Odbudowa berlińskiego Zamku Miejskiego (Berliner Stadtschloss), który pierwotnie stał w miejscu wyburzonego w latach 2006–2008 modernistycznego Pałacu Republiki – parlamentu NRD Kiedy w środkowoeuropejskim mieście planuje się odbudowę zniszczonego, zburzonego czy tylko domniemanego historycznego budynku, często przedstawia się to w kategoriach niwelowania negatywnych efektów „komunizmu”. Wszyscy wiemy, co „komunizm” uczynił miastom – zdegradował ten czy inny „Paryż Wschodu”, zamieniając go w nieszczęsny, ponury krajobraz z betonowej płyty i zapuszczone, niczyje przestrzenie. To oni do tego doprowadzili, ci komuniści, wyznawcy bezlitosnej modernizacji (chociaż, nie zapominajmy, zostawili kraj zacofany, zapóźniony w rozwoju i wymagający dalszej „modernizacji”); nienawidzący kultury narodowej wykorzenieni kosmopolici, dążący do zatarcia wszelkich różnic kulturowych, zamieniający wszystko w srogi, monotonny, spłaszczony ruski step. Czy mówimy o Pałacu Saskim w Warszawie, Macedońskim Teatrze Narodowym w Skopje, Domu Bractwa Czarnogłowych w Rydze, Kościele Marii Panny w Dreźnie, czy o Zamku w Berlinie – ich rekonstrukcje mają przywrócić historyczność, narodowość i dostojność miastom, które zostały owych cech pozbawione; mały krok w stronę ponownego stawania się Paryżem Wschodu.

Powyższy akapit jest celowo karykaturalny, ale nie do końca. Bardziej zdystansowane spojrzenie odkrywa sekret od dawna dobrze znany organizatorom międzynarodowych wieczorów kawalerskich. Pomimo – czy właśnie dlatego – że Europa Środkowo‑Wschodnia bardziej ucierpiała z powodu zniszczeń II wojny światowej niż Europa Zachodnia, jak również pomimo – albo dlatego – że krajami Europy Środkowo‑Wschodniej po 1945 roku rządziły władze deklaratywnie komunistyczne, stare miasta czy zabytkowe centra w tej części kontynentu pozostały dużo bliższe „ideałowi” naturalnego, niezepsutego, tradycyjnego historycznego miasta niż większość miast na Zachodzie. Zachodni turysta jadący z lotniska do centrum Budapesztu, Pragi, Petersburga, Wilna, Rygi, Tallina, Krakowa, Lublany albo Zagrzebia, z okna taksówki bądź autobusu widzi ten sam, typowy widok: za lasem betonowych bloków pojawia się piękne, średniowieczne, barokowe czy habsburskie „stare miasto”. To stare miasto „sprzed” komunizmu, podczas gdy przedmieścia z wielkiej płyty są komunizmem. A jednak pod wieloma względami oba stanowią produkty jednego i tego samego reżimu. Łatwo to zauważyć szczególnie w tych miejscach, które zostały zrekonstruowane po wielkich zniszczeniach, pieczołowicie i wielkimi nakładami – jak Stare i Nowe Miasto w Warszawie, gdańska starówka, stara Buda, centrum Rygi, znaczna część Petersburga i Drezna. Można zaryzykować twierdzenie, że mniejszy popyt na grunty – brak spekulacji nieruchomościami, brak własności prywatnej – a także kultura (przynajmniej według oficjalnej ideologii) podporządkowana planowaniu, oznaczały, że boom ekonomiczny, który na Zachodzie trwał do końca lat 70. w mniejszym stopniu wpłynął na miasta Europy Środkowo‑Wschodniej. Nadrabiały za to przedmieścia.

Rezultat bywał czasem wręcz komiczny. Jak pisze węgierski socjolog Iván Szelényi w książce Urban Inequalities Under State Socialism1 (Miejskie nierówności w krajach socjalistycznych), wytworzyła się dziwna struktura miejska, w ramach której istniało „oficjalne” centrum miasta i równie „oficjalne” dziewicze przedmieścia zabudowane nowymi osiedlami mieszkalnymi. Oba te obszary były dobrze utrzymane, lecz „wewnętrzne przedmieścia” miast (czy raczej podupadłe części śródmieścia) w krajach socjalistycznych były raczej zaniedbane – XIX‑wiecznych kamienic mieszkalnych nie odnawiano ani nie konserwowano właściwie; jednocześnie przetrwał szczątkowy rynek wynajmu mieszkań, który częściowo wypełniał lukę pozostawioną przez system państwowego planowania. W rezultacie w niektórych miastach po zmianach systemowych lat 90. odnowiona zabudowa sprawiała wizualnie spójne wrażenie – nie licząc przedmieść. Tak było na przykład w Pradze czy w Budapeszcie – można by to nazwać przykładem „przypadkowej ochrony”. W miastach mniej popularnych turystycznie, takich jak Łódź czy Kiszyniów, rezultat był całkiem inny: stosunkowo zamożne, lecz miniaturowe centrum, wokół niego kilometry zrujnowanych XIX‑wiecznych kwartałów i wreszcie, na obrzeżach – czasem odnowione, a czasem nie – wielkie modernistyczne projekty mieszkaniowe lat 70. Ten model nieco odróżnia od normy fakt, że mamy tu do czynienia z renowacją „prawdziwej” substancji architektonicznej. W większości przypadków nie jest to takie oczywiste. Jeśli przyjąć bowiem rygorystyczną perspektywę licznych środowisk związanych z ochroną zabytków, wiele postkomunistycznych centrów miast to nie wynik renowacji (ochrony zabytków), ale czegoś zgoła innego: rekonstrukcji.

Na Zachodzie bardzo trudno znaleźć analogie do tego, co stało się w Warszawie, Gdańsku, Dreźnie, Petersburgu, Budzie. Do zilustrowania tej tezy posłuży nam zaledwie kilka przykładów miast, które zostały zbombardowane. Rotterdam, pierwsze duże miasto, którego centrum zostało niemal całkowicie zniszczone podczas wojny, po 1945 roku zachowało zaledwie cząstkę zabytków – w centrum można je policzyć na palcach jednej ręki. Odbudowę miasta zorganizowano wokół całkowicie nowych, przestronnych i ściśle modernistycznych przestrzeni takich jak Lijnbaan, causa celebre swojej epoki, skonstruowana na bazie prostoliniowych bloków z betonowych płyt i ulic zamkniętych dla ruchu kołowego. W Hawrze, w Normandii, mieście, które w 1944 roku zostało w największym stopniu zniszczone przez aliantów na zachód od Niemiec, podczas odbudowy pod kierownictwem Auguste’a Perreta ocalono katedrę, lecz konstrukcję pozostałej części miasta oparto na stałym betonowym module, co dało efekt uderzającej regularności i homogeniczności. W rekonstrukcji Coventry znajdziemy więcej patosu: ruiny katedry w Coventry zachowano w postaci pomnika, nowe miasto zaś zogniskowano wokół dawnych historycznych wież miasta (choć bez odniesienia do przedwojennego układu ulic); uratowano średniowieczną enklawę przy Spon Street, ale prócz tego jednego wyjątku odbudowę miasta podporządkowano zasadzie nowoczesności. Podobnie odbudowa Kolonii była częściowa – jak w wiernym historycznie faksymile zrekonstruowano romańskie kościoły, z których miasto niegdyś słynęło; jednak osadzono je w całkiem nowej strukturze wielopoziomowych modernistycznych kompleksów mieszkalno‑rozrywkowych. W żadnym z wymienionych przypadków podczas odtwarzania zniszczonego miasta nie nadano priorytetu historycznemu układowi ulic, nie mówiąc już o historycznej panoramie czy sylwetce miasta. Dlaczego?

Można to tłumaczyć dominacją modernizmu, ale jest też inna możliwa interpretacja: dominacja ochrony zabytków. Jeśli spojrzeć na wymienione miasta zachodnie, widać wyraźnie, jak bardzo koncepcje oraz praktyki modernizacji i renowacji były z sobą powiązane. Obie w jakiś sposób wywodzą się z XIX‑wiecznego ruchu Arts and Crafts w Wielkiej Brytanii, zwłaszcza z idei Johna Ruskina i Williama Morrisa. Pierwszy był apokaliptycznym chrześcijańskim socjalistą, drugi zadeklarowanym marksistą, obu zaś łączył sentyment do średniowiecza oraz nienawiść do XIX‑wiecznego kapitalizmu i eklektycznej architektury, jaką tenże wytworzył. Dla Ruskina i Morrisa jedną z najważniejszych cech architektury była jej autentyczność, zwłaszcza autentyczność wykonania. Z tego powodu sprzeciwiali się typowej wówczas metodzie renowacji średniowiecznych kościołów, w której preferowano „dopełnianie” odnawianych budynków: „łatanie” i wypełnianie ubytków bądź elementów niedokończonych, zniszczonych albo zamienionych w ruinę. Z wielu powodów metoda ta była niemoralna. Po pierwsze, dlatego że stanowiła ona fałszowanie historii – po tego rodzaju renowacji nie dało się prawidłowo datować budynku, wykreowany wizerunek przeszłości przesłaniał zaś rzeczywiste pozostałości tejże; a po drugie, dlatego że wykonawstwo średniowiecznego kamieniarza (który, jak wskazywali przywoływani tu autorzy, wyrażał się w swojej pracy dużo silniej niż współczesny budowniczy) zastąpiło nowoczesne wykonanie, dużo bardziej zmechanizowane i uregulowane. Jeszcze większym grzechem było tworzenie od nowa całych budynków, które jakoby miały być „realnymi” wcieleniami czegoś, co uprzednio zostało zniszczone. Członkowie Society for the Protection of Ancient Buildings, powstałego pod wpływem idei Morrisa, twierdzili, że lepsza prawdziwa ruina niż „kompletny”, lecz sfingowany budynek.

Dziwne może się wydać łączenie powyższych idei z modernizmem – przecież zarówno Ruskin, jak i Morris opowiadali się za architekturą historyzującą: Ruskin preferował gotyk wenecki, Morris zaś bardziej swobodny, mniej naśladowczy, lecz wciąż wysoce sformalizowany, styl dekoracyjny. Ruch Nowoczesny, który pojawił się po I wojnie światowej i jego poszczególne wątki – Neues Bauen w Niemczech, konstruktywizm w ZSSR i Czechosłowacji, De Stijl w Holandii, puryzm we Francji, które w końcu złączyły się w nazwany z amerykańska styl międzynarodowy – ze względów praktycznych i ideologicznych preferowały rodzaj produkcji mechanicznej i mechanizację pracy; tym różniły się one od praktyk odrzucanych przez Morrisa czy Ruskina, że tym razem mechanizacja miała być uczciwie uwidoczniona. Zasada ta była często lekceważona – wiele struktur wznoszonych w latach 20. zbudowano z cegły bądź gipsu, które miały udawać beton, co jednak zgadzało się z ówczesnym sposobem myślenia. Kiedy po 1932 roku architektura konstruktywistyczna została praktycznie zakazana w ZSRR, konkurs na Pałac Rad wygrał neoklasycystyczny wieżowiec i pojawiła się mało precyzyjnie zdefiniowana architektura „socrealistyczna”, jedną z pierwszych ofiar tych zmian stała się koncepcja „prawdy materiału” – czy też jakiejkolwiek prawdy. Można porównać to także do tak widocznej cechy stalinizmu, jaką było niefrasobliwe traktowanie prawdy historycznej i dokumentacji historycznej – przypomnijmy nie‑ludzi wyretuszowanych z fotografii, opisanych wiele lat później w książce Davida Kinga The Commissar Vanishes (Komisarz znika)2. Jeżeli prawda była mniej istotna niż aktualna tendencja w sferze historii i polityki, to dlaczego miałaby być ważna w architekturze?

Żeby nieco lepiej zrozumieć różne metody, warto porównać pomysł Le Corbusiera na transformację Moskwy w „zielone miasto”, do zaprezentowania którego architekt został zaproszony w 1930 roku, z wynikami Ogólnego Planu Przebudowy Moskwy z roku 1935. Le Corbusier twierdził, że Moskwa nie sprawdza się jako miasto – jest zbyt zatłoczona, zbyt chaotyczna, niemożliwa do zaplanowania. Rekomendował całkowite zburzenie znakomitej części miasta oraz przerobienie centrum wokół Kremla i dzielnicy Kitaj‑gorod na park architektoniczny, który można by odwiedzać i podziwiać wspaniałe budowle przeszłości bez konieczności znoszenia niewygód zamieszkiwania w nich. Miasto otaczające ów park nie miałoby żadnego widocznego związku z nim. Choć planu Le Corbusiera nie brano na poważnie pod uwagę, to rozważano inne, nieco mniej ekstremalne. Równocześnie Ogólny Plan Przebudowy Moskwy z roku 1935 to dość konwencjonalny XIX‑wieczny plan miejski w stylu Beaux‑Arts, oparty na osiowej, autorytarnej strukturze zachowującej układ koncentryczny odziedziczony jeszcze z czasów średniowiecznych. Poszerzono ulice, lecz zachowano niektóre spośród historycznych budynków, potraktowano je jednak dość nonszalancko – stary Ratusz moskiewski w formie doryckiego palazzo podniesiono w górę, wstawiając u podstawy dodatkowe piętra „dopasowane” stylistycznie do oryginału, choć psujące skalę budynku. I chociaż zabudowa, która w ten sposób powstała, trzymała się pewnej odmiany stylu neoklasycystycznego czy neobizantyjskiego, to jednak w Planie przewidziano także zburzenie wielu zabytkowych kościołów i klasztorów, co już pozostawało w rażącej sprzeczności z doktryną historycznej rekonstrukcji. Powojenna wersja Planu była jeszcze bardziej radykalna: tym razem przewidziano, że koncentryczne centrum będzie otoczone siedmioma (wcześniej ośmioma) wieżowcami, których szczyty miały być uformowane na wzór wieżyczek i iglic Kremla, tak by utrzymać historyczną „sylwetkę” Moskwy – choć przecież w nowej, mamuciej skali. Wieże te stanowią jeden z nielicznych elementów sowieckiej architektury, który przypisuje się bezpośredniej interwencji samego Stalina.

Niektórzy twierdzą, że całkowita odbudowa Starego i Nowego Miasta w Warszawie po ich zniszczeniu przez Wehrmacht w 1944 roku była populistycznym działaniem, odpowiedzią na realną presję ze strony zwykłych ludzi. Może być w tym trochę prawdy, zwłaszcza że żadne zachodnie miasto nie było zniszczone tak doszczętnie, i nigdy z takiego powodu – aby kompletnie wymazać istnienie miasta i jego kulturę – ale też wielu modernistycznych architektów w tym czasie przeciwstawiało się rekonstrukcji, zgadzając się co najwyżej na odbudowę samego rynku Starego Miasta. Choć stalinizm w Polsce był rażąco niedemokratyczny, to nie ma wątpliwości, że i wtedy, i nawet dzisiaj odbudowa warszawskiej Starówki była i jest raczej popularną decyzją. Dlatego bardzo silnie wpłynęła ona na pozostałą część miasta, na przykład na bardziej już „pozorowane”, niby‑historyczne projekty, takie jak Mariensztat czy kamienice wewnątrz dziedzińców Nowego Światu, czy, rzecz jasna, również późna rekonstrukcja Zamku Królewskiego, dokonana pomimo sprzeciwów Gomułki (który wolał bardziej pragmatyczne projekty od wielkich i drogich akcji fałszerstwa historycznego). Naturalnie odbudowa była wybiórcza, co wiele osób irytowało i nadal irytuje. Filmy takie jak wygenerowany komputerowo, spektakularny i absurdalny zarazem obraz Warszawa 19353 potępiają projekt rekonstrukcji, ponieważ nie uwzględnił większości zabudowy z okresu 1830–1939 – eklektycznej, fasadowej architektury, która w latach 40. miała najgorszą reputację – co jest paradoksalne, zważywszy, że jej troska o hierarchię przestrzenną, cesarski przepych, „narodowa forma” oraz brak zainteresowania tym, co działo się za fasadą, upodabniają ją do większości stalinowskiej praktyki architektonicznej. Moderniści podzielali pogardę dla architektury wiktoriańskiej, wilhelmińskiej czy późnej architektury carskiej Rosji, ale byli pod tym względem bardziej konsekwentni. Jednak w tym przypadku brak „realnego” miasta (które zostało zburzone w 1944 roku) oznacza, że wciąż można sobie wyobrażać, że w Warszawie wchodziło w grę, choć nie udało się tego zrobić, odbudowanie „Paryża Wschodu” – pomimo tego, że stolica Polski stała się miejscem chyba największej rekonstrukcji w historii. Samą odbudowę motywował ten sam rodzaj drażliwego nacjonalizmu, który leży u podstaw kiczowatości filmu Warszawa 1935 – w tym sensie zrekonstruowano tylko nieliczne budynki z epoki porozbiorowej, kiedy polska autonomia została ostatecznie ograniczona w następstwie powstania listopadowego. Podobnie stało się w Gdańsku, gdzie odbudowano miasto hanzeatyckie i barokowe, ignorując miasto wilhelmińskie.

Często nie docenia się, jak bardzo powszechna była tego rodzaju rekonstrukcja w nowo uformowanym po wojnie bloku wschodnim i jak często towarzyszyła jej rozbudowa nowych, historyzujących dzielnic i przedmieść. Petersburg, który przeżył makabryczną blokadę Leningradu, traumatyczne doświadczenie porównywalne z doświadczeniami Warszawy, nie został wprawdzie zrujnowany tak doszczętnie jak stolica Polski, lecz bombardowania i ostrzały podczas oblężenia zniszczyły miasto na tyle, że odbudowa stała się konieczna: przeprowadzono staranną rekonstrukcję zabytkowych pałaców i ulic, równie skrupulatną jak w przypadku Warszawy. Obrócone w ruinę podmiejskie pałace, Pawłowsk czy Peterhof, zostały odtworzone jako repliki w latach 40. i 50. Chociaż – w miarę jak liczba mieszkańców rosła – budowano niewiarygodnie pompatyczne stalinowskie, historyzujące bloki, to w projekcie mieściły się przecież także subtelne neoklasycystyczne budynki, takie jak domy przy ulicy Krupskiej; podobnie jak Mariensztat, wyglądają na zabytkowe, lecz zabytkowe nie są. Jedynie miasta pełne historycznych konotacji z niemieckim militaryzmem uniknęły tego rodzaju rekonstrukcji. Północne niemieckie miasto portowe Gdańsk zostało w dużej mierze przywrócone do stanu sprzed wojny ze względu na jego pozycję w Rzeczypospolitej Obojga Narodów; podczas gdy inne, Królewiec, przez skojarzenia z zakonem krzyżackim, zostało całkowicie zniszczone, Kaliningrad zaś, który je zastąpił, potraktowano tak, jakby nie miał żadnego związku z miastem, które kiedyś istniało w tym miejscu. Gdzieś pomiędzy umiejscawiają się losy innych pomorskich miast, takich jak Kołobrzeg, gdzie odbudowano niektóre zabytki pochodzące z czasów niemieckich – ceglaną gotycką katedrę, ratusz projektu Schinkla – ale większość dawnej zabudowy całkowicie zastąpiono seryjnymi betonowymi blokami i hotelami. We wszystkich tych przypadkach historię i architekturę historyczną potraktowano jak modelinę, elastyczny materiał, który można kształtować i dopasowywać do konkretnego, narodowego czy politycznego projektu obowiązującego w danym czasie. Nie licząc fragmentów zniszczonych budynków włączonych w projekt Starego Miasta, nie ma ono nic wspólnego z autentyczną tkanką zabytkową w rozumieniu Williama Morrisa.

Prawdę mówiąc, pęd w kierunku rekonstrukcji osłabł na jakiś czas w okresie odwilży, czyli w latach 1956–1968, kiedy – paradoksalnie – reżimy bloku wschodniego miały największe poparcie (albo przynajmniej były tolerowane) ze strony społeczeństwa. Widać to zwłaszcza w Dreźnie i w Berlinie. W pierwszym mieście, dawnej stolicy Saksonii, władze NRD zrekonstruowały spalony w wyniku bombardowań w 1945 roku Zwinger, większość zabytkowego zespołu nad rzeką, i dobudowały dopasowane doń historyzujące ulice i place. Jednak już ukończona w latach 60. Prager Strasse całkowicie zrywała z historycznym precedensem, idąc w kierunku surowej, zwartej estetyki modernistycznej, bardzo przypominającej bezwzględne, technokratyczne projekty międzywojenne autorstwa Ludwiga Hilberseimera. Podobnie w Berlinie, choć większość budynków wzdłuż alei Unter den Linden stosunkowo wiernie odbudowano zaraz po wojnie, to później, w erze poststalinowskiej nastąpiło przejście w kierunku nowego, bardziej przestronnego i futurystycznego miasta, duchem i estetyką bliższego odbudowanemu Rotterdamowi czy Kolonii. W latach 80. nastąpiła kolejna zmiana, i to po obu stronach muru wyznaczającego linię zimnej wojny: we Frankfurcie odtworzono stare miasto – dziesiątki lat po tym, jak zostało ono zburzone – a w Londynie postawiono repliki przy Trafalgar Square. W Dreźnie zaczęto układać plany odbudowy wielkiego barokowego Frauenkirche, w Berlinie zaś zbudowano kopię Gendarmenmarkt, pomnik Fryderyka Wielkiego z powrotem ustawiono na cokole i wykreowano dziwaczną historyczną fantazję Nikolaiviertel. Jak pisze historyk architektury Florian Urban, Nikolaiviertel stanowił całkowite odejście od bardziej wiernej metody odbudowy, jaką przyjęto po wojnie, w myśl której replika miała jak najściślej odzwierciedlać obraz odtwarzanego oryginału. W tej nowej dzielnicy nad rzeką, odtworzone historyczne kościoły i kamienice przemieszano z neobarokowymi budowlami o dwuspadowych dachach; budowlami skonstruowanymi z prefabrykowanych betonowych elementów, co było wyraźnie widoczne. Była to swego rodzaju gra z historią i rekonstrukcją – typowa postmodernistyczna gra, w której fałszerstwo jest wyborem i zabawą zarazem.

Charakterystyczną cechą fali odbudowy, jaka nastąpiła po roku 1989 jest to, że – w porównaniu z Nikolaiviertel czy nawet z dowcipnymi, jasnymi sgraffito powszechnie stosowanymi w Warszawie – całkowicie brakuje jej poczucia humoru. W rekonstrukcjach pojawiających się w Warszawie, Rydze, Moskwie czy Dreźnie nacisk położony jest na „prawidłowość” i na zupełną wizualną wierność. Być może wiąże się to z większą wiarygodnością – jak największym przybliżeniem do wysokich standardów i dokładności „prawdziwej” ochrony zabytków, rzecz jasna bez rezygnowania przy tym z dalszej falsyfikacji i powielania. Jedno miasto, które dotąd nie miało prawie do czynienia z rekonstrukcją, w latach 90. niemal oszalało na jej punkcie: to Moskwa. Odbudowywano tu zarówno budynki o wielkim znaczeniu (zanim zostały zniszczone w latach 30. XX wieku) – takie jak mały Sobór Kazański nieopodal Kremla – jak też budowle równie (na swój sposób) wstrętnie pompatyczne co najgorsza architektura czasów stalinowskich – takie jak Sobór Chrystusa Zbawiciela.
Praktyka odbudowy zabytków w Moskwie w latach 90. dziwnie przypominała praktykę lat 30. i 40.: ponownie projektowano nowe budynki dopasowane do sylwetki miasta, takie jak podmiejski, neostalinowski Triumf‑Pałac, hołd złożony wieżowcom z lat 40., które z kolei były ukłonem w kierunku wież Kremla; nastąpił wysyp „lipnych replik”, w których, jak w przypadku moskiewskiego ratusza w latach 30., prawdziwe historyczne budynki włączano w dużo większe, przeskalowane historyzujące struktury. Jeszcze bardziej niepokojący przykład takiego działania stanowi Skopje, kiedyś małe miasto Imperium Osmańskiego,które pod panowaniem serbskim pełne było budowli klasycystycznych – w większości zniszczonych podczas trzęsienia ziemi w latach 60. XX wieku. Odbudowa w duchu modernistycznym, zaplanowana przez japońskiego architekta Kenzō Tange, w tamtym czasie spotkała się z międzynarodowym uznaniem. Jednak dziś – pomimo powszechnych protestów – próbuje się odtworzyć miasto międzywojenne, wraz z całym kiczowatym chaosem pomników, łuków triumfalnych i architektonicznych solecyzmów. Program ten oficjalnie nazwano „antykizacją” – jakby dla uprawomocnienia nazwy „Macedonia” niezbędne było przerobienie miasta na park rozrywki pod hasłem „Starożytna Grecja”.

Moskwa i Skopje to przypadki skrajne, w których prawa i normy konserwatorskie są nagminnie łamane, przy czym w stolicy Rosji – jak się wydaje – tendencja ta uległa osłabieniu od czasu detronizacji jej głównego zwolennika, burmistrza Jurija Łużkowa. Ale to nie znaczy, że gdzie indziej się jej nie spotyka – choć być może w nieco łagodniejszej formie. Projekt odbudowy Drezna, rozpoczęty za czasów NRD w latach 40. i tymczasowo zawieszony w latach 60., rozpędził się i nie da się go już zatrzymać. Jedyna duża rozbiórka dokonana w Berlinie – dość nijakiego swoją drogą Zamku, który przetrwał bombardowania, ale jak na NRD‑owski gust zanadto kojarzył się z pruskim militaryzmem, więc został zdemontowany – dziś ulega odwróceniu, co wiąże się zresztą z debatą na temat realnego budynku, który przed rozbiórką próbowali obronić aktywiści: NRD‑owskiego Pałacu Republiki. W Rydze po wojnie pojawiło się więcej historyzujących budynków starających się dopasować stylem do zabytkowego centrum niż dosłownych, historycznych rekonstrukcji; na przykład Politechnika i inne konstrukcje wzniesione w łagodnej wersji stylu stalinowskiego baroku miały dopełniać istniejącą zabudowę. Dziś w ich miejsce pojawiają się literalne rekonstrukcje „prawdziwych” zniszczonych podczas bombardowań gmachów – czasem bardziej przekonujące (jak w przypadku Domu Bractwa Czarnogłowych, zbudowanego w stylu niderlandzkiego manieryzmu), a czasem mniej (replika ratusza, atmosferą przypominająca galerię handlową).

Powtórzmy, wszystko to pozostaje w rażącej sprzeczności z zasadami konserwacji zabytków i archeologii, które nalegają na jak największą możliwą obecność autentycznych budowli i artefaktów. Kiedy brytyjscy architekci David Chipperfield i Julian Harrap zaproponowali, że uzupełnią renowację Neues Museum w Berlinie o nowe elementy, które nie tylko nie „udawały”, ale wręcz podkreślały, że mamy do czynienia ze zniszczonym budynkiem, złożonym z dawnego i nowego materiału, spotkali się z protestami aktywistów walczących o zachowanie „starego Berlina” – chociaż architekci właśnie do tego dążyli: do zachowania starego Berlina, a nie „rekonstruowania” go. Jest w tym wszystkim jakaś przerażająca dosłowność. Było wiele powodów, dla których odbudowywano miasta w latach 40. i na początku lat 50. XX wieku – populizm, stalinowskie umiłowanie architektonicznych dekoracji teatralnych, dumna reakcja na próby wymazania i zrównania z ziemią przez nazistów w Polsce i Związku Radzieckim kultury, którą uważali za kulturę „podludzi”. Żaden z tych powodów nie istniał jednak w podporządkowanej zasadom modernizmu kulturze planowania miast w Europie Zachodniej. Za niesłabnącą reakcją, z którą mamy do czynienia od lat 80., stoją inne przyczyny. Populizm ma się dobrze – co do tego nie ma wątpliwości – lecz dziś dołączył doń głęboki sceptycyzm wobec nowoczesności i postępu, a zwłaszcza wobec projektów socjalizmu i wszelkich (podejmowanych w różnych częściach Europy w połowie XX wieku) prób stworzenia równościowej, postępowej, nieco technokratycznej formuły miasta. Inaczej niż w przypadku projektów odbudowy z lat 1948–1956, ten nowy wysyp rekonstrukcji i celowo nieautentycznego historycyzmu pojawił się po obu stronach podzielonej wcześniej Europy: we Frankfurcie, Poundbury, Leeds i w Dreźnie. A to, że gust kapitalistycznej demokracji XXI wieku jest złudnie podobny do stalinowskiego gustu lat 40. wydaje się nikomu nie przeszkadzać.

TŁUMACZENIE Z ANGIELSKIEGO: DOROTA WĄSIK