Jeziorka, podmiejskie parki krajobrazowe.
Dziś szlak jest mało uczęszczany, a jeszcze rzadziej ktoś podejmuje próbę jego przejścia w całości. Mieszkańcy Warszawy chętniej wybierają „trekkingi” w dalekich krajach lub choćby polskich górach. Czy mają szansę odnaleźć w podmiejskim lesie lub mokradle to samo, czego szukają w Dolomitach albo stojąc w kolejce na Giewont? W pandemii rozkwitła wprawdzie moda na turystykę przyrodniczą, lecz obecnie ugina się pod terrorem mediów społecznościowych. Urlopowy rytuał wzbogacił się o nowy element obowiązkowy: pokazanie się w zapierającym dech w piersiach krajobrazie, najlepiej w ujęciu selfie, z uśmiechem na ustach. Przyroda owszem, ale spektakularna, zachwycająca i niepowtarzalna. Kto przy zdrowych zmysłach robi sobie selfie z jakimś bajorem albo wierzbą płaczącą? Tak działają algorytmy mediów społecznościowych – nie lubią przewidywalności. W każdym poście albo relacji musi być coś, czego nie znajdziemy w żadnym innym, inaczej mogłoby powstać wrażenie, że za kolejnym „słajpnięciem” w prawo nie czeka nas już nic nowego. Taka konstatacja byłaby zabójcza dla modeli biznesowych tych aplikacji, których celem jest przyklejenie nas do ekranów smartfonów. Scrollujemy bez końca, bo – jak śpiewał klasyk – „coś być musi, do cholery, za zakrętem”.
Trudno przy takich nawykach, budowanych przez algorytmy, docenić wierzbę płaczącą, sosny na piaszczystej wydmie, aleję starych dębów, mokradło obsypane białymi owocami wełnianki. Trudno odnaleźć piękno nawet w dzikiej rzece i jej pierwotnym krajobrazie, jeśli w polu widzenia nie ustawiono dosłownych lub przenośnych wodotrysków. Wydaje się nam, że dobrze te miejsca znamy, i niczym nas nie zaskakują. Może więc trzeba znaleźć nowy język opowiadania o bliskich, na pozór nieatrakcyjnych, ale przyrodniczo cennych krajobrazach podmiejskich? Może pora przeciwstawić terrorowi niepowtarzalności wartość ukrytą pod pojęciem swojskości? Swojskie jest blisko, ale jednocześnie daleko, bo niełatwo znaleźć prawdziwie swojski krajobraz. By spełniał walory swojskości, musi mieć w sobie coś ikonicznego, nasuwać nam skojarzenia z krajobrazami znanymi z dzieciństwa albo ze starych zdjęć. W pewnym sensie swojskość polega zatem na świadomości obcowania z czymś ginącym. Pomyślmy, ile za naszego życia zniknęło płaczących wierzb, ile starych dębów? Kiedyś rosły na każdych rogatkach, lecz musiały ustąpić miejsca równym rzędom tuj. Wraz z uświadomieniem sobie tego faktu uczynimy pierwszy krok, by docenić bliską, podmiejską przyrodę. Poszukiwanie swojskości pod miastem może być zajęciem równie ekscytującym co odkrywanie ruin antycznych miast podczas egzotycznej podróży w nieznane. Zyskamy nawet więcej: chwilowa ekscytacja nowością szybko mija, a swojski krajobraz na długo wypełnia nas głębią i spokojem płynącym z poczucia ciągłości i ponadczasowości. Świat cyfrowy nieustannie serwuje nam kolejne zastrzyki dopaminy. W takich okolicznościach spokój jest coraz cenniejszy, a jednocześnie trudny do przekazania i zamiany w migotliwe instagramowe „relacje”. Trzeba go osobiście doświadczyć, aby się przekonać, że jego źródło niekiedy bije blisko nas: pod swojską starą wierzbą, na rozlewisku rzeki lub bezimiennym mokradle w pobliżu naszego miasta.