Psychologia w architekturze sytuuje się w obszarze podwyższonego ryzyka, bo zbyt łatwo bywa ograniczana do zagadnień wyodrębnionych, traktowanych niezależnie, na przykład kolorystyki, tekstur czy formy. W tekstach na ten temat roi się od postulatów, ale odnoszę wrażenie, że ich autorzy z rzadka odwołują się do pozytywnych przykładów budynków. Choć obserwacje psychologów uświadamiają nam rolę architekta w społeczeństwie, często trudno przekuć je na konkretne rozwiązania projektowe.

Tym, co dzisiaj wysuwa się na plan pierwszy, jest przede wszystkim próba połączenia tego, co już istnieje z tym, co ma dopiero istnieć, próba połączenia elementów sztucznych z elementami naturalnymi oraz wreszcie próba połączenia bytu osobowego z bytem społecznym. […] Tworząc architekturę, tworzymy człowieka bez względu na to, czy jest to akt świadomy czy też nie, czy nam się to podoba czy nie, czy jesteśmy na to przygotowani, czy przyświecają nam takie czy inne idee1.

Waga takich stwierdzeń oraz szerokie spektrum czynników definiujących przestrzeń mogą trochę przytłaczać. Jak połączyć w projekcie nieokreślone byty, a także dźwięk, zapach, temperaturę, do tego percepcję, symbolikę, różnice kulturowe, dystans społeczny, stres i wywiewki z toalet?

W wykładzie Architecture and Psychology: Beyond the Honeymoon (Architektura i psychologia. Związek po miesiącu miodowym), wydanym w 1967 roku, Edwin Willems wyznaje, że początkowo zamierzał dokonać remanentu naszej niewiedzy, ale wypowiedź byłaby za długa. „Potem pomyślałem, że zrobię remanent tego, co wiemy, ale z kolei niewiele by się uzbierało”2. Te słowa wydają mi się nadal aktualne.

*

Warto przyjrzeć się śladom jednoznacznych wskazówek dotyczących projektowania, zostawionych tu i ówdzie w publikacjach o psychologii. Ciekawy pozytywny opis przestrzeni znalazł się w książce The Hidden Dimension (Ukryty wymiar) Edwarda Halla. Powstał chyba mimochodem, bo trafił do rozdziału o fakturach.

Sukces Franka Lloyda Wrighta jako architekta polegał na zrozumieniu różnych sposobów doświadczania architektury. Stary Hotel Imperialny w Tokio poprzez wrażenia wizualne, kinestetyczne i dotykowe bez przerwy przypomina człowiekowi zachodniemu, że trafił do innego świata. Zmieniające się poziomy, spiralne, ukryte w ścianach intymne schody i mała skala zapewniają nowe doświadczenia3.

Hotel (wyburzony w 1967 roku) raził niesmacznym przepychem zachodniej, stylizowanej architektury dla elit, ale zarazem rzeczywiście oferował zróżnicowaną przestrzeń: kaskadowe schody, antresole (fragmentami poszerzane o balkony), niskie i wysokie przestrzenie, miejsca otwarte i kameralne, zacienienia i arkady, okna małe i duże, wysokie i niskie, umieszczone wysoko i w zasięgu ręki… Wright nie dysponował zapleczem teoretycznym dotyczącym choćby proksemiki, bo wtedy to pojęcie nie istniało, miał natomiast solidny budżet i intuicję…

Hall zajmuje się wypreparowanymi, wyizolowanymi przestrzeniami, bo one najlepiej nadają się do badań naukowych; są to więzienia, mieszkania, szpitale i biura. Konstatacja jednak mnie rozczarowała: „Możemy zmierzyć taśmą, czy człowiek czegoś dosięgnie czy nie, ale trzeba zastosować całkowicie nowy zestaw zasad, aby ocenić, czy ktoś na przykład ma podstawy, by czuć się klaustrofobicznie”4.

Czy takie zasady, wytyczne projektowe, w ogóle da się stworzyć? O naszym komforcie często decydują indywidualne czynniki: nastrój, przyzwyczajenia charakterystyczne dla członka danej kultury, zmieniające się potrzeby itp. Do tego trzeba uwzględnić między innymi przestrzenny, społeczny, kulturowy, polityczny i ekonomiczny kontekst architektury, a w procesie projektowym bierze udział wielu aktorów.

Rozmowa o psychologii w obszarze naszych zainteresowań jest tym trudniejsza, że „rzeczywiste skutki oddziaływań wywieranych przez środowisko architektoniczne, ale i każde inne, na człowieka wykazują zazwyczaj niewiele podobieństw do tych skutków bezpośrednich, których można by się spodziewać”5.

*

W 1975 roku Hall wraz z małżonką Mildred Reed wydali broszurę Czwarty wymiar w architekturze – studium centrum administracyjnego producenta maszyn rolniczych John Deer & Company w Moline (projekt: Eero Saarinen, 1963). To intrygująca publikacja, ponieważ autorzy analizują wyłącznie jeden zrealizowany budynek, posługując się rysunkami architektonicznymi i zdjęciami Ezry Stollera (słynnego fotografa powojennego modernizmu) oraz opisem konkretnych wnętrz. W książce przede wszystkim uderza kontrast między zachwytem Hallów nad geniuszem Saarinena i wspaniałomyślnością inwestora a w dużej mierze przygnębiającymi wynikami z waloryzacji budynku, wykonanej na podstawie odczuć pracowników niższego szczebla.

Zdaniem Halla i Reed ogromną zaletą tej architektury jest osadzenie obiektu w zagłębieniu terenu, nad stawem, w otoczeniu parku – rozpościera się na niego widok z większości powierzchni biurowych. Badacze zachwalają precyzyjnie zaprojektowane detale, meble, ściany przesuwne czy eleganckie toalety. Jednocześnie krytykują długie wewnętrzne korytarze (monotonia, przytłoczenie), duże otwarte przestrzenie separowane przez szklane ściany (ciągła kontrola, brak prywatności, zła akustyka), brak stref do spotkań (brak możliwości integracji). Przeraziło ich, że część stałych miejsc pracy nie ma dostępu do światła dziennego. Z wywiadów z użytkownikami centrum wynika, że niektórzy czują się tutaj wręcz zniewoleni, odpersonalizowani i zmuszeni do ciągłej, maksymalnej wydajności. Oczywiście po części problem wynika z zarządzania i nie sposób za wszystko winić architektów, jednak wieloletnie badanie (w tym czasie Hall i Reed wracali do Moline kilka razy, by weryfikować wnioski) wykazało, jak nieprzewidywalne są budynki i że czwarty wymiar może okazać się pułapką. Gigantyczny kontrast między ambicjami a rzeczywistością niemal każe podejrzewać, że na podstawie Czwartego wymiaru… powstał  serial, dramat psychologiczny, Rozdzielenie (reż. Dan Erickson, 2022, Apple TV). Jego akcja częściowo rozgrywa się w budynku także zaprojektowanym przez Saarinena – Bell Labs w Holmdel w New Jersey – podobnym w charakterze do centrali Johna Deera.

*

W kontekście psychologii dla architektów chyba najważniejszą i najpełniejszą publikacją jest Język wzorców Christophera Alexandra, obfitujący we wskazówki, jak projektować zdrowe przestrzenie. Alexander podjął się zadania niemal niemożliwego – na ponad tysiącu stron przeanalizował problemy setek fragmentów przestrzeni, od skali miasta (place, ulice) po detale architektoniczne (wnęki okienne, parapety).

Krzysztof Lenartowicz następująco charakteryzuje rolę wzorców (opartych na intuicji psychologicznej Alexandra) w projektowaniu:

Wzorce takie jak: „sypialnie zwrócone w stronę wschodnią” – budzenie się z porannym słońcem w pokoju; „wiejska kuchnia”, gdzie społeczne życie zogniskowane jest na gotowaniu, jedzeniu i kultywacji całego systemu społecznego rodziny; „stopniowane wejście”, „światło z dwóch stron pokoju” – mają na celu, żeby forma była generowana przez ten rodzaj rzeczy, niż żeby wartości były szczęśliwym przypadkiem, pochodną innego rodzaju intencji6.

Dzięki zapisowi wzorców w postaci tekstu i szkicu zbiór ten okazuje się pomocny w różnych sytuacjach, kontekstach i stylistykach, mimo że większość przykładów opiera się na architekturze tradycyjnej, przedmodernistycznej. Ponieważ dotyczą one zachowań ludzi, implikacje formalne Alexandra schodzą na dalszy plan, ale zarazem wciąż inspirują, nie mając przy tym charakteru zasad – a tych architekci nie lubią i dają wyraz swojej niechęci, na przykład używając słynnego podręcznika projektowania Neuferta jako podkładki pod monitor.

*

Po lekturze Języka wzorców nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wiele z proponowanych schematów działania w przestrzeni w różnych skalach układa się w ten sam wzór, przypominający kanał z wypukłościami – jakby jelito. Można według niego zaprojektować plac z usługami, hol z wnękami, nawę z niszami, pokój z nyżami, ścianę z szafami, przekrój z różnymi wysokościami sufitów… Ta synteza nie jest żartem i pomaga ogarnąć dużą część wzorców, a nawet ułatwić ich zastosowanie. Jelito Alexandra jest elastyczne.

Nie od dziś podejmowane są także próby komputerowych badań zachowania ludzi. Trudno nie zauważyć, że komputerowi agenci, penetrujący budynki według algorytmów przypisanych do konkretnych obiektów, nadają się raczej do sprawdzania przepustowości dróg ewakuacyjnych niż jakości architektury. Przed nimi i nami jeszcze długa droga.

Od psychologii nie należy oczekiwać prostych, szybkich odpowiedzi. Wydaje mi się, że architektura potrzebuje długotrwałej psychoterapii (rozpoczętej przez Edwarda Halla, Davida Cantera i Kevina Lyncha).

Szkice do tej publikacji wykonywałem zwykle, siedząc na kanapie w narożniku pokoju dziennego i trzymając notatnik na kolanach. Gdy podnosiłem wzrok, widziałem okno na drugim końcu niewielkiego, pięćdziesięciometrowego mieszkania, a dalej drzewo. Obok mnie chętnie kładła się kotka Kola; ze swojego miejsca ogarniała dodatkowo widok na loggię. Miała wszystko w zasięgu wzroku, razem z talerzem ze swoją ulubioną rybą. Teraz siedzę przy stole w tym samym pokoju i kieruję wzrok na oba skrajne okna, bo intuicyjnie szukam miejsca, w którym nie czuję się zamknięty. Niestety, do ściany sąsiedniego bloku jest zbyt blisko, a na całym osiedlu od strony loggii nie ma ani jednego drzewa w gruncie rodzimym (!), bo na płycie garażowej zdołają wyrosnąć co najwyżej krzaki7. Wzrok mimowolnie prześlizguje się po ścianach z powtarzalnymi oknami, aż zatrzyma się na parku widocznym w szczelinie między domami…

Krzysztof Meisner, projektant między innymi skutera Osa, wspominał swoje lokum: „Kiedy w mieszkaniu przed oknem miałem tylko maleńką szczelinkę między domami, przez którą widziałem kawałek horyzontu, często łapałem się na wypatrywaniu tej szczelinki. To była moja wolność”8. Dlatego na mieszkanie przyszłości, którego szkic przedstawił na początku lat 70. XX wieku, zaproponował izbę z wielkim oknem (zamiast jednej ściany), otwartym na krajobraz. Meisner uważał, że po trudach dnia codziennego, przebodźcowaniu we współczesnym mieście, użytkownikowi należy się spokój, także spokój od nadmiaru mebli, przedmiotów i funkcji. Wszystkie je zamierzał chować w ścianach i w razie potrzeby włączać albo wyłączać. Najważniejsze miało być obcowanie człowieka z krajobrazem.

Oczywiście coraz mniej szczęśliwców ma million dollar view, a złożoność układów mieszkalnych uniemożliwia tak syntetyczne rozwiązania przestrzenne. Poza tym choćby ostatnia pandemia uświadomiła wielu z nas, jak negatywnie mogą oddziaływać na ludzi własne mieszkania, zbyt skromne, by ruszyć się po nich inaczej niż tam i z powrotem. Mnie na przykład marzyło się przejście za łazienką, żebym mógł wokół niej się przespacerować albo choćby pogonić kotce kota, nie mówiąc o przejażdżce rowerem jak w filmie Kobieta jest kobietą Godarda.

W 1931 roku austriacki architekt Josef Frank napisał:

Dobrze zorganizowany dom powinien być rozplanowany jak miasto z ulicami i ścieżkami prowadzącymi do placów wolnych od ruchu, na których można odpocząć. Na przykład schody – ważny element domu – powinny być wytyczane tak, aby użytkownik nie miał wrażenia chodzenia tam i z powrotem, tylko zawsze dalej. […] Najkrótsza droga nie zawsze jest najprzyjemniejsza, prosta nie zawsze jest najlepsza, właściwie to prawie nigdy9.

Z założenia niechętnie odwołuję się do luksusowych willi, a to je miał na myśli Frank, autor wystawnego domu Juliusa Beera (1929). Wydaje mi się jednak, że jego słowa mogą inspirować nawet projektantów skromniejszych przestrzeni.

Na myśl przychodzi mi niewielki wiejski dom mojego kolegi we wschodnich Niemczech. Nie zamierzam silić się tu na porównania tej lokalizacji do miasta; chodzi mi o relacje przestrzenne między pomieszczeniami – tam za każdym razem ma się wrażenie spacerowania po wnętrzu. Po zlikwidowaniu wewnętrznych drzwi na parterze oraz dzięki pozostawieniu istniejącego naświetla i zastosowaniu półprzezroczystej ściany łazienki niziutki parter zrobił się przestrzenny, sień zrównała się rangą z resztą pomieszczeń i można chodzić dokoła trzonu z kominkiem. Mały dziedziniec gospodarczy między domem a szopą właściciel przeobraził w taras, połączony z ogrodem i strumykiem. Całość układa się w krótkie sekwencje, w zależności od obranej ścieżki, jednej z kilku prowadzących wewnątrz i na zewnątrz. Spośród przestrzeni, w których zawsze idzie się dalej, ta jest jedną z najmniejszych mi znanych.

Do domu własnego Jadwigi Grabowskiej-Hawrylak podchodzi się wąską uliczką, przypominającą malownicze średniowieczne miasteczko. Za furtką mija się ceglany mur, bliźniaczy dom sąsiada z niskimi donicami, podcieniem wejściowym i szklanym wykuszem. Po przeciwnej stronie wzdłuż płotu rośnie bujna zieleń. Mijamy uskok – granicę domów – i za chwilę, pokonawszy kilka stopni, stajemy pod drzwiami zagłębionymi w bryle. Przez kuchenne okno wita mnie już pani Jadwiga, przygotowuje herbatę. Z wiatrołapu wchodzę na podest, lekko wyniesiony nad pozostałą część domu. Z tego miejsca ogarniam wzrokiem cały parter. Kominek w centrum, po lewej pokój dzienny z jadalnią, po prawej gabinet, za uchylonymi drzwiami sypialnia. Nie skupiam się jednak na pomieszczeniach, bo za każdym razem, kiedy odwiedzam architektkę, mimowolnie patrzę w okna z trzech stron domu, od południa na północ, światło wpadające na łóżko, biurko, kanapę. Stół jadalny akurat stoi w cieniu, podobnie jak kuchnia oddzielona od reszty ażurową zabudową. Bywam tam mniej więcej co miesiąc i za każdym razem widzę, jak dom z dużymi oknami na pięciu ścianach zmienia się wraz z porami roku i dnia oraz pogodą. Z jednej strony narożnikowe wnętrze jest czytelne i zrozumiałe, wręcz proste, a z drugiej wielowątkowe, bo przestrzenie łączą się także za sprawą okien i ażurów, na przykład z gabinetu przez zewnętrzny taras i duże przesuwne okna widać pokój dzienny, uniesiona na podeście kuchnia jest jakby mostkiem kapitańskim z widokiem na wejście, jadalnię i salon… Jako gość zawsze z zaciekawieniem przechodzę po tym domu. Kiedy rozmawiamy, przenoszę wzrok z jednego okna na widok przez drugie i trzecie, akurat chce przez nie wyjść rudy kot… Co istotne, dom nie jest nadmiernie wykwintny ani przesadnie wielki, mowa wręcz o mieszkaniu, jednym z czterech w całym bliźniaku na wąskiej działce.

Bogatszy o podobne doświadczenia wyszedłem w 2012 roku z domu własnego Jana Szpakowicza w Zalesiu Dolnym. Choć już wtedy od lat nikt w nim nie mieszkał i obiekt był użytkowany jako magazyn mebli, czuło się płynność przestrzeni i silne powiązanie wnętrza z otoczeniem. Pan Jan zbudował dom w lesie. Zaczął od jakby rozrzuconych między drzewami wolnostojących kostek, a potem między nimi rozpiął płaskie dachy. Wnętrze od zewnętrza oddzielił szkłem. Powstał wyjątkowy dom: w kostkach funkcjonowało się indywidualnie, ich zadaniem było otulenie mieszkańca betonową, ocieploną od środka skórą, a między nimi meandrowała przestrzeń wspólna połączona z otoczeniem. W każdym jej fragmencie otwierały się widoki w różne strony, w głąb lasu. Miękkie światło, filtrowane przez liście drzew, wpadało przez duże okna i naświetlało przestrzeń między poziomami dachów. Betonowe ściany zdobił ślad deskowania wykonanego z tutejszych drzew. Dom oferował płynność, głębię, zróżnicowanie i spójność, prywatność i wspólnotę, złożoność i prostotę, urbanistykę i naturę, rytm i pierwotność – cały wachlarz wrażeń i emocji.

*

Z jednej strony rozwój psychologii środowiskowej, proksemiki, antropologii i socjologii coraz bardziej uzmysławia architektom znaczenie tych dziedzin nauki dla budowania przestrzeni i znacząco poszerza zakres umiejętności projektantów. Z drugiej nie można oprzeć się wrażeniu, że chodzi o proste, a nawet pierwotne czynności: przejście w stronę światła, spojrzenie w dal, obcowanie z naturą… Bez względu na to, czy podpieramy się wiedzą naukową (oszczędnie wykładaną w tym zakresie na wydziałach architektury), czy własnymi obserwacjami, potrzebujemy intuicji projektowej. Spacer po architekturze jest początkiem i końcem: zarówno efektem, jak i narzędziem projektowym. Wiele zyskujemy dzięki przejściu się po zaprojektowanym obiekcie (jeśli nie rzeczywistym, to za sprawą studiowania rzutów i przekrojów czy też modelu 3D albo makiety) i obserwowaniu jego cech. Niestety – albo na szczęście – na jakość przestrzeni wpływa zbyt dużo czynników, żeby sporządzić ich listę, tabelę czy waloryzację. Dlatego najważniejsze wydaje mi się budowanie własnego systemu wartości poprzez częste spacerowanie…