Na wielką Wieżę strumieniami spada deszcz. Woda spływa po dachówkach i rynnach, bulgocze w kanałach, gubi się w pienistych wirach hen po gargulcach aż do studni, które otwierają się w stromych fundamentach. Ze swojego niewielkiego okna nadaremnie wpatruję się w tę ogromną, mglistą pustkę, w której błyszczą srebrzyste, grube sznury deszczu. Zresztą powietrze jest prawie zawsze przyćmione i nawet w pogodne dni z tych przyprawiających o zawrót głowy wyżyn rzadko kiedy widać falistą równinę, na której wznosi się Wieża.
Czasami jednak z Zachodu zrywa się porywisty wiatr, syczy wśród łuków i strzelistych pinakli, potrząsa bramami i witrażami, uderza w nasypy. Rozpościerają się odrętwiałe chorągwie, wielkie kamienne i skórzane harfy wibrują jak wieszcze serca i cała Wieża napełnia się pracowitym szumem. Na tle błękitnego nieba odcinają się niezmiernie odległe góry, słońce głaszcze strome boki Wieży, pozłacając jej mury i urwiste skarpy, a jej wielki cień rozciąga się po równinie – potężny, posępny i zagadkowy. Wszyscy wyglądają wtedy z okien, wychodzą na tarasy i balkony, zaludniają galerie i belwedery i długo, w pełnym wzruszenia milczeniu, przyglądają się cieniowi, pokazują sobie nawzajem jego domniemane szczegóły, próbują ustalić, gdzie i jak oddziela się od fundamentów wieży, której jest zarazem świadectwem i podobizną.
Ja jestem jednym z czternastu Strażników Wieży i spędziłem większą część swego życia, obserwując ją, eksplorując jej zakamarki, przemierzając jej schody i korytarze. Ilekroć jednak wyglądam na jeden z głębokich dziedzińców wewnętrznych lub zatrzymuję się w jednym z wielobarwnych ogrodów wbudowanych pomiędzy wysokie mury, jej złożona i potężna struktura zdumiewa mnie, jakbym ją widział po raz pierwszy. Któż potrafi pojąć Wieżę – obraz jej, skończony i przejrzysty jak kropla rosy, zawrzeć w swoim sercu?
Odchodzę od okna, sięgam po łuk i kołczan pełen strzał, rozglądam się po komnacie, sprawdzam, czy w mojej sakwie są chleb, lont i krzesiwo, i ruszam na poranną inspekcję. Moim zadaniem jest chronić Wieżę przed ruiną, która z powodu wieku i samych rozmiarów ustawicznie jej zagraża. Wielkimi ogniskami muszę oznajmiać każde pęknięcie, każde tąpnięcie, każde obsunięcie. Niezwłocznie nadchodzą wtedy załogi robotników, murarzy, cieśli i kuśnierzy, którzy – pod nieugiętym nadzorem niektórych z naszych Mędrców – naprawiają, przybijają, reperują i odnawiają. Konserwacja Wieży jest trudnym i męczącym zadaniem, gdyż niektóre jej części, zrobione z drzewa, skóry i materiału, szybko niszczeją pod naporem wiatrów, deszczów i częstych trzęsień ziemi, które podważają budowlę u samych podstaw.
Z lekkiego podestu, na który wychodzą moje drzwi, kieruję się w prawo i po kamiennych schodkach zaczynam wchodzić wzdłuż ściany bez okien, pnącej się w niebo i jednolitej jak skała. Po lewej otwiera się otchłań, do której z długimi westchnieniami wpadają strumienie i małe wodospady deszczówki; dalej za nią nasyp dręczony lizenami, belkowaniami, kapitelami zatopionymi w ścianę – zawiła, niemal czarodziejska mozaika stylów i nachodzących na siebie architektonicznych inkrustacji. Stopnie są mokre, tu i ówdzie zielone od mchu; muszę uważać, żeby się nie poślizgnąć. Gdy wchodzę, powoli roztacza się przed moimi oczyma rozległa i wielowarstwowa panorama tej olbrzymiej budowli i jak zwykle zadaję sobie pytania, na które nie ma odpowiedzi: Kto zbudował Wieżę? I dlaczego? Czy prawdziwa jest legenda wielkich Mistrzów? Funkcja i znaczenie niektórych części Wieży już nam umykają, ba – cała ona jest dla nas tajemnicą z kamienia i kryształu, stanowi wyzwanie dla naszego zrozumienia.
Wystarczy jedno niepokojące pytanie, by zaprzątać noce, które nam zostały do śmierci: Dlaczego nie możemy wyjść z Wieży? Jakiż to milczący i nieugięty zakaz zabrania nam schodzić aż do jej kamiennych skarp, wychodzić na niezmierzoną równinę, z kołaczącym sercem spacerować długo wśród kamieni i zarośli i odwrócić się wreszcie, by móc ją obserwować z oddali – to nasze miejsce zamieszkania; by zyskać nareszcie pewność, że ona rzeczywiście wznosi się pośrodku rozległego płaskowyżu; by móc się zachwycać jej kształtem, będącym już przedmiotem tylu roztrząsań i domniemywań, i jej kolorem? Ci, którzy podjęli próbę i zapuścili się w głuche korytarze, po stromych schodkach, po śliskich kanałach, zawrócili zlęknieni, opowiadając o jaskiniach, o niezmierzonych studniach, o głośnym kapaniu kropel w pokrętnych wnętrznościach kamienia…
Doszedłem do galerii zawieszonej nad szarzejącą przepaścią. Przeciwległa ściana pode mną niepokoi rytmem karniszy i rynien, dostrzegam odległe ażurowe mury prześwietlane oknami i podcieniami, deszcz dzwoni o chybotliwe mosty sznurowe zawieszone nad przepastnymi szczelinami.
Znowu zaczynam wspinać się po schodach ku jednostajnemu i groźnemu niebu. W Wieży jest nas wielu i każdemu przydzielono jasno określone zadanie, choć trudno mi zrozumieć, na czym polega zadanie Mędrców. Zwykle siedzą oni zamknięci w swoich celach, pogrążeni w rozmyślaniach i pisaniu, podświetlając mrok zmierzchów i długich nocy dymiącymi świecami. Rozmyślają oni o Wieży, badają jej historię, jej kształt, jej znaczenie. Prawie żaden z nich zresztą nie widział Wieży, gdyż siedzą cały czas tam, przy swoich biurkach, i tylko nieliczni, wypracowawszy teorię dotyczącą trasy pewnego korytarza, dźwięku określonej harfy, kolorów jakiegoś ogrodu, wychodzą, by ją zweryfikować. Być może jednak najsłuszniej postępują ci, którzy nigdy nie wychodzą, chociaż wyniki ich refleksji bywają dziwaczne, nieraz wręcz absurdalne, i są zawsze całkowicie nieprzystawalne do solidnych murów i obszernych sal z drewna i szkła, które widzę podczas swoich inspekcji. Pewnego razu stary Mędrzec podarował mi szkic własnego autorstwa przedstawiający Wieżę tak, jak by wyglądała, gdyby była oglądana z nieokreślonego i bardzo odległego miejsca na równinie Wydaje się bardzo obszerna i masywna, dużo szersza niż wyższa, i mało rozbudowana w stosunku do tego, jakie wrażenie czyni na mnie, który ją ciągle przemierzam. Powiesiłem ten rysunek na ścianie obok mojego posłania; nie jest brzydki, ale według mnie brak mu treści.
Napomknąłem o Mędrcach, którzy chodzą naokoło, by weryfikować swoje teorie. Powinienem tu dodać, iż – poza zadaniem powiadamiania konserwatorów o obsunięciach i szkodach powodowanych biegiem czasu i klęskami żywiołowymi – my, Stróże, mamy jeszcze jedno, bardziej bezlitosne i zazdrosne zadanie. Musimy bronić Wieży przed podstępnymi i przewrotnymi atakami niektórych Mędrców, którzy odkrywszy, że rzeczywistość – rozkład pomieszczeń, kolejność pinakli, rytm biforiów – pozostaje w sprzeczności z teoriami wypracowanymi przez nich w głębi cel, zamiast zmienić swoje hipotezy, okrutnymi narzędziami z żelaza tu wyburzają ścianę, tam otwierają łuk lub murują drzwi. Te niejawne okaleczenia są – rzecz jasna – nader niebezpieczne, przeto musimy być nieugięci i bezlitośni. Oto dlaczego Strażnicy zawsze noszą z sobą łuk i strzały; oto dlaczego budzą strach i – być może – nienawiść.
Deszcz ustał i w parującej warstwie chmur otwierają się nade mną strzępy błękitu. Kruki wracają do swojej krzątaniny wśród wykuszy i przepastnych podcieni i powierzają swoje chrapliwe krzyki chłodnym wiatrom, które liżą mury. Dotarłem do końca schodów i z galerii z ciemnego piaskowca wpatruję się w wilgotne ściany, dziedzińce, spadziste dachy opadające pode mną, tu i ówdzie poplamione niezdecydowanym słońcem południa. Niczego i nikogo nie ma w tej godzinie ciszy.
Kontynuuję obchód.
Nie wolno wystawiać Wieży na próbę; powinna zachować taką postać, jaką miała, kiedy zbudowali ją dawni Mistrzowie. W jej złożonej i chaotycznej strukturze tkwi konsekwentna jedność, którą należy szanować – a być może jest to tylko wymóg, potrzeba, dążenie do jedności promieniującej z rozległych powierzchni, z nieprzerwanych ciągów sal, z poplątanych, poczerniałych czasem belkowań.
Trudno przychodzi mi zrozumieć, jak potrzeba niezmienności da się pogodzić z tym, co ostatnio objawił mi starszy Strażnik, który z kolei dowiedział się tego od jednego z Mędrców. Budowa Wieży – tak twierdzą – jeszcze się nie zakończyła; wręcz przeciwnie, rzadko kiedy prace prowadzono z takim ożywieniem i tak niestrudzenie jak dzisiaj. Toczą się one w mroku, w ukryciu przed nami, Strażnikami, i – pomimo starań – nigdy nie udało mi się wytropić ich śladów. Być może to dlatego, że – jak wytłumaczył mi starszy kolega – nowe przybudówki nie obejmują struktury budowli, kominów, komnat czy przedsionków, lecz coś subtelniejszego i ukrytego, czego nie potrafił mi opisać, a ja nie umiem sobie wyobrazić – chyba że jako złożoność jej obrazu lub odbicia, które ona w nas odciska. W tym sensie interpretacja i sam opis Wieży muszą się mierzyć z coraz to nowszymi problemami, a Mędrcy muszą ciągle zaczynać od nowa.
W Wieży jest wszystko: tysiąc warzywnych i wiszących ogrodów dostarcza nam jedzenia i odpoczynku, wielkie cysterny użyczają nam wody ciemnej i spokojnej. Mimo to czujemy się głęboko niespokojni, jakbyśmy byli więźniami w nazbyt obszernym więzieniu. Błądzimy po omacku po tym cyklopowym gmachu pełnym pytań, w poszukiwaniu przypuszczalnych i wymijających prawd, które potrafiłyby nadać sens naszym niepokojom. Kilkaset łokci pode mną, na przeciwległym murze, widzę innego Strażnika – ten sam płócienny płaszcz, te same buty, ten sam łuk na ramieniu. Idzie czujnie po wąskim gzymsie, aż znika za przyporą pokrytą czarnym bluszczem.
Czyżby to z pychy – jak twierdzą niektórzy Mędrcy – dawni Mistrzowie wybudowali Wieżę? Czy to bluźnierczy atak dumy popchnął ich do emulacji Boga? I czy to na skutek tegoż buntu ich samych oraz potomnych, czyli nas, zamknięto w tym więzieniu na wieki wieków, nie tylko bez możliwości wydostania się stąd, lecz także bez możliwości zrozumienia go? Inni Mędrcy twierdzą, co nie wydaje mi się bezzasadne, że Bóg, tworząc nas, stworzył także możliwość (lub też konieczność) wybudowania Wieży. Mówienie o Boskiej karze byłoby zatem bluźnierczym oskarżeniem Boga o to, iż nie jest On wszechwiedzący.
Jeszcze inna teoria, również niedająca się ani udowodnić, ani podważyć, głosi, iż Mistrzowie wybudowali Wieżę na chwałę i podobieństwo Boga; co więcej – z Jego bezpośrednią pomocą i ku Jego upodobaniu. Właśnie jej nieomal transcendentalna natura miałaby sprawić, że tak trudno jest ją pojąć. Gdyby tak było, można by zrozumieć, dlaczego nie możemy wyjść z Wieży: wszystko bowiem jest w Bogu i wszystko musi mieścić się w Jego obrazie, skończonym i całościowym. Wszak za tymi rozważaniami, w pustym zakątku duszy, rośnie wciąż to samo niepokojące pytanie: czy dawni Mistrzowie, ci gorliwi demiurgowie, którym przypisujemy uczony plan niezmierzonego gmachu, istnieli kiedyś naprawdę? Owszem, gdybyśmy mogli się upewnić o istnieniu Wieży, mielibyśmy dość poważny argument na rzecz istnienia Mistrzów. Czy jednak cały ten potężny labirynt iglic, schodów i donżonów nie jest przypadkiem chorym urojeniem szaleńców albo trawiącym pragnieniem serca?
Pode mną wiatr rozrywa mgłę, która blednie, a w prześwitach zaczynają majaczyć zielonkawe strzępy wielkiej równiny. Kto tam mieszka? Jak ci nieznani i szczęśliwi śmiertelnicy postrzegają naszą olbrzymią Wieżę? Jakie mity sobie wymyślili, by wytłumaczyć jej istnienie? Czy widzą ją naprawdę, czy też na ich pogodnym widnokręgu majaczy tylko nierówny grzebień gór, jaśniejących czasem jak odległe obietnice?
Niedawno jeszcze jeden ciężar dołączył do tego, który już ciążył naszym sercom; jeszcze jedna niepewność zaczęła nas dręczyć. Jeden ze starszych Mędrców, który od kilku lat w milczeniu podbudowywał swe teorie, publicznie ujawnił szaleńczą obiekcję. Powiada Mędrzec: „Jedyność jest niezaprzeczalnym atrybutem Boga, lecz czy przenosząc go na Wieżę, nie przypisujemy jej nazbyt boskiej natury?”. Niektórzy zatem, by uniknąć niedorzecznego wniosku, jakoby Wieża była Bogiem w jednym z Jego niezliczonych i niedających się udowodnić wcieleń, poczęli twierdzić, iż – poza połyskliwym pasmem gór, które czasem wiatr nam odsłania – istnieją inne Wieże, podobne (lub identyczne) do naszej, a nawet że ich liczba jest nieskończona, w przyprawiającej o zawrót głowy perspektywie rozchodzącej się we wszystkich kierunkach ku coraz to odleglejszym horyzontom. Lecz gdy wieje wiatr z Zachodu, daremnie natężamy wzrok, wyglądając z glifowych okien z balkonów, z wież wartowniczych, by ujrzeć różowe szczyty innych Wież, za śniegami gór.
Moje serce jest niespokojne. Czasem w tajemnicy – z zuchwałością przyprawiającą mnie o drżenie – życzę sobie, by jedno z owych trzęsień ziemi naruszających jej bezczasowe fundamenty przewróciło Wieżę (wtedy jej koniec byłby dowodem na jej istnienie). Wówczas jeden z uratowanych, wydostawszy się wreszcie na równinę, mógłby się udać w wymarzoną podróż do jednej z innych Wież. Jakież to niedostępne i lśniące budowle ujrzałyby jego oczy tam na dole, za górami? Któż by go przyjął po wyczerpującej drodze, z wysokości polerowanych wiatrem murów, jakież to spojrzenia w czujnym oczekiwaniu spływałyby ku niemu ze strzelnic? Z jakimże dreszczem zuchwały pielgrzym rozpoznałby własną twarz wśród wielu weń wpatrzonych, bladych i skupionych?
TŁUMACZENIE Z WŁOSKIEGO: EMILIANO RANOCCHI