GROCHOLOGIA
Chciałbym opowiedzieć o mojej ulicy.
A także o projektowaniu.
W projektowaniu najbardziej interesują mnie rzeczy, które są w zasięgu ręki. Architektura, w której mieszkamy. Urbanistyka, po której chodzimy. Design, który podstawia nam nogę lub kopie w kostkę.
Jasne, projektant powinien podróżować, poznawać nowe miejsca i ludzi. (W tym roku to może być utrudnione). Czasem dobrze się też przyjrzeć najbliższej okolicy. Spojrzeć świeżym okiem, jakbyśmy zwiedzali obce kraje. Sprawdzić, które z wydarzeń świata zostawiły ślad na naszym progu. Którędy polityka, historia czy technologia wcisnęły się do naszych domów, naszych dzielnic.
Można to potraktować jako rodzaj ćwiczenia: pandemiczny trening czujności. (Czyli temat dzisiejszej pogadanki ma pewien związek z tytułowym „Stanem czuwania”).1
DYSTANS
Pandemia nie jest opowieścią, wykładem ani kazaniem.
Wydarzenia nic nam nie mówią. Wydarzenia nie mają wiodącego tematu. Wydarzenia niczego nie zamierzają nas uczyć. Wydarzenia się przydarzają. Mimo to ciągle próbujemy je odczytać. Przedstawić wnioski. Jesteśmy jak prymus – który nie czeka na koniec lekcji, a już się zrywa, podnosi rękę, koniecznie chce wyrecytować morał, zasłużyć na pochwałę (Siadaj, pięć).
W kwietniu – po miesiącu samoizolacji – napisałem felieton. Było w nim zdanie, które wydawało mi się zgrabne:
Prawie nie wychodziliśmy [z domu]. Uwolnieni od przestrzeni, mogliśmy się zająć czasem.
Zgrabne zdania czasem mydlą oczy. W każdym razie akurat to zdanie było chybione. Po wybuchu pandemii zajmowaliśmy się głównie przestrzenią. Odległościami. Dystansem.
Oto wiosna 2020 na trzech zdjęciach.
Trawnik w Nowym Jorku. Kredowe koła wyznaczają bezpieczne odległości między kocami i koszami piknikowymi.
Tutaj widzimy zdziesiątkowaną widownię Berliner Ensemble, dawnego teatru Brechta. Liczbę foteli przystosowano do zarządzeń sanitarnych.
Jeszcze szkoła w Taiyuan (środkowe Chiny). Dzieci wróciły do nauki, ale papierowe skrzydła wymuszają zachowanie odpowiednich odległości.
Pandemia przypominała przygody Alicji w Krainie Czarów. Scenariusz późnego filmu Buñuela. Odległości ulegały zmianie. Świat się kurczył i rozszerzał. Sklep, park, las – znalazły się nieskończenie daleko. Szkoły i biura wlały się do domu. Można było pracować na kanapie. Założyć biuro w pokoju lub sypialni.
Zniknęły bariery, które – lepiej lub gorzej – oddzielały życie zawodowe od prywatnego. Za to granice państwowe – o których mieliśmy już zapomnieć, które miały nas już nie dotyczyć – nagle się przebudziły. Jakby do zardzewiałego ogrodzenia ktoś podłączył prąd.
ERNST
Kiedyś wierzyłem, że architektura ma swój początek w grubym podręczniku Ernsta Neuferta.
Inżynier Neufert wykładał w Bauhausie. (W tym dojrzałym, późnym Bauhausie, racjonalnym i gładkim jak sklejka, błyszczącym jak nierdzewna stal, starannie oczyszczonym z pierwotnych dziwactw, guseł). Inżynier Neufert współpracował z Gropiusem. Kiedy do władzy doszli naziści, współpracował z nazistami i Albertem Speerem. Kiedy skończyła się wojna pracował w nowej Republice Federalnej.
Neufert napisał „Podręcznik projektowania architektoniczno-budowlanego”, księgę która doczekała się wydań we wszystkich językach świata. Zresztą używała języka schematów i liczb, który nie wymagał zbyt wielu tłumaczeń.
Neufert był specjalistą od norm i normalizacji. Ekspertem od wyliczania najmniejszych odległości. Minimalnej przestrzeni, żeby usiąść, wyciągnąć nogi, schylić się, obrócić. Specjalistą od rozsadzania uczniów. Rozstawiania robotników w halach fabrycznych i urzędników w urzędach. Upychania istot ludzkich w windach i salach wykładowych.
Lubię ten rodzaj rysunków architektonicznych. Schematy, na których zaznaczono promień skrętu przedramienia przy krojeniu pietruszki. Trajektorię łokcia przy szorowaniu pleców. Centymetry potrzebne, żeby wygodnie pozmywać i bezpiecznie zaparkować talerze.
Wszystkie te odległości – łokcie, cale, centymetry – są ukrytym kodem. Tajnym porządkiem naszego otoczenia. Normy zapisano w wymiarach zlewów, blatów, szafek, drzwi, łóżek, foteli. W szerokości autobusowych siedzeń. W głębokości szaf.
Projektowanie to nauka o związkach między rzeczami. Dystans jest gramatyką designu.
DWA METRY
Zazwyczaj świat dobrze na nas leży. Jak ubranie, do którego zdążyliśmy przywyknąć. Świat nam pasuje.
Nam, tym domyślnym „nam”: dorosłym mężczyznom, praworęcznym i pełnosprawnym. Proporcjonalnym, czarno-białym postaciom ze schematów Neuferta. (Trzeba empatii i wysiłku, żeby sobie wyobrazić innych, gorzej dostosowanych. Mniejszych, większych, mniej sprawnych, niewymiarowych, obcych, nieuwzględnionych w rachunkach). Ale poza tym – pasuje.
To, co wydarzyło się w 2020 roku, mogło być jeszcze jedną z „Bajek robotów”. Ktoś nieopatrznie uruchomił maszynę – nazywała się Pandemia. Maszyna wszędzie dodała po dwa metry, ten rzekomo bezpieczny dystans, którego nie pokona wirus.
Wystarczyło zmienić jeden parametr, żeby świat zwariował. Rachunki przestały się zgadzać. Słupki wzięły w łeb. Biznes stanął.
Czy warto otwierać teatr dla garstki widzów? Ile można zebrać na tacę w pustym kościele? Po co wynajmować przestrzenie biurowe, kiedy pracownicy przenieśli się do internetu? Co robić z audytoriami, salami wykładowymi, parkami rozrywki. Jaka przyszłość czeka dworce kolejowe i stadiony? Dwa metry wykończyły światową gospodarkę.
W chwilach, kiedy oczywistość zostaje zawieszona, ujawnia się jej projekt. Wyłażą sprężyny, pręty zbrojeniowe, ukryte założenia. Pandemia niczego nie planowała nas uczyć, niczego przypominać, ale niechcący pozwoliła nam zobaczyć świat jako plątaninę zależności. Skomplikowany rachunek oparty na niepewnych danych. Rozumowanie wynikające ze wątpliwych przesłanek.
ULICA
Pewnego dnia, kiedy rząd wydał pozwolenie, wyszedłem na ulicę.
Nasza ulica ma długość około trzystu metrów. Została wytyczona sto lat temu. Brak tutaj obiektów o szczególnej wartości artystycznej, historycznej, gospodarczej. Nie ma zabytków wpisanych do rejestru (lub choćby gminnej ewidencji). Nie jeździ komunikacja miejska. Nie wytyczono ścieżki rowerowej. Za to jezdnia jest tak dziurawa, że nie potrzeba progów spowalniających.
Była wiosna. Spojrzałem pod nogi. Jeżeli interesujemy się projektowaniem, powinniśmy patrzeć pod nogi. Pod nogami świat jest rysunkiem (albo, powiedzmy, płaskorzeźbą). Pod nogami świat jest projektem. Chodzimy po planie. Dwuwymiarowym szkicu.
Tutaj rozbijamy obozowisko. Stąd zaczynamy atak szczytowy. Podejmujemy wysiłki, żeby oszukać grawitację. Stąd wyciągamy w górę domy. Windujemy przedmioty.
Niżej jest piach. Niżej – glina i żwir przyniesione przez lodowiec. Niżej opoka. Magma. Ale to już nie są nasze sprawy. Lepiej spójrzmy na tę membranę, po której chodzimy.
STUDZIENKA
Na pierwszym zdjęciu widać pokrywę studzienki kanalizacyjnej. Kiedyś w tych wgłębieniach było jeszcze drewno. Wykruszyło się wiele lat temu.
Kilka metrów dalej jest wlot kanału burzowego. Huta Białogon w Kielcach miała zwyczaj umieszczać datę na swoich odlewach. Cyfry są wytarte, ale wciąż widoczne. Można poznać datę, kiedy skanalizowano naszą ulicę.
W 1916 roku niemiecki gubernator zdecydował o rozszerzeniu granic Warszawy. Powierzchnia miasta powiększyła się trzy razy. Wtedy przyłączono naszą okolicę, tereny wzdłuż traktu do Brześcia.
W książkach piszą, że był to obszar rolniczy. Czytamy o gospodarstwach pozbawionych dostępu do wody i kanalizacji. O malarycznych bagnach, które rozsiewały zarazę. Kolejne nieszczęścia – wojna, hiperinflacja, kryzys gospodarczy – sprawiły, że dopiero piętnaście lat później zaczął się ruch budowlany. (Co się wtedy stało z mieszkańcami ziemianek? Dokąd poszli? Nie wiem).
Żeby przyciągnąć inwestorów, miasto musiało uzbroić teren. Sparcelowano grunty. Wytyczono ulice. Rozbudowano sieć wodociągów. W 1935 powstał główny kolektor wzdłuż Grochowskiej – i wkrótce ukorzenił się po obu stronach ulicy.
Kolejna ilustracja pochodzi z referatu wygłoszonego na Zjeździe Gazowników i Wodociągowców Polskich we Lwowie w 1936 roku. Wykres pokazuje malejącą umieralność na dur brzuszny. (Gruźlica, hiszpanka, tyfus: w każdej epoce choroby współprojektują świat).
Podziemne miasto okazało się zdumiewająco trwałe. Przy naszej ulicy niewiele jest już niewiele domów, które pamiętają rok 1936. Ale pod ziemią nic się nie zmieniło. Miasto jest byliną, odbija z kłącza.
Zatopione w asfalcie kawałki żeliwa powinny być jednym z symboli Warszawy. Przypominają, że jesteśmy związani z miastem setką nici. To, co własne, potrzebuje tego, co wspólne. Zależymy od ukrytej sieci kabli, rur i kanałów. Zależymy od niedostrzegalnego, zagrzebanego pod stopami systemu, który doprowadza czystą wodę (ciepło, światło, gaz, internet) i odprowadza ścieki. Dostarcza i odprowadza. Zaopatruje i usuwa.
TABLICZKA Z NUMEREM BUDYNKU
Teraz trochę projektowania graficznego. Przykład najprawdziwszego designu. Tabliczka z numerem ulicy, część Miejskiego Systemu Informacyjnego (Zaprojektowanego przez Towarzystwo Projektowe pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku).
Dużo wcześniej, dziewięćdziesiąt lat temu, nowa dzielnica wrastała w miasto dzięki kanalizacji, nawierzchniom ulic, pierwszej linii tramwajowej.
Zbliżał się 1931 rok, setna rocznica bitwy grochowskiej, więc w okolicy nadano wiele nazw, które nawiązywały do tamtych wydarzeń. Ulice dostały imiona oficerów, spiskowców, emigrantów, poetów, zesłańców lub całych jednostek wojskowych.
W ten sposób przyłączono te strony do sieci komunikacyjnej. A jednocześnie do sieci symbolicznej. Objęto planem zagospodarowania pamięci. Postaci historyczne zostały zapisane w dowodach osobistych, w aktach notarialnych, potwierdzone w hipotece. Każdy obywatel dostał kawałek układanki, ułamek narodowego panteonu, który trzeba pamiętać jak numer PIN.
Na zdjęciu widać, że tabliczka jest uszkodzona. Ktoś zakleił dolną część z nazwą obszaru urbanistycznego.
Sto lat temu nasza dzielnica powstała na gruntach pięciu nieistniejących już wsi – Gocławia, Gocławka, Grochowa, Kamiona i Kawęczyna. Ich granice dawno się zatarły. Eksperci, którzy tworzyli Miejski System Informacyjny, zaliczyli ten obszar do Gocławka. Minęło ćwierć wieku, a mieszkańcy nie zaakceptowali tej decyzji. Tutaj każde dziecko wie, że mieszka na Grochowie. Nie ma ochoty na przeprowadzkę do sąsiedniej – widmowej – wsi.
Właściciele ogrodów i domów jednorodzinnych usuwają Gocławek starannie. Pokrywają Gocławek warstwą farby. Zaklejają foli ą samoprzylepną, okazując pewien szacunek urzędowej tabliczce. Niekiedy bunt przybiera gwałtowniejszą formę. Gocławek znika, wydrapany pospiesznie i brutalnie. Zeskrobany do żywego mięsa. (Maźnięcie sprejem to pośrednia forma agresji).
Minęło ćwierć wieku. Władze miasta nie ustąpiły. Można w tym miejscu użyć słowa „partycypacja”. Można się zastanawiać nad różnymi wspólnotami, do których należymy. Różnymi rodzajami pamięci, zapisanymi w jednej przestrzeni (a czasem na jednej tabliczce).
Nazywanie też jest formą projektowania.
BUTELKA
Zdjęcie przedstawia śmietnik. Widać dużo szkła i mało rękawiczek. Zawartość śmietnika sugeruje, że – przynajmniej chwilowo – pandemiczny kryzys minął.
Podczas kwarantanny na stronie „Wiadomości Handlowe” ukazał się artykuł zatytułowany: „Pandemia uderzyła w małpki”. Wiosną 2020 roku gwałtownie spadła sprzedaż alkoholu w małych butelkach. Portalowi wystarczyło pół zdania, żeby wyjaśnić przyczynę tego zjawiska: „Pandemia uderzyła w małpki, bo w domu nie trzeba się ukrywać z piciem”.
Kiedy wymyślamy mikser albo szatkownicę – to tak naprawdę wymyślamy sposób, w jaki ktoś będzie miksował, szatkował, ubijał. Kiedy wymyślamy komputer lub telefon, decydujemy, jak użytkownik będzie się komunikował ze światem. Jak będzie pracował. Jak myślał.
Każdy projekt jest, niczym rysunki Neuferta, zapisem przyszłych gestów i ruchów. Instrukcją obsługi człowieka.
Ktoś wpadł na pomysł, żeby sprzedawać alkohol w maleńkich butelkach. Stworzył alkoholowy odpowiednik kajzerki. Wysokoprocentowy zamiennik pierwszej kawy. Stoi taka flaszka wśród pieczywa, soku marchewkowego, czipsów. Pasuje do ręki, zgrabnie wsuwa się do kieszeni. Można ją ukryć w torebce, teczce, plecaku. Zabrać na drogę, na pociechę, na przystanek, na rozgrzewkę, na rozpęd, na szybko, na uspokojenie, przed sklepem, po drodze.
Każdego ranka sprzedaje się w Polsce milion takich butelek. Do wieczora schodzą jeszcze dwa miliony. Badacze ustalili, że kolejne szczyty sprzedaży wypadają w porze przerwy obiadowej i po fajrancie, gdy ludzi wychodzą z pracy. Zimą ulica chrzęści od szkła.
Fachowcy twierdzą, że dostępność małych butelek napędza alkoholizm. To znaczy, że ktoś zaprojektował bardzo niebezpieczny sposób picia. Zarobił na tym mnóstwo pieniędzy dla swoich pracodawców.
Zawartość kosza każe myśleć o odpowiedzialności projektantów za szkody wyrządzone przez design. Śmieci to nieczyste sumienie designu.
TRAWA
W tym roku władze dzielnicy zrezygnowały z koszenia trawników. Trawa pozwala ziemi zachować wilgoć. Obniża temperaturę. Daje schronienie pszczołom wędrownym i innym zapylaczom.
Po rozluźnieniu rygorów sanitarnych kosiarze wrócili. Urząd dzielnicowy zapewnia, że „kosi niezbędne minimum”: trawniki wzdłuż głównych ulic, wokół zabytków i miejsc pamięci.
„Proszę nie kosić. To nasza łąka” – taką kartkę powiesił ktoś z mieszkańców, żeby uchronić mały trawnik wokół drzewa. Potem kolejną „Prosimy nie kosić naszej łączki. Jeże”.
Wiosną tego roku czytałem relacje i wspomnienia z Petersburga, właściwie Piotrogrodu, z pierwszych lat po rewolucji. W tekstach powracał jeden obraz.
„Po ulicach, porosłych trawą, po wybojach krążą wynędzniali ludzie z torbami i sakwojażami” – pisała Zinaida Gippius.
„Ulice miasta porosła wzorzyście trawa, przebijająca się między brukowcami” – pisał Wiktor Szkłowski.
„Ulice zarosły trawą – pisała Anna Achmatowa – spacerowały po nich i darły się koguty wszelkiej maści i kozy, które wszystkie nie wiedzieć czemu wabiły się Tamara”.
Ulice i place zarosły trawą, jak na rzymskich rycinach Piranesiego. Klasycystyczne miasto obracało się w antyczną ruinę. (W pewnym sensie domykając koło i wracając do źródeł stylu). Podobne opisy znamy z różnych miejsc i różnych lat.
Może dlatego tak władze miast tak gorliwie betonują każdy skrawek powierzchni? Kostka Bauma oddala lęk. Niepokój, że i my upadniemy, a nasze domy znikną wśród lian jak dawne stolice Majów.
W 2020 roku coś się zmieniło. W desperackim poszukiwaniu krzepiących wiadomości, media pisały, że na Piazza Navona widziano zielone źdźbła. Przyroda się odbudowuje – donosiły serwisy informacyjne. W Zakopanem sarny zjadły kwietnik z herbem miasta. (Brawo!). W Legnicy dzik wyżarł dzieciom pierogi. Delfiny baraszkowały w lagunie. Rolling Stonesi nagrali nowy singiel.
Zatrzaśnięci w mieszkaniach cieszyliśmy się takimi wiadomościami. Trawa porastająca miasta nie była znakiem upadku. Kiełkowała nowa myśl: trawa nie rozrasta się naszym kosztem. Przyroda nie zabiera nam terytorium. Świat nie musi być polem walki jeży z niejeżami ani ludzi z nieludźmi.
Może to jest najważniejsze zadanie dla designu: odkryć, że nie gramy przeciw światu. Jesteśmy w jednej drużynie z trawą, winobluszczem, gołębiami i pleszką, owadami zapylającymi.
(Kartka nic nie pomogła. W czerwcu trawę wycięto).
KUCHNIA
Dlaczego projektowania uczy się w szkołach artystycznych?
Jak to się stało, że formę mebli, kształt pojazdów, pomysły dla zieleni miejskiej, opakowań, informacji wizualnej – projektuje się gdzieś pomiędzy wydziałem malarstwa i rzeźby? Po sąsiedzku z pracownią litografii lub rysunku.
Nasza ulica ma na to odpowiedź.
W narożnym domu mieści się studio mebli kuchennych. Kiedyś zajrzałem przez okno. Mają tam malowane panele podłogowe (w stylu skandynawskim czy rustykalnym). Mają metalową szafkę na kółkach, ozdobioną portretami Jimiego Hendriksa, Marilyn Monroe i Louisa Armstronga. Akwarelę przedstawiającą samolot. Wazon z kompozycją suszonych roślin. Brzozowe polana w wiklinowym koszyku. Wśród tego wszystkiego – stoi replika krzesła Rietvelda. Aż za dobrego na takie towarzystwo.
Jest powód, żeby ustawiać w salonie mebli kuchennych kopię awangardowego krzesła. Współczesna kuchnia – urządzona na wzór fabryki czy laboratorium – może być uznana za dzieło sztuki nowoczesnej. Czerpie z utopii awangardy. Ma swój początek w Bauhausie. Swoje pierwowzory w Weimarze, w Dessau, we Frankfurcie. (Rozwijała się – oczywiście – pod czujnym okiem inżyniera Neuferta).
Krzesło Rietvelda przypomina o tej genealogii. Poza tym jest piękne. Wygląda jak eskadra kolorowych figur w prostokątnym układzie współrzędnych. Architekt Gerrit Rietveld zmajstrował ten mebel w 1917 lub 1918 roku. (Na bauhausowskie kolory pomalował kilka lat później). Mniej więcej w tym samym czasie, w 1917 roku, jego koledzy Theo van Doesburg i Piet Mondrian wystawili pierwsze abstrakcje geometryczne.
Niesamowite, jak szybko najbardziej radykalne pomysły artystów nadawały kształt przedmiotom codziennego użytku. Zamieniały się w meble, ceramikę, plakaty.
W naszej części Europy dystans był równie krótki. Kazimierz Malewicz po raz pierwszy pokazał swoje suprematystyczne kompozycje na wystawie sztuki dekoracyjnej. To znaczy, że świat najpierw zobaczył suprematystyczne poduszki, a dopiero kilka miesięcy później „Czarny kwadrat”, zawieszony u powały galerii.
Na początku XX wieku artyści czerpali idee z niepewnych źródeł. Sięgali po modne wariactwa i pomysły znalezione na peryferiach epoki. Po rzeczy dziwne, mętne. Studiowali filozofie Wschodu, teozofię i matematykę (raczej pobieżnie). Rozmawiali z duchami. Badali czwarty wymiar. Kumplowali się z poetami. Bywali na wykładach lingwistów, meczach bokserskich i w fabrykach. Jednak największą przygodą sztuki były rzeczy. Za sprawą designu sztuka kształtowała świat. Przerabiała go po swojemu.
Design to szybka ścieżka. Skrócony dystans między nowymi ideami i naszym domem, mieszkaniem, trawiast ą ulicą na krańcach miasta.
Wiosną 2020 roku świat – pogrążony w kryzysie klimatycznym, gospodarczym, politycznym, społecznym – pilnie potrzebuje nowych pomysłów. Może nie na to jak świat ulepić i wyciosać, tylko jak się do niego dopasować. Jak się z nim pogodzić. Jak w niego wrastać albo jak się w nim roztopić. Uznając swoje prawo do bycia tutaj i respektując cudze prawa, nie od nas przecież nabyte.
Poszukiwania będą niebezpieczne, niepewne, obarczone ryzykiem. Ale właśnie dlatego, nie ma dzisiaj ciekawszego zajęcia niż projektowanie. Bawcie się dobrze!