Z Mirosławem Filiciakiem, medioznawcą, badaczem internetu, gier komputerowych oraz nieformalnego obiegu treści, rozmawia Artur Wabik
Ramy ustanawiane przez infrastrukturę możemy […] poznać w warunkach jej załamania – przy okazji rozmaitych awarii lub w sytuacji wyjątkowej, na przykład reorganizacji wielu sfer naszego działania w reakcji na zagrożenie epidemiczne. We wszystkich tych sytuacjach odkrywamy niewidoczne normalnie powiązania i konteksty determinujące praktyki społeczne[1].
ARTUR WABIK: W marcu tego roku, kiedy rozpoczął się ogólnoeuropejski lockdown, zostaliśmy sam na sam z internetem. Zamknięci w domach, przenieśliśmy do sieci pracę, edukację i rozrywkę. Stamtąd też czerpaliśmy najświeższe informacje o zakażeniach, tam organizowały się inicjatywy sąsiedzkie i grupy wsparcia psychologicznego. Wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej zdaliśmy sobie sprawę z roli, jaką infrastruktura internetowa odgrywa w podtrzymywaniu naszego życia codziennego.
MIROSŁAW FILICIAK: Trudno sobie nawet wyobrazić, jak wyglądałoby nasze życie podczas lockdownu, gdybyśmy nie mieli dostępu do internetu, gdybyśmy mogli wyłącznie oglądać telewizję i słuchać radia. Makabryczna wizja. Internet na poziomie prywatnym czy półprywatnym dał nam w tym trudnym czasie możliwość przestawania z innymi ludźmi. Umożliwił nam także kontynuowanie pracy. Myślę, że pandemia znacząco dowartościowała internet i stała się kamieniem milowym na drodze bez powrotu do tego, co było wcześniej.
AW: Czyli zgadzasz się z tezą Jacka Dukaja, że pandemia oznacza przyspieszenie w przemianach wartości i kultury? Jego zdaniem ta sytuacja uruchomiła pewne procesy, które w teorii były naszkicowane już dawno temu, ale nie do końca chciały się przyjąć w praktyce2.
MF: Tak. Na przykład jeśli przez kilka miesięcy pracowaliśmy w domu i pracodawcy zobaczyli, że mogą dzięki temu zaoszczędzić na przestrzeni biurowej, to nie mam wątpliwości, że taka tendencja się utrzyma. Przy czym ujawniła ona zupełnie nowe podziały społeczne; jeśli ktoś ma małe dzieci i małe mieszkanie, to nagle ta przestrzeń robi się niewystarczająca. Warto też zauważyć, że uczyniono kolejny krok w procesie zabierania nam przestrzeni prywatnej. Mieszkanie, które jest z definicji przestrzenią prywatną, nagle staje się biurem.
AW: W biurze tym pracujemy ubrani w oficjalny strój tylko od pasa w górę. Jakie są Twoje doświadczenia z pracą z domu?
MF: Jako wykładowca mam wrażenie, że ta sytuacja obnażyła niedoskonałości technologii zdalnego komunikowania się. Z jednej strony to świetnie, że można zorganizować wiele procesów na odległość, ale pojawia się też pytanie o ich efektywność. W tym momencie wiele osób zobaczyło, że do codziennego funkcjonowania potrzebujemy także nieinnowacyjnych zawodów, na przykład śmieciarzy. Ponadto świetnie, że możemy pić wino ze znajomymi przed kamerami w laptopach, ale to nie to samo co spotkanie w przestrzeni fizycznej. Jakaś warstwa została utracona.
AW: Istotną cechą infrastruktury jest przezroczystość. Infrastruktura na ogół pozostaje dla nas niezauważalna. Im lepiej działa, tym mniej o niej myślimy. Czy ta prawidłowość dotyczy też internetu?
MF: W ciągu ostatniej dekady wiele zmieniło się w akademickim namyśle nad internetem. Zwrócenie uwagi na sprawy infrastruktury wynika z częściowego odejścia od myślenia idealistycznego o internecie jako narzędziu, które każdy sobie kształtuje, jak mu się podoba. Wciąż ulegamy przy tym wpływowi efektownych marketingowych metafor, że mamy do czynienia z chmurą, czymś niematerialnym, co działa w sposób trochę magiczny, a zarazem jest trochę zbyt skomplikowane, aby się tym bliżej zajmować. W ten sposób oddaliśmy internet wielkim amerykańskim korporacjom. Teraz już tylko się oburzamy, że podczas gdy światowa ekonomia kuleje, Jeff Bezos zarabia kolejne miliardy dolarów i umacnia swoją pozycję najbogatszego człowieka na świecie3.
AW: Paradoksalnie cała ta infrastruktura, która zorganizowała nam życie podczas pandemii, jest prywatnym zasobem. Od dawna wiadomo, że rządy mają śladowy wpływ na jej kształt, ale pandemia uwydatniła ten problem. Jaka powinna być rola państwa w zapewnieniu infrastruktury internetowej?
MF: To trudne pytanie, również w kontekście aktualnej sytuacji w Polsce. Poziom zaufania do państwa nieustannie spada. Prowadzi to do bezprecedensowej sytuacji, w której narzędzia kluczowe dla życia codziennego – od podtrzymywania relacji rodzinnych i przyjacielskich po funkcjonowanie usług publicznych – są zapośredniczone przez absolutnie nietransparentne firmy. Państwo, tradycyjnie organ sprawujący w imieniu społeczeństwa kontrolę nad kluczową infrastrukturą, w najmniejszym stopniu w tych działaniach nie uczestniczy. Ponieważ cała ta sfera sprzętowo-technologiczna jest nam opowiadana, jedynie częściowo słusznie jako coś skomplikowanego, ale też przezroczystego i neutralnego, nie toczymy społecznych dyskusji na temat sposobu organizowania pewnych usług. Tymczasem jeśli porównamy konstrukcję blogów, które rządziły internetem kilkanaście lat temu, z komunikacją umożliwianą dziś przez Facebooka lub Twittera, wyraźnie widać, że te narzędzia nie są przezroczyste. Ograniczają ofertę na przykład do zagnieżdżenia jednego linku czy radykalnego skrócenia wypowiedzi.
AW: Problem ten odnosi się, jak rozumiem, nie tylko do oprogramowania, ale też do hardware’u. Internet to również tysiące kilometrów kabli, farmy serwerów i prąd zużywany do ich zasilania.
MF: Co jakiś czas pojawiają się projekty badawcze, które próbują krytycznie się przyglądać, jak to wszystko jest skonstruowane. Pierwsze problemy pojawiają się już na etapie dostępu do kluczowych obiektów. Najczęściej zespołowi badawczemu pokazuje się z daleka miejsce, gdzie stoją serwery, którędy biegną kable, i niewiele więcej z tego wynika. Na tej podstawie trudno ocenić na przykład wpływ tej infrastruktury na środowisko naturalne. Tymczasem do chłodzenia jej urządzeń zużywa się gigantyczne ilości wody, a tej, jak wiadomo, nie mamy dziś w nadmiarze. Przez moment Google był z tego powodu pod pręgierzem opinii publicznej. Oczywiście firmy dostarczające internet twierdzą, że szukają ekologicznych rozwiązań, ale realnie nie mamy nad tym żadnej kontroli. My też nie jesteśmy bez winy, ponieważ rzadko zastanawiamy się nad kosztem coraz większej rozdzielczości w naszym urządzeniu czy żywotności jego baterii. Z naszej perspektywy wszystko ma działać coraz szybciej i być w coraz większym stopniu zautomatyzowane.
AW: W pandemii podniosły się wprawdzie głosy nawołujące do porzucenia paradygmatu nieustannego wzrostu, ale spełnienie tego postulatu będzie trudne. Przyzwyczailiśmy się, że średnio co dwa lata dostajemy nowy, silniejszy i lepiej zaprojektowany smartfon.
MF: Telefony komórkowe są bez wątpienia wygodne, ale to technologia, której produkcja wymaga rzadkich minerałów. Mało kto pamięta, że między innymi z tego powodu od dwudziestu pięciu lat wybuchają kolejne wojny w Kongu. Z kolei popularyzacja samochodów elektrycznych spowodowała w ubiegłym roku zamieszki w Boliwii, gdzie znajduje się większa część światowych złóż litu. Pierwiastek ten powstawał przez miliony lat, w długim trwaniu geologicznym, przekraczającym pojmowanie czasu przez ludzi, a my „przepalamy” go w takim tempie, jakby to były cukierki. Przełomy technologiczne miały uzdrowić ekologię, ale na razie widać, że od jakiegoś czasu wokół nowych technologii nastąpił odwrót od awangardy nowego porządku, rządzi zaś myślenie w kategoriach przemocy gospodarczej i ekologicznej.
AW: Czy istnieją alternatywne, bardziej ekologiczne modele organizacji infrastruktury?
MF: Ciekawym przykładem, który pokazuję studentom na zajęciach, jest strona internetowa Low-tech Magazine4, umieszczona na serwerze podłączonym do panelu solarnego. Została zoptymalizowana pod kątem najniższej energochłonności (całość nie przekracza 0,5 megabajta), co pociąga za sobą zapomniane dziś rozwiązania graficzne: niską rozdzielczość ilustracji, niewielką liczbę kolorów, podstawowe czcionki. Jednocześnie strona pozostaje estetyczna i w pełni funkcjonalna. Pojawia się pytanie, czy rzeczywiście potrzebujemy tych wszystkich wodotrysków, które zapewnia nam dziś internet. Naturalnie strona zasilana energią słoneczną bywa czasem niedostępna, ale czy zawsze musimy wszystko wiedzieć natychmiast? Przyzwyczailiśmy się do wyszukiwania, a podejmujemy je nieustannie tylko z tego powodu, że akurat coś nam przyszło do głowy.
AW: Pomówmy o nierównościach w dostępie do nowych technologii. Większość infrastruktury znajduje się na terenie tak zwanej bogatej Północy. W jakim stopniu fakt ten wpisuje się w neokolonialne strategie wobec biednego Południa?
MF: Internet jest oczywiście narzędziem kolonializmu. Do niedawna można było się zastanawiać, czy rolę kolonizatora wciąż odgrywają państwa, na przykład Stany Zjednoczone, czy już konkretne firmy, na przykład Google. Dzisiaj pytanie to schodzi na dalszy plan, ponieważ najmocniejszym graczem na południowej półkuli stały się Chiny. Jednocześnie amerykańskie korporacje nie ustają w próbach uszczelnienia swoich systemów. Podchody Facebooka do wprowadzenia własnej kryptowaluty ekscytują dziś finansistów bardziej niż decyzje amerykańskiego Banku Rezerwy Federalnej czy Banku Ludowego Chin. Warto pamiętać, że ta waluta może mieć potencjalnie więcej użytkowników niż dolar czy juan. Jeszcze dekadę temu w Indiach i Afryce pojawiały się niskokosztowe, improwizowane czy wręcz „pirackie” rozwiązania podnoszące jakość życia. W Somalii, gdzie posiadanie gotówki w kieszeni może być śmiertelnie niebezpieczne, upowszechniły się, głównie za sprawą arabskich banków, płatności bezgotówkowe przez telefon. Przy czym ludzie zazwyczaj mają tam pozbawione zaawansowanych funkcji telefony, jakich my używaliśmy dekadę temu. Niestety, opowieść o innowacjach, które przyjdą z marginesów do centrum, w ciągu ostatniej dekady zupełnie zanikła.
AW: Czy powinniśmy się obawiać, że gigantyczne prywatne projekty infrastrukturalne, jak Starlink Elona Muska, mogą doprowadzić do konsolidacji własności internetu w jednych rękach?
MF: Już dziś internet jest radykalnie scentralizowany w stosunku do wcześniejszych wyobrażeń; nawet jeśli nie w jednych rękach, to dosłownie w kilku parach rąk. Warto tu przywołać koncepcję McKenzie Wark5 o wektorystach, nowej klasie społecznej, która usadziła się powyżej kapitału i zarządza wektorami przepływu informacji. Problem polega na tym, że właśnie te osoby, które chcielibyśmy dziś krytykować, zarządzają przepływem informacji w sposób bezprecedensowy w historii świata – jakkolwiek patetycznie to brzmi. Jak widać, nawet afery typu Cambridge Analytica6 im nie szkodzą i nie mają dużego przełożenia na legislację. W Europie wyjątkiem w tym zakresie jest przede wszystkim Francja, gdzie toczy się szersza dyskusja na temat regulacji internetu. Mimo reperkusji ze strony Stanów Zjednoczonych wprowadzono tam podatek cyfrowy, wcześniej rozważano między innymi specyficzną regulację YouTube’a. Przy czym to akurat nie jest nic nowego. Kilka lat temu ukazała się książka poświęcona francuskiemu Minitelowi, czyli usłudze sieciowej poprzedzającej protokół WWW7. Dotyczy potencjalnego wyglądu sieci w sytuacji, gdyby wygrała koncepcja francuska: powstałby internet silnie regulowany przez państwo, sieć, o której myślałoby się w kategoriach pewnej ciągłości z innymi mediami, historycznie zawsze przez nie kontrolowanymi.
AW: Czy nie sądzisz, że oddanie pełnej kontroli nad internetem państwu może doprowadzić do sytuacji, z jaką mieliśmy do czynienia w pierwszej fazie protestów na Białorusi? Łukaszenka w ciągu godziny odciął od sieci cały kraj w środku Europy.
MF: Oczywiście, to radykalny przykład. Kilka lat temu brałem udział w dyskusji z młodymi białoruskimi aktywistami. Przedstawiłem internet jako amerykańską miękką siłę, przed którą trzeba próbować się bronić. Jeden z aktywistów powiedział wtedy, że oni muszą się bronić przed pałowaniem na ulicach, a Facebook pomaga im w tym znacznie bardziej niż cały wolny świat. Ta infrastruktura rzeczywiście ma potencjał emancypacyjny i sprzyja oddolnej organizacji. Pokazał to wpływ mediów społecznościowych, w szczególności Twittera, na Arabską Wiosnę. Musimy jednak pamiętać, że decydującym czynnikiem jest kapitał. Do niedawna mówiono, że osobnymi bytami w internecie są w zasadzie wyłącznie Chiny, gdzie od początku budowano sieć „za murem”, i Rosja, gdzie istnieje specyficzny układ państwa i oligarchicznego biznesu. Dziś widać, że nie mamy do czynienia z podziałem na światy wolny i autorytarny, lecz pieniądze idą w poprzek niego. Wielkie korporacje są elastyczne we współpracy z reżimami. Jeśli Facebook, Amazon czy Google dogadają się z Łukaszenką, będzie po sprawie – dalsze protesty nie znajdą punktu oparcia.
AW: Jak zatem powinny wyglądać proporcje udziału kapitałów publicznego i prywatnego w kontroli internetu?
MF: Sektor usług technologicznych dostarczanych przez państwo na styku ze społeczeństwem obywatelskim dobrze działa w Tajwanie. To jest oczywiście specyficzne miejsce, już nawet nie ze
względu na skalę, ale na silne poczucie mobilizacji wynikające z zagrożenia ze strony Chin. Wydaje się, że tam oddolne inicjatywy stale prowadzą dialog z państwem. Myśli się tam o internecie jako elemencie strategicznej infrastruktury mogącym oddziaływać bezpośrednio na procesy polityczne.
AW: Czy podobne rozwiązania są na tym etapie możliwe w Europie?
MF: Obecną sytuację można porównać do rozpędzonego pociągu. Przestawienie go na jakąkolwiek inną zwrotnicę może być skrajnie trudne, jeśli nie nierealne. Istniejące platformy, jak Google czy Facebook, z jednej strony są pożyteczne, a przy tym niezbędne przy filtrowaniu bezkresu informacji w internecie, ale z drugiej strony oferują ultratoksyczne z perspektywy społecznej modele biznesowe. Problem jest zresztą szerszy: całe myślenie o innowacji opiera się – cytując Marianę Mazucatto8 – na uspołecznieniu ryzyka i prywatyzacji zysków. Firmy z Doliny Krzemowej dołożyły swoją cegiełkę do rozhuśtania demokracji, ale wciąż osiągają rekordowe zyski. Uber forsuje bycie pasażerem na gapę, korzystanie z cudzych zasobów, bez brania odpowiedzialności za cokolwiek. Co ciekawe, platformy typu Uber, choć z perspektywy prawa pracy czy ochrony konsumentów cofają nas do XIX wieku, ciągle są powszechnie postrzegane jako innowacyjne, i to mimo że istnieją już dużo ciekawsze alternatywne modele.
AW: Czy w czasie lockdownu nie nastąpił w jakimś sensie powrót do wczesnych, utopijnych wyobrażeń o internecie? Kiedy Tim Berners-Lee9 tworzył protokół WWW, postulował dostęp do informacji najwyższej jakości – dla każdego i w każdej chwili. Może internet jest dobrze ustrukturyzowany, tylko na co dzień nie czujemy potrzeby, by prawidłowo z niego korzystać? Może taką potrzebę ujawnia dopiero ogólnoświatowe zagrożenie, jakim jest pandemia?
MF: Pandemia pokazała, że internet ciągle może być narzędziem oddolnej mobilizacji, solidarności społecznej, choć częściej w mikroskali, w różnych małych bańkach, bez pomysłu na duże skalowanie. Byłoby wspaniale, gdyby ostatnie doświadczenia stały się refleksyjnym ćwiczeniem na temat technologii i społeczeństwa, choć to zapewne myślenie utopijne. Z jednej strony ta sytuacja rozbudziła wiele nadziei i była impulsem dla osób, które dotychczas unikały przenoszenia pewnych procesów do sieci. Z drugiej strony doprowadziła do wpuszczenia w naszą przestrzeń prywatną różnych korporacji i dalszego karmienia ich danymi, do których wcześniej nie miały dostępu. Ruch w sieci wzrósł. Składają się na niego kolejne wiadomości tekstowe, głosowe i telekonferencje, czyli nowe dane do analizy. Runął kolejny mur. Danych jest już dużo więcej, niż potrzeba, aby ich algorytmy predykcyjne wiedziały o nas więcej, niż sami wiemy. W aktualnych dyskusjach o regulacji internetu pojawiają się różne pomysły, ale nawet gdyby udało się przeforsować zakaz zbierania jakiegoś rodzaju danych na nasz temat, te firmy je sobie dosztukują. Zablokowanie dostępu do jednej czy dwóch konkretnych informacji nie jest tu żadnym rozwiązaniem. System inwigilacyjny działa już na skalę bezprecedensową.
AW: Czy konieczność wprowadzenia regulacji sieci jest porażką utopijnej wizji Bernersa-Lee? Czy raczej nieodzownym etapem ewolucji tego narzędzia? Czy możemy przekuć ostatnie trzydzieści lat w doświadczenie, którepozwoli nam usprawnić sieć?
MF: Zapewne tak, lecz pojawia się pytanie, w jakim stopniu zaklęcia o innowacyjności, opowieści o tym, że producenci lamp naftowych też byli niezadowoleni, kiedy pojawiła się elektryczność, wezmą górę nad zdrowym rozsądkiem. Tuż po Cambridge Analytica w pewnym momencie wydawało się, że określonych procesów regulacyjnych nie da się zatrzymać, a później kwestia się rozmyła. Jedyną zdobyczą ostatnich lat jest RODO, generalnie dobra regulacja, tylko źle zaaplikowana. Obywatelom kojarzy się raczej z irytującymi okienkami niż z przyznaniem im nowych praw. Osobiście wierzę w regulacje, bo nie można wywieszać białej flagi, ale mówiąc szczerze, nie widzę wielu symptomów, które wskazywałyby, że właśnie rozpoczynamy poważną dyskusję o sieci.
AW: Nawet w kręgach akademickich?
MF: Z perspektywy mojej bańki poruszyliśmy superważny temat, ale z tej samej perspektywy wszyscy głosują na Razem. Ciągle brakuje nam dobrego języka, by zakomunikować ludziom, jak te wszystkie technologiczne kwestie są głęboko polityczne i niebezpieczne. Aktualna próba polega na wzorowaniu się na ruchach ekologicznych, czyli mówieniu o „zanieczyszczeniu infosfery”. Wiąże się to oczywiście z pewnym modelem postępu opartym na ciągłej eksploatacji zasobów, bez krytycznej refleksji. Opowiadamy go sobie jako pożądany i nieunikniony. Przykładem niech będą inteligentne głośniki. Aby zgasić światło, mobilizują planetarną sieć komputerową, mimo że wyłącznik znajduje się dwa metry dalej. W obecnym momencie rozwojowym nikt nie rozumie, jak działa cały system. Poziom jego złożoności jest tak ogromny, że algorytmy przejmują ludzką sprawczość i coraz trudniej wytłumaczyć, dlaczego podejmują takie, a nie inne decyzje. Widzimy pewne korelacje, widzimy, że to działa, ale nie wiemy dlaczego i jak. Algorytmy stają się dla nas powoli jak kapłani w starożytnym Egipcie. Szalenie niebezpieczna sytuacja.
AW: Internet to także fake newsy, boty, farmy trolli, kradzieże tożsamości, w tym deepfake. Te zjawiska w okresie pandemii przybrały na sile lub może zaczęliśmy zwracać na nie większą uwagę. Są nieodrodnym potomstwem sieci, ale służą też konkretnym celom.
MF: Oczywiście, na dezinformacji lub kontroli nad informacją zależy dziś wszystkim. Przed rokiem Fundacja Panoptykon opublikowała raport o podmiotach manipulujących informacją w polskim internecie i okazało się, że obok faktycznie istniejących, choć nieco zmitologizowanych rosyjskich trolli duży udział w tej sferze mają polskie media publiczne. Chyba nie da się powiedzieć, że w trakcie pandemii coś się wyraźnie zmieniło i teraz nowe typy aktorów zyskały na znaczeniu, a inne zostały odsunięte w cień. To znów jest pytanie nie tylko o internet, ale o całe społeczeństwo. Trwa eksplozja populizmów, także intelektualnych. Globalne spiski, nieistniejące wirusy, kontrola społeczeństwa przez szczepionki i 5G – dla tych tematów internet jest pożywką i może nawet katalizatorem, ale też siedzą one w ludziach z różnych innych względów. Niegdyś mocno wierzyłem w ten oddolny, utopijny internet, więc obecną sytuację odbieram jako chichot historii i największą farsę. Oddolny, obywatelski internet na swój sposób działa, tyle że w dużej mierze służy do dystrybucji poglądów z mojej perspektywy niebezpiecznych.
AW: W książce Benjamina H. Brattona pojawia się pojęcie „przypadkowa megastruktura”10. Może skłonność do wiary w najmniej prawdopodobne wyjaśnienie zawsze w nas tkwiła, ale dopiero internet stał się rozsadnikiem absurdalnych koncepcji, które w innych warunkach przepływu informacji nie rozprzestrzeniałyby się tak szybko?
MF: Naturalnie Mark Zuckerberg nie jest czcicielem szatana i nie opracował dokładnego planu podczas czarnej mszy z Jeffem Bezosem, tylko trochę samo im tak wyszło. Sprawiła to logika zarabiania na informacji i poszukiwania nowych modeli biznesowych. Z tej perspektywy książka Brattona, przedstawiciela cennego, w mojej opinii, zwrotu w krytyce internetu, jawi się jako kolejne źródło nadziei. Napisał ją projektant, który zakłada, że skoro coś źle działa, da się to przeprojektować i nie potrzeba na to tysiąca lat. W istocie sprawy poszły źle w ostatniej dekadzie lub dwóch. Oczywiście kierunek od początku był napędzany paliwem deregulacji internetu – medium, które zaczęło się popularyzować w momencie największego triumfu neoliberalizmu i wiary w samoregulację rynku – ale na poziomie infrastruktury jest to, moim zdaniem ,kwestia niewiele ponad dekady. Z pewnością da się ten proces, choć nie będzie to proste, przeprojektować. Powinniśmy dążyć do stanu, w którym nie tylko architektura pewnych usług wpływa na życie społeczne, ale brać pod uwagę także kulturę, normy społeczne i prawne. Chociaż rynek chwilowo wziął nad nimi górę, można ten trend jeszcze odwrócić.