Weźmy takie nietrzymanie moczu. Ma status choroby społecznej i jest uznawane za jeden z poważniejszych problemów zdrowotnych naszych czasów. Zmaga się z nim równo połowa kobiet po sześćdziesiątym roku życia i 20 procent ich rówieśników. Dane zaczerpnąłem z najbardziej aktualnego, wielkiego badania stanu zdrowia ludzi starszych w Polsce, Polsenior 2 (wyniki ogłoszono w 2022 roku). Ludzie sześćdziesięcioletni – trudno przecież nazwać ich starymi – jeszcze masowo na tę przypadłość nie cierpią, trzeba uwzględnić zakłócenia statystyczne, ale odległość do najbliższej toalety naprawdę ma znaczenie dla aż 70 procent kobiet po siedemdziesiątym piątym roku życia i co trzeciego mężczyzny w tej grupie wiekowej. Dlatego się nie zdziwiłem, gdy korpulentny starszy pan, który dziś rano przepychał się z chodzikiem na parkingu przed supermarketem między moim samochodem a stojącym obok, wysikał się tuż przed maską mojego auta. Zauważył mnie dopiero, gdy się odwrócił, i z przerażeniem zaczął przepraszać. Opuściłem szybę, by go zapewnić, że nie ma za co.
Starzenie się społeczeństwa i trudne tego zjawiska konsekwencje zrobiły się modnym tematem. Bardzo dobrze. Na różnych warsztatach o starzeniu się społeczeństwa, coraz częściej organizowanych przez garstkę niezmordowanych gerontoaktywistów, można na siebie włożyć „skafander starości”. W nim nogi są ciężkie, ręce ciężkie, słabo widać i słabo słychać. Wszystko się zgadza, ale w skafandrze starości brakuje funkcji nietrzymania moczu. Że nagle musicie i nie ma zmiłuj. Ktoś powie: można przecież kupić pieluchomajtki. Racja! Białe są najtańsze. Jeśli ktoś chce granatowe albo dla mężczyzn szare, a dla kobiet różowe, żeby nie kojarzyły się z pieluchami, musi dopłacić za elegancję. Jak widać, kapitalizm „adresuje” wszystkie nasze dzienne sprawy. Na warsztatach o starzeniu jakoś nikt nie każe uczestnikom zakładać pieluchomajtek i w nie sikać. Szkoda. Nawet nie chodzi o to, czy te pampersy dla seniorów wytrzymają, czy nie. Czy będziemy mieli sucho. Z pełnymi gaciami może da się doczłapać do najbliższej toalety i doprowadzić się do ładu. Przecież w torbie mamy i mokre chusteczki, i pewnie niejedną parę pieluchomajtek na zmianę. Chodzi o sam incydent zsikania się w majtki.
Napisałem już dwa akapity o nietrzymaniu moczu, żebyście się wczuli. To JEST poważny problem. Jeszcze o tym nie wspomniałem, ale pieluchomajtki są też po prostu drogie. Polski producent, globalny potentat, sprzedaje je mniej więcej po dwa złote za sztukę, a zużywa się ich sporo. Codziennie. Do końca życia. Na częściową refundację mogą liczyć przede wszystkim cierpiący na nowotwory i demencję, a przecież nietrzymanie dotyczy także ogromnej rzeszy starszych ludzi bez tych chorób.
Dlaczego starzy ludzie siedzą w domach? Bo mają blisko do toalety. Kiedy więc pismo o dobrej przestrzeni przygotowuje numer o starości i zamawia u mnie tekst, od razu nasuwa mi się pytanie, którędy w tej dobrej przestrzeni do toalety. Starzy ludzie starają się kupować tanio, więc oprócz bazarków ich królestwem są dyskonty spożywcze. Przepisy nakazują, by we wszystkich obiektach użyteczności publicznej – przy czym lokale handlowe i usługowe są w ustawie wymienione wprost – były ogólnodostępne toalety. Najwięksi operatorzy dyskontów od czasu do czasu ogłaszają w mediach, że toalety dla klientów u nich będą. Kiedyś. Na pewno dodatkowy obowiązek ich obsługiwania spadnie na szeregowych pracowników sklepów, oczywiście bez dodatkowej zapłaty. Znam supermarkety w Polsce, gdzie toalety są, ale zamknięte. Klucza pilnuje pracownik ochrony, na przeciwległym końcu sklepu. Nietrzymanie moczu nie polega na tym, że siku chce się często; to nie częstomocz. Ani że dużo, wtedy byłby to wielomocz. Obie te dolegliwości towarzyszą wprawdzie wielu przewlekłym chorobom wieku starszego, ale nietrzymanie to nietrzymanie. Oddzielna kategoria. Trzeba teraz, natychmiast, a nie kiedy dojdziemy do stanowiska ochrony i wrócimy z kluczem.
Ile toalet by wystarczyło, żeby starzy ludzie poczuli się bezpiecznie? Ani tego nikt nie policzy, ani nie zbuduje. Trochę efektów przynosi pokazywanie ludziom, jakie zachowania ułatwiłyby życie z tym problemem. Przede wszystkim walka ze wstydem. Jaki ma sens wstydzić się czegoś, czego nie robimy ze złym zamiarem? Co nie jest naszym zaniedbaniem? Dobrze by było, gdybyśmy chociaż umieli zacząć rozmowę z naszymi starszymi bliskimi na ten temat. Zagadnąć, że wiemy, jaki to poważny problem w pewnym wieku. Może po takim zagajeniu oni się przyznają. Porozmawiajmy wtedy o pieluchomajtkach. O tym, czemu tak przed nimi się bronią. Czemu wolą unikać wychodzenia z domu niż chociaż spróbować, jak to jest, czy na pewno tak strasznie. Z moimi podopiecznymi nieraz przełamywaliśmy barierę obciachu, prosząc w biurach czy sklepach, by wpuszczono nas do toalety, bo mamy taki problem. Rzadko kto odmawia, ale zorganizowanie wstępu trwa i zdarza się, że pomoc przychodzi za późno. Więc może jednak pielucha?
Jeśli w numerze o dobrej przestrzeni dla starości szukacie technologicznych innowacji, zbawienia przez internet, mój tekst prawdopodobnie was nie porwie. Cudów nie zaoferuję, ale porozmawianie z własną matką o problemach z trzymaniem moczu naprawdę może coś zmienić na lepsze. Dla większości z was i waszych matek taka rozmowa będzie skrajnie trudna, mimo to próbujcie. Jak zakrzyknął rewolucjonista: bądźcie realistami, żądajcie niemożliwego! Inaczej wszystko zostanie tak, jak jest.
Co jeszcze rewolucyjnego da się zrobić, żeby choć trochę podnieść poziom życia ludzi starszych? Przełamać ich – i nasz – wstręt do zinstytucjonalizowanej opieki społecznej. Wciąż w Polsce ją mamy i w odróżnieniu od innych usług publicznych działa nie najgorzej. Naprawdę! Wiem, że każdego, kto w Polsce uważa się za klasę średnią, zaszokowałem tą propozycją. To mniej więcej tak, jakby powiedzieć: poślij dziecko do szkoły publicznej. Tylko że w odróżnieniu od szkolnictwa za opiekę społeczną w całości odpowiedzialne są samorządy i nie reformowała ich minister Zalewska ani nie dożynał minister Czarnek. Lokalne ośrodki pomocy społecznej mają świetne rozeznanie w sprawach dotyczących seniorów oraz ich potrzeb, a co więcej, często zaspokajają je całkiem efektywnie, choć potrzeby wchodzą w grę rozmaite. Jedna gmina zapewnia „złotego rączkę dla seniora”, czyli zweryfikowanych speców od drobnych napraw technicznych. Inna oferuje kursy posługiwania się smartfonami i komputerami, jeszcze inna dostarcza ciepłe posiłki do domów. Możliwości jest wiele, łącznie z luksusami w rodzaju zajęć aktywizujących (gimnastyki, muzykoterapii, wyjść do kina czy na koncerty), organizowanych za pośrednictwem lokalnych klubów seniora. Nawet jeśli nie chcemy lub nie potrzebujemy skorzystać z żadnej konkretnej usługi, warto dzwonić do pracowników socjalnych z pytaniami o różne sprawy nowe dla starzejących się ludzi i ich rodzin. Oni naprawdę znają się na rzeczy, są wykształceni, dyplomowani. Wiedzą nie tylko wszystko o przepisach, przysługujących świadczeniach, dostępnych usługach, ale i dużo o psychologii starzenia się, psychologii rodziny. Potrafią w jednej rozmowie połączyć więcej kropek, niż my zdołalibyśmy przez parę lat, metodą prób i błędów. Szczerze polecam!
Jak widać, od kiedy zostałem gerontologiem, specem od starzenia się i starości, zrobiłem się konkretny. Za każdym razem, kiedy mam okazję coś publicznie powiedzieć albo napisać, staram się przekazać maksimum praktycznej wiedzy na temat radzenia sobie ze starością – bliskich, a z czasem i własną. Nie potrafię jednak wyjaśnić, jak to jest być starym. Gerontolog, jak geolog, nie jest tym, co bada. Ale poczekajcie trochę, kiedyś dotrę do sedna – tylko że was wtedy nie będzie to interesować. Na razie zapewniam, że warto przestać gromadzić rzeczy – już, od teraz. Tak, znowu żądam niemożliwego! To dlatego, że częściej niż wy odwiedzam mieszkania obcych starych ludzi. W mieszkaniu własnych dziadków lub rodziców wszystko jest znajome i nas usidla. U obcych starych ludzi wygląda to inaczej: patrzę bezemocjonalnie na nieznane mi przedmioty i widzę, jak to one usidlają swoich właścicieli. Kryształowe kieliszki za szybą na regale, z których już nigdy żadni goście się nie napiją. Obrusy w szufladach, serwetki. Nikt już nie wytrze w nie ust. Za duże garnki. Buty, których już nikt do teatru nie włoży – w teatrze też ciężko zrobić siusiu, kiedy przyciśnie potrzeba. Papierowe ptaszki na poszarzałym abażurze z lat 70., zrobione przez dzieci na szkolnych zajęciach technicznych jeszcze za komuny. Zagracone mieszkania starych ludzi nie są „klimatyczne”, nie są „stylowe”, nie są „przytulne”, niestety. To masa upadłościowa po życiu, stopniowo odbieranym lokatorom przez starość. Jak można tak napisać? No, co ja poradzę.
Kiedy moja polska babcia w latach 80. przywoziła na naszą nową wówczas daczę nad Narwią koperty pełne starych zdjęć i wrzucała je do paleniska w kuchni kaflowej, podnosiliśmy krzyk. Dzisiaj wiem, że robiła dobrze. Dożyła osiemdziesięciu czterech lat, w ciągu ostatnich dziesięciu przeprowadzała się dwa razy, do coraz mniejszych mieszkań. W ostatnim zostawiła po sobie regał zapomnianej powojennej polskiej literatury, większość nazwisk nic by wam nie powiedziała. Co się dzieje z rzeczami, których nie wyrzucili przed śmiercią nasi bliscy, wiemy od Marcina Wichy. Mam nadzieję, że Rzeczy, których nie wyrzuciłem stoją na półce u wszystkich czytających także „Autoportret”. My zdecydowaliśmy się regał z książkami po babci wywieźć na tę daczę, gdzie paliła zdjęcia, i wszystkie książki ułożyć w takim porządku, w jakim zabraliśmy z jej mieszkania. Dziadek zmarł znacznie wcześniej, wzięliśmy parę rzeczy też po nim. Reszty, w tym pudełka, do którego babcia składała wysyłane jej przeze mnie pocztówki, pozbyliśmy się. W starość trzeba wchodzić bez rzeczy. Bo starość to przeprowadzki. Pomyślcie o przekładaniu resztek z obiadu – do mniejszego naczynia. A potem do jeszcze mniejszego. Najmniejszym, ostatnim garnuszkiem, dla niektórych będzie pokoik w placówce opiekuńczej. Tam już naprawdę niewiele da się zabrać. Parę zdjęć, pojedyncze drobiazgi, walizkę odzieży.
Dlaczego piszę o tym wprost? Bez ogródek, bez znieczulenia? Bo zajmując się starzeniem i starością, wydostałem się poza szczelinę teraźniejszości. Przyszłość, czytaj: starość, rozgrywa się na moich oczach. The future is now. To jest zapewne ta mniej przyjemna strona bycia koordynatorem opieki geriatrycznej, „gerontologiem doświadczalnym”, jak żartobliwie mawiają o mnie znajomi geriatrzy. Na Facebooku karierę robi wykres pokazujący, jak z wiekiem dramatycznie rośnie ilość czasu spędzanego samotnie w stosunku do czasu spędzanego z innymi ludźmi. Koniec tego wykresu widuję niemal codziennie. Samotni ludzie tkwią uwięzieni w trzęsawisku własnej przeszłości. Na festiwalu Millennium Docs Against Gravity wszyscy biegają na filmy o sztuce lub LGBT; ja chodzę na samodzielnie wybrany „blok gerontologiczny”. Prawie stuletnia Greti, babcia Lili Ribi, szwajcarskiej reżyserki filmu (Nie)śmiertelność, mieszka sama w wielkim chłopskim domu u podnóża wysokich Alp. Kiedy rano odsuwa zasłonę w oszklonych drzwiach wejściowych, sąsiedzi wiedzą, że Greti jeszcze raz udało się wstać. Mają umowę, że jeśli drzwi zostaną zasłonięte, zainterweniują. Każdy stary człowiek we własnym domu w końcu kiedyś upadnie. Takie jest prawo starości i tak wynika ze statystyk. Greti również upada, ląduje w szpitalu i nie wychodzi już z niego o własnych siłach. Skoro nie ma siły sama chodzić i co rano odsłaniać drzwi, sprawa jest prosta. Przeprowadzka. Bez zbędnych rzeczy. Do porządnego szwajcarskiego domu opieki z ładnym widokiem z okna. Greti płacze, rozpacza tak, że trudno wytrzymać w ciemności sali kinowej. Ale się przyzwyczai. Wiem, bo wiele razy widziałem to w realnym życiu. Dlatego z opanowaniem i pewnym głosem często mówię moim zdesperowanym klientom: „Mama się przyzwyczai”. Mówię tak, kiedy z długiej rozmowy wynika, że przeprowadzka do pokoiku w placówce opiekuńczej będzie najlepszym rozwiązaniem. Nie, nikogo nie zwodzę, że to będzie dobre rozwiązanie. Ono po prostu bywa najlepsze z tych, które są do wyboru.
Upada też we własnej chacie na szkockim odludziu sędziwy pustelnik Ken Smith. Żył z dala od cywilizacji przez czterdzieści lat. W trakcie kręcenia dokumentu o nim Lizzie MacKenzie była świadkiem udaru swojego bohatera i towarzyszyła mu w wycieczce do systemu. Zaangażowani, wyrozumiali pracownicy szpitala i pracownicy socjalni starają się zapewnić „pustelnikowi z Treig” bezpieczeństwo w zamian za powrót do naszego świata. Wraz z całą widownią kibicuję Kenowi, by się nie poddał, odczuwam ulgę, gdy jednak wraca do samotni, choć on przyznaje, że może kiedyś zabraknie mu sił i ją opuści. Ze wzruszeniem patrzę na jego straceńczą walkę, ale od razu po projekcji sprawdzam, kiedy kręcono film. Aha, miał premierę jesienią 2022 roku, czyli pewnie jakoś na początku roku zakończono zdjęcia. Gdzie teraz jest Smith? W swojej chatynce czy wśród pensjonariuszy któregoś ze szkockich domów opieki? A może po kolejnym udarze nikt nie przyjechał na czas, mimo że specjalny nadajniczek na bieżąco informuje opiekę społeczną o stanie właściciela?
Tak samo zwróciłem uwagę na daty realizacji filmu Vika, o najsłynniejszej polskiej staruszce, Wirginii Szmyt, czyli DJ Wice. Ma osiemdziesiąt pięć lat, burzę srebrnych loków, piękną pociągłą twarz i puszcza przeboje na dancingach wielopokoleniowych. Na pewno ją kojarzycie z setek sesji zdjęciowych dla kolorowych czasopism i portali o zdrowiu i wellness. DJ Wiką często ilustruje się wszelkiego rodzaju artykuły o „demograficznym tsunami”. Już jej istnienie – starej didżejki – ma działać niejako terapeutycznie. Dawać nadzieję, że jeśli wszyscy starzy ludzie będą „się trzymać” jak Wika i jak ona „się nie dadzą”, to przecież nie będzie tak źle. Patrzę na film, zdjęcia kręcone w pandemii, czyli ze dwa lata temu, a Wika leży przed kamerą w pienistej kąpieli i narzeka, że nie może wydostać się z wanny. Aha! Nawet ona! Przekłada tułów przez niską krawędź i próbuje ześlizgnąć się na podłogę. Kiedyś ta sztuka przestanie się jej udawać. Może już przestała? Ciekawi mnie, co się stanie z Wirignią Szmyt, kiedy już nie będzie mogła być DJ Wiką, ambasadorką aktywnej starości. Czy media będą jej towarzyszyć, kiedy TO się zacznie? W gerontologii, czasem posiłkującej się wisielczym (pardon) poczuciem humoru, istnieje zdroworozsądkowy podział starości na go-go, slow-go i no-go. Wanna bywa wrotami od go-go do slow-go, ale częściej zwiastuje przejście do no-go. Nie czarujmy się, no-go jest równoznaczne z TYM. „To już się zaczęło” – czasem tak mówię, czasem słyszę, jak mówią inni. TO, czyli rozpad status quo. Początek końca. Kończy się życie, choć wydawało się trwać niezmiennie, w wiecznej teraźniejszości. W tym momencie już wiadomo, że ani komplet nakryć, ani obrusy, ani buty do teatru, ani dawno zapomniane powieści na pewno więcej się nie przydadzą.
Co będzie potrzebne? Odpowiedź jest do bólu prosta: ludzie. W liczbie mnogiej. Podstawowe pojęcie geriatrii: „zespół terapeutyczny”. Jeszcze lepiej sprawdzi się „interdyscyplinarny zespół terapeutyczny”. Wyliczyć skład? Literatura fachowa podaje: lekarz, pielęgniarz, fizjoterapeuta, opiekun medyczny, terapeuta środowiskowy, terapeuta zajęciowy, pracownik socjalny, dietetyk, farmaceuta, kapelan. W tej orkiestrze ktoś musi być dyrygentem, koordynować wszystkie instrumenty. Ja jestem kimś takim do wynajęcia, ale sprawdzą się zarówno pracownik socjalny, jak i pielęgniarz. Celowo używam formy męskiej tego zawodu. Bawi mnie, że literatura zawsze wymienia wszystkich po męsku, tylko pielęgniarki zostawia w tradycyjnej formie, podczas gdy zwykle zespół w 80 procentach składa się z kobiet. Zmedykalizowany, profesjonalny zespół terapeutyczny jest fikcją, Świętym Graalem geriatrii. W realnym świecie potrzebne są córka, synowa, aktywna sąsiadka, a lepiej dwie, przydają się osoby pozaludzkie, czyli kot lub pies. Jeśli trafi się facet, mamy luksus, bo jemu łatwiej przyjdzie podnoszenie z podłogi. Przyznam się, że i ja, choć nie ułomek, niektórych moich podopiecznych sam z podłogi nie dam rady podnieść. Wyuczona technika jest potrzebna, ale stukilowy pan Ryszard po udarze czasem nie współpracuje, a wtedy technika nie wystarczy. Na tę okoliczność mam w telefonie Rafała, Piotrka, Andrzeja i jeszcze kilku silnych facetów – pielęgniarzy, ratowników, opiekunów. Zawsze któryś zechce zarobić stówkę.
Koleżanka prowadzi fundację zajmującą się demencją. Siedzimy razem na konferencji o innowacjach społecznych, za chwilę mamy coś referować. Przed nami naukowczyni z SWPS ma prezentację o tym, że warto współpracować. Trudne projekty lepiej realizuje się z innymi ludźmi. Zebrała twarde dane naukowe, na slajdach, w tle stockowe zdjęcia hipsterów przyrządzających wspólnie zdrowe posiłki w rustykalnej scenerii. Koleżanka trąca mnie łokciem: „Patrz, ludzkość niedługo odkryje istnienie wspólnoty. Niesamowite!”. Rechoczemy złośliwie, trochę za głośno, speszyliśmy prelegentkę. W ostatnich miesiącach popularność zyskał w mediach społecznościowych wykres pokazujący ogromną liczbę samotnych godzin spędzanych w starości. To nie musi tak wyglądać. Żadne aplikacje, urządzenia, reżimy ćwiczeń, zdrowe diety, mądre projektowanie ani ergonomia nie spowodują, że samotne godziny spędzane w starości staną się bezpieczne. Staną się bardziej znośne. Starzy ludzie będą się przewracać we własnych mieszkaniach, choćby nie wiem jak dobrze zaprojektowanych i wyposażonych. Żywy towarzysz też nie zapobiegnie temu, by powierzony mu pod opiekę staruszek nie upadł. Przy czym konsekwencje upadku nie kończą się na urazie fizycznym – czasem poważnym, czasem nie. Upadek skutkuje strasznym urazem psychicznym. „To się zaczęło”. Wraz z upadkiem – pierwszym, drugim, kolejnym – następuje koniec status quo. Szczelina teraźniejszości coraz bardziej przypomina tamtą szczelinę. Tylko drugi człowiek, nawet jeśli nie zdoła podnieść, weźmie za rękę, uspokoi, pomoże opanować straszliwy lęk i poniżenie. Tylko drugi człowiek jest wtedy potrzebny.
Jestem z wizytą u mojego stukilowego pana Ryszarda. Mieszka z nim pani Ania spod Inowrocławia. „Panie Marcelu, a gdybym go wzięła na lato do siebie?” Pokazuje zdjęcia, skromny, zadbany parterowy dom z ogródkiem w stylu nowopolskim. Meble ogrodowe z marketu, trawnik, hortensje i tuje. „Córka z zięciem pobudowali się w tym samym podwórku, więc zięć byłby pod ręką, jakby co. A byśmy sobie z panem Ryszardem siedzieli w ogródku, zaprawy bym porobiła, ogórków mam dużo, pan Ryszard by mi pomógł”. U pani Ani są pies, kot i kogut, a pan Ryszard wychował się w podkieleckiej wsi, jego brat jest tam sołtysem. „Panie Ryszardzie, pojechałby pan na wieś na lato?” – pytam. Pan Ryszard prawie nie mówi po udarze, czasem artykułuje pojedyncze słowa. Kiwa głową. „Pani Aniu, pogadam z córką”. Mieszka pod San Francisco, jest architektą zieleni, projektuje retirement communities dla zamożnych starych Amerykanów. W mojej głowie również już trwa projektowanie retirement community dla pana Ryszarda. Czemu miałby nie pomieszkać dłużej u opiekunki? Ona ma tam „zespół terapeutyczny”, nawet z kogutem w obsadzie. Dom parterowy, trawnik równy, w łazience prysznic, nie wanna. „Dobrze pani żyje z córką, z zięciem?” – drążę. Fachowo to się nazywa wywiad środowiskowy. Opiekunka się śmieje. „No, jakbym z nimi źle żyła, tobym tam nie chciała wracać, a jeszcze pana Ryszarda ze sobą ciągnąć”. Racja. Wyobraźnia podsuwa mi gotową „innowację społeczną”. Zdeinstytucjonalizowany dom opieki. Jednoosobowy. Odwrócony wektor. Powrót do pierwotnej wspólnoty. W starości nic więcej nie jest potrzebne. Prawda stara jak świat. Piszę długiego mejla do Kalifornii. Czekam na odpowiedź.