Jedno wiemy na pewno o urbanistyce brytyjskiej, od lat 60.: charakteryzuje ją stopniowe umniejszanie roli „planowania przestrzennego”. W najlepszym wypadku koncepcję planowania zwykło się uważać za „socjalistyczną” bądź „elitarną”; w najgorszym – za wręcz „totalitarną”. Na początku lat 80. znacznie ograniczono uprawnienia i zakresy kompetencji miejskich i państwowych planistów. Dotychczasowe wewnętrzne wydziały planowania przestrzennego w urzędach miast i gmin – nierzadko dysponujące zespołami utalentowanych architektów, zatrudnionych na etatach – albo zostały rozwiązane, albo pozbawione sprawczości, a ich rola sprowadzona do kompetencji doradczych wobec działań deweloperów nieruchomości. A przecież kiedyś same były motorem rozwoju i zmiany. Reformy administracyjne w latach 80. tylko pogłębiły tendencję. W 1986 roku w Wielkiej Brytanii zlikwidowano wszystkie – stworzone w latach 70. – władze lokalne obszarów metropolitalnych: Greater Manchester, Merseyside (obszar Liverpoolu), West Midlands (obszar Birmingham), West Yorkshire (wokół Leeds i Bradford), South Yorkshire (właściwie „obszar metropolitalny Sheffield”) oraz Strathclyde („obszar metropolitalny Glasgow”). Zlikwidowano również Greater London Council, Radę Wielkiego Londynu, która w takiej czy innej formie istniała od czasów wiktoriańskich, w rezultacie pozostawiając największą metropolię zachodniej Europy bez organu zarządzającego. Konkurujące z sobą nawzajem jednostki niższego rzędu (gminy – ang. boroughs) nerwowo i na oślep starały się zarządzać lokalnymi sprawami, a zarządzanie to stawało się coraz trudniejsze ze względu na cięcia budżetowe, prawo wykupu mieszkań komunalnych oraz obowiązkowe przetargi na usługi zewnętrzne, praktycznie uniemożliwiające rozwiązywanie problemów własnymi siłami. Tymczasem na terenie całej Wielkiej Brytanii powstawały „strefy przedsiębiorczości”, zwykle tworzone na opuszczonych terenach poprzemysłowych, gdzie deweloperzy mogli robić, co im się podoba, bez ograniczeń planów czy przepisów zagospodarowania przestrzennego, a początkowo również bez konieczności płacenia podatków. Następnie koncepcje te – które, jak twierdzono, z olbrzymim powodzeniem wspierały rewitalizację i rozwój przedsiębiorczości – eksportowano na cały świat. Wielka Brytania stała się międzynarodowym symbolem deregulacji planowania, a Canary Wharf, wieżowiec wzniesiony w samym sercu strefy przedsiębiorczości w londyńskich dokach, jej triumfalnym obeliskiem.

Rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Strefom przedsiębiorczości – niezależnie od lokalizacji – nie udało się zrealizować głównego postawionego przez nimi celu, czyli reanimowania poprzemysłowej gospodarki – najlepszym na to dowodem są dziś ponure krajobrazy większości doków w Liverpoolu, Teesside, Salford i innych miastach. Utworzone w strefach firmy po wygaśnięciu ulg podatkowych po prostu przeprowadziły się – często też tylko tymczasowo – do nowych stref, nie generując nowych miejsc pracy. Wyjątkiem są tu londyńskie doki – a właściwie tylko the Isle of Dogs, a więc tereny wokół Canary Wharf, bo sukces innych obszarów, takich jak Surrey Quays czy Royal Docks, jest już bardziej wątpliwy. Doki skorzystały z dwóch niezwykłych okoliczności. Pierwszą był „wielki wybuch”, czyli deregulacja centrum finansowego londyńskiego City (w 1986 roku, tym samym, w którym zlikwidowano władze lokalne Londynu), który wywołał potrzebę utworzenia drugiego ośrodka finansowego poza granicami „mili kwadratowej” City. Drugą, inwestycja publiczna na wielką skalę, w postaci kolejki Docklands Light Railway, która znacznie ułatwiła dojazd do doków. Wygląda na to, że deregulacja planowania także wymaga dobrego zaplanowania. Mądrzejszy o tę lekcję rząd New Labour, który doszedł do władzy w 1997 roku, przywrócił planowanie przestrzenne w okrojonym zakresie. W Londynie, Szkocji i Walii powstały delegatury władz – rządy lokalne; w innych regionach ich funkcje przejmowały (niepochodzące z wyborów) agencje rozwoju regionalnego. Prywatni deweloperzy nadal mieli kierować rozwojem urbanistycznym – nie było już powrotu do sytuacji, w której władze lokalne same planowałyby i budowały nieruchomości, lecz kontrolę miała zapewnić pewna forma całościowego „planowania generalnego” (ang. Masterplanning). Nowa jednostka władz lokalnych – Greater London Authority – wprowadziła przepisy regulujące co i gdzie można budować, później za przykładem Londynu poszły władze lokalne w innych regionach. Inwestycje miały być lokalizowane na terenach poprzemysłowych (ang. brownfield), zabudowa gęsta, budynki z „aktywnymi fasadami” (czyli na przykład umieszczonymi tam sklepami detalicznymi), miały wpisywać się w tradycyjny plan ulic, z dostępem do transportu zbiorowego. Wszystkie te warunki zmierzały do tego, by coraz bardziej rozczłonkowane, rozlewające się na przedmieścia, wizualnie chaotyczne brytyjskie miasta, w których przemieszczanie się jest trudne i czasochłonne, upodobniły się nieco do modelu kontynentalnego – miast w rodzaju Barcelony czy Paryża.

Rezultaty tych założeń – których urzeczywistnienie pozostawiono przecież deweloperom – okazały się nieco wątpliwe. Stworzone realizacje były bardziej dynamiczne, a zabudowa gęstsza niż mieszkaniówka lat 80., w której królowały miniaturowe domki przy ślepych uliczkach dojazdowych, w ciągnących się bez końca, podłych pod względem przestrzennym podmiejskich osiedlach mieszkaniowych (co nadal pozostaje normą na przedmieściach dużych miast). Pod względem wizualnym panowało dążenie do „dynamiki” kreowanej przez falujące dachy, wielokolorowe okładziny, ściany kurtynowe o asymetrycznych wzorach na kształt „kodów kreskowych” obok elementów wodnych – wszystko to w radosnej ikonografii „ambicji”. Czasem towarzyszyła temu także sztuka w przestrzeni publicznej, sygnał, że dana dzielnica podnosi się z przemysłowego upadku. Wszystko to pojawiło się pod koniec kryzysu finansowego 2008 roku i wyborów roku 2010, w wyniku których Partia Pracy straciła władzę. Zlikwidowano agencje rozwoju regionalnego, władze lokalne musiały się zmierzyć z największymi cięciami budżetowymi w całej swojej historii, ogłoszono powstanie nowych stref przedsiębiorczości. W 2016 roku rozpoczęto procedowanie nowej ustawy dotyczącej polityki mieszkaniowej i planowania przestrzennego, która de facto znosiła zapewnienie mieszkań socjalnych. A jednak – co zaskakujące – kiedy w roku 2017 jedziemy przez Londyn czy Manchester, mamy wrażenie, że poruszamy się po zaplanowanej przestrzeni. Widzimy plomby wypełnione surowymi, kanciastymi blokami mieszkaniowymi, robiące wrażenie, że powstały w wyniku skoordynowanych działań w kierunku harmonizacji i uregulowania chaotycznych linii zabudowy w panoramie miejskiej, jakie znamy z pierwszego dziesięciolecia XXI wieku. Co się stało? Czyżby ukradkiem powróciło „planowanie”?

NOWY WERNAKULARNY LONDYN

W południowo-wschodniej części Londynu jest taki zakątek, na rogu ulic, w którym na pierwszy rzut oka widać różnice w podejściu do tkanki miejskiej rządów New Labour i koalicji rządzącej w latach 2010–2015. Z jednej strony widzimy konstrukcję zwaną The Heart of East Greenwich (dosł. serce wschodniego Greenwich), zaprojektowaną w 2006 roku przez MAKE. To biuro byłych pracowników Normana Fostera, prowadzone przez Kena Shuttlewortha, jednego z głównych projektantów „korniszona” („Gherkin”) przy St Mary Axe, architektonicznego symbolu rządów Tony’ego Blaira. Inwestycję East Greenwich zaplanowano w miejscu dawnego Szpitala Okręgowego w Greenwich, brutalistycznego molocha, wyburzonego w latach 2006–2007. Projekt Heart of East Greenwich miał wypełnić powstałą przestrzeń trzema ogromnymi powyginanymi wyrazistymi blokami mieszkalnymi o betonowych konstrukcjach, wyłożonych niebieskimi i żółtymi panelami Trespa, wykończonych drewnem i dużą ilością metalu, panoszącymi się w przestrzeni, wyznaczając nowe „ulice” i ogólnodostępne place. Zaplanowano tam również niewielką przychodnię zdrowia, która miała zastąpić zlikwidowany szpital. Rzecz jasna większość metrażu przeznaczono pod mieszkania sprzedawane za wysoką cenę. Zgodnie z obowiązującymi przepisami zaplanowano także określony odsetek mieszkań w „dostępnej” (preferencyjnej) cenie. Te ostatnie niosą cenną informację na temat tego, co „planowanie” i „przepisy” oznaczają w Londynie XXI wieku: współczesna prawnicza definicja „dostępnej ceny” to 80 procent ceny rynkowej, co dla londyńskiej klasy pracującej i dla większości klasy średniej pozostaje poza zasięgiem. Projekt ukończono w 2016 roku; na parterze znajduje się supermarket Sainsbury’s.

Naprzeciwko znajdziemy gmach pod nazwą The Peltons, projekt znacznie mniej znanego biura RMS Architects. Budowę rozpoczęto w 2014 roku na nieregularnej, chaotycznie zagospodarowanej działce wielkości około 2/3 terenu The Heart of East Greenwich, złożonej z nieużytków, masy billboardów i małego warsztatu produkcji szyldów reklamowych. Budynek mieszkalny, ukończony na początku 2015 roku, składa się z zaokrąglonej fasady z cegły, z regularnym rytmem okien od strony głównej ulicy, Blackwall Lane, zaś od strony mniejszych ulic na tyłach budynku, prowadzących w kierunku popularnego pubu Pelton Arms, któremu budynek zawdzięcza swą nazwę, zmienia się on w unowocześnioną wersję georgiańskiej zabudowy szeregowej. Opisane założenia różnią się zupełnie. Brawurowe popisy i gesty „Serca”, z jego rozmyślnie skomplikowaną geometrią i lśniącymi fabrycznymi materiałami wykończeniowymi, znajdują się na przeciwnym biegunie lakonicznego, „wernakularnego” stylu The Peltons. Ten drugi budynek, choć nie jest szczególnie ambitny architektonicznie, harmonijnie wtopił się w otoczenie. Dostosowano go do linii zabudowy, zrezygnowano z ogrodzenia, z wymyślnych wejść czy wjazdów, a skala budynku oraz rodzaj użytych materiałów sprawiły, że prawie niedostrzegalnie wpisał się w styl sąsiedztwa, gdzie dominuje klasyczna zabudowa szeregowa z czerwonej cegły z epoki georgiańskiej i wczesnowiktoriańskiej, międzywojenne, murowane modernistyczne mieszkania socjalne i powojenne budownictwo socjalne we „współczesnym” stylu Festival of Britain z typowej londyńskiej cegły, złagodzone drewnianym deskowaniem. Wszystko to wygląda jak rezultat planowania i regulacji – ponieważ nim jest.

Błyskawiczne tempo budowy i zasiedlenia The Peltons – w porównaniu z sąsiednim „Sercem” – daje do myślenia. A jednak oba budynki „robią” dokładnie to samo. Oba oferują bajońsko drogie nieruchomości ustawiającym się w kolejce chętnym inwestorom, oba stosują „listek figowy” w postaci wymaganego odsetka mieszkań „w dostępnej cenie”, po to, aby przepchnąć projekt przez komisje planistyczne lokalnych władz. To, co je najwyraźniej różni, to retoryka zastosowana dla osiągnięcia celu. Od 1999 roku, kiedy się tutaj przeprowadziłem, systematycznie podróżuję między południowo- -wschodnim a centralnym Londynem – pociągiem, kolejką Docklands Light Railway albo autobusem – i te podróże są świetną okazją do obserwowania postępów tak zwanej rewitalizacji. Niepostrzeżenie, jakby znikąd, pojawiają się całe dzielnice, których wcześniej nie było – „Greenwich Central” przy Creek Road w Depford czy w podobnych niemożliwych geografiach. Rzeki, kanały i ulice – wyznaczone kiedyś przez ciągnące się kilometrami zakłady przemysłu lekkiego czy powojenne komunalne osiedla mieszkaniowe – zastępowane są najpierw żelbetowymi, a potem masywnymi lecz „przełamanymi” i demonstracyjnie nieregularnymi blokami mieszkalnymi, zaopatrzonymi w przeróżnego rodzaju uogólnioną i typową wykończeniówkę – panele Trespa, aluminiowe balkony, spadziste dachy, drewniane deskowania.

Każdy, kto w ciągu ostatniego dziesięciolecia odwiedził dowolne brytyjskie miasto, rozpozna wyznaczniki tego gatunku. To architektura „rewitalizacji”, jasna, lśniąca, optymistyczna, często – wbrew niezręcznym „akcentom lokalnym” – pozostająca w krzyczącym kontraście do istniejącej zabudowy, bo zwykle znacznie bardziej od niej masywna, jaskrawsza w kolorach, chętniej posługująca się sztucznymi materiałami. Te bloki, dziesiątkami wpychające się w centra miast takich jak Manchester i Leeds, w dawne doki Londynu, Leith czy Liverpoolu, to nieuchronna twarz „miejskiej odnowy” obiecanej przez rządy New Labour, a ich partykularność i kosztowność (w rozumieniu ceny zbytu, nie wartości użytych materiałów) dowodzą przywiązania do nierówności i tę nierówność utrwalają. Ostatnio wznosi się podobne jedna do drugiej żelbetowe konstrukcje, w podobnych poprzemysłowych lokalizacjach, o podobnej wysokości (sześć do ośmiu pięter) i według podobnej filozofii „upchania jak największej liczby mieszkań”. Dziś w zapomnienie odchodzi chaos niedopasowanych materiałów, krzyczących „patrzcie, jakie jesteśmy szalone!” – na ich miejsce wraca tradycyjna londyńska cegła. Londyn ma nową typologię: surowe w wyrazie, luksusowe i gustowne mieszkania w stylu modernizmu lat 50., nowy instrument inwestycji.

Pierwszą ważną testową realizacją w nowym stylu, kilka lat przed tym, jak niepostrzeżenie rozprzestrzenił się on w stolicy, była Accordia, osiedle mieszkaniowe w Cambridge, którego głównymi projektantami są Feilden Clegg Bradley i Alison Brooks. Projekt, zrealizowany na terenach powojskowych został wyróżniony nagrodą Stirling Prize w 2008 roku. Gęsta zabudowa złożona z niskich bloków mieszkalnych i domów jednorodzinnych była podejrzana ze względu na swą dyskrecję – regularne kształty, powtarzające się zarysy i wykończenie z surowej, kruchej, żółtej cegły – cegły, która dziś stała się wszechobecna. Accordia wkrótce miała się stać symbolem nowej architektonicznej ortodoksji, ale początkowo wydawało się, że jest raczej epigonem ortodoksji dawniejszej, tej spod znaku wernakularnego modernizmu rodem z Oxford i Cambridge, którego przykłady – autorstwa Colina St Johna Wilsona i Lesliego Martina – znajdziemy w tych dwóch elitarnych brytyjskich miastach uniwersyteckich. Harvey Court w Cambridge projektu Martina i Bodleian Law Library w Oksfordzie to charakterystyczne przykłady ostro wymodelowanych zwartych brył, w których użyto typowych cegieł. Jak na ironię, tego rodzaju skromna, miejsko-elegancka – choć może nieco spartańska – architektura cieszyła się popularnością w najbardziej uprzywilejowanych, wręcz można by powiedzieć rozpieszczonych częściach kraju. Jednocześnie styl Cambridge często był zagłuszany przez bardziej wojownicze odmiany modernizmu – brutalizm czy high-tech, a bardziej jeszcze przez kakofoniczny, niepoważny historycyzm architektury postmodernistycznej. Z jednym znaczącym wyjątkiem, jakim jest nowy gmach British Library projektu Colina St Johna Wilsona, stylu tego nie da się zaliczyć do dominujących trendów architektury brytyjskiej XX wieku, co sprawia, że jego nagły powrót w 2008 roku jest jeszcze bardziej zaskakujący.

Oba biura architektoniczne, które zaprojektowały Accordię – co nietypowe dla firm tej branży – od czasu kryzysu finansowego mają dużo w i ę c e j zleceń, nie zaś mniej, jak można by oczekiwać. Ale najbardziej zaskakujący jest w ostatnich kilku latach sukces biura Maccreanor Lavington, które wcześniej specjalizowało się w projektach mieszkaniowych realizowanych w Holandii, gdzie obowiązują znacznie wyższe standardy, zarówno jeśli chodzi o jakość budownictwa, jak i spójność i przejrzystość przepisów, niż stosowane przez urbanistów i władze lokalne w Wielkiej Brytanii. Od 2010 roku wspomniane biuro stało się chyba najbardziej wpływową, nadającą ton firmą architektoniczną we współczesnym Londynie. Biuro prowadzi olbrzymie projekty w rejonie King’s Cross czy Royal Docks – tam, gdzie kiedyś wyrastały krzykliwe, przyciągające uwagę kiczowate twory, dziś pojawiają się niezmierzone połacie cegieł. Jak w większości projektów rewitalizacyjnych, wszystko zależy od tego, na co idą pieniądze. W dużym, luksusowym kompleksie mieszkaniowym, które Maccreanor Lavington zaprojektowali przy King’s Cross, użyto bardzo wysokiej jakości materiałów. Z punktu widzenia kogoś przyzwyczajonego do typowych wyznaczników londyńskiej architektury począwszy od końca lat 90. – tandetnej, jakby nietrwałej, byle jakiej, uchylającej się od fizyczności, od permanentności, nie mówiąc już o jakimś poczuciu porządku urbanistycznego – owe skupiska bloków przy Regent’s Canal zdecydowanie wnoszą orzeźwiający powiew. Nagle na wielką skalę pojawiają się wszystkie cechy, których miejskiemu budownictwu mieszkaniowego tak długo brakowało – rytm, regularność, cieniowanie, profilowanie, poczucie pewnego ciężaru i głębi – krótko mówiąc, o b e c n o ś ć . Jednak chyba jeszcze bardziej uderzający jest fakt, że powody tej dbałości o fizyczną powłokę są być może zgoła tymi samymi, które wcześniej stały za użyciem drewnopodobnych i wielokolorowych paneli Trespa. Architektura na przykład biurowców przy Salford Quays stosuje zbitki kontrastowych materiałów, falujące dachy i zróżnicowanie wysokości, które to zabiegi mają odwracać uwagę od przytłaczającej masy przestrzeni służącej do generowania zysków; de facto coś podobnego dzieje się i tutaj. Gdy patrzymy na nowe bloki przy King’s Cross, zwracamy uwagę na powierzchnie – skomplikowane, rytmiczne kształty, taktylne połacie precyzyjnych ceglanych wątków, w pozornie naturalnej, ciepłej kolorystyce. Jednak jeśli spojrzymy z pewnej odległości, to zauważymy, że owe wieżowce są tak samo ultragęste jak pierwsza lepsza zabudowa zaprojektowana przez Make czy im podobnych, i podobnie starają się zamaskować intensywność zabudowy sztuczkami i zasłonami, przyjmując powyginane czy poszarpane kształty i linie dachów, by osłodzić zawzięte i uparte „wyciskanie” z działki jak największej kubatury użytkowej.

Jest to jeszcze wyraźniejsze w przypadku mniejszej realizacji w Royal Docks, której budżet nie pozwolił na ekspresjonistyczne kształtowanie brył w tak interesujący sposób zastosowane przy King’s Cross – tym razem mamy po prostu niezwykle porządnie wykończone mieszkania dla klasy yuppies. W niemal każdej wolnej plombie, jaką znajdziemy jeszcze na terenie brytyjskiej stolicy, powstają dziś projekty o podobnym charakterze. Ich cechy widać wyraźnie zwłaszcza w zderzeniu z wcześniejszymi, bardziej prostackimi koncepcjami sprzedawania luksusu, na przykład przy Canada Water, gdzie w nowych apartamentowcach zaprojektowanych przez Glenna Howella paneli z cegły użyto w charakterze ekranów zasłaniających kopuły z włókna szklanego i złote blachy postmodernistycznej realizacji CZWG nieopodal. Zapotrzebowanie na wykończeniową cegłę stało się tak wielkie, że wręcz doprowadziło do okresowych braków tego materiału, w latach 2012 i 2013 wpędzając branżę budowlaną w Londynie w kłopoty.

Konsekwencje tego wszystkiego mogą się okazać zaskakujące. Zawsze zdawało mi się, że w odpicowanym, ubranym w panele Trespa pseudomodernizmie epoki New Labour chodziło o to, że miał być „ambitny”. Miał stanowić przeciwwagę czy przeciwieństwo estetyki „programu oszczędnościowego” (ang. austerity), będąc zhierarchizowanym, nowoczesnym, futurystycznym, jasnym i błyszczącym, ba, nawet krzykliwym, jaskrawym. Powód był następujący: sprzedać inność, o d r ę b n o ś ć . Większość mieszkań budowanych w owym czasie znajdowało się na komunalnych osiedlach mieszkaniowych, terenach poprzemysłowych, przy dawnych kanałach i dokach – w okolicach, które od dawna cieszyły się złą sławą lub które przy dobrej woli można by uznać za „awangardowe”. Trzeba było zadziałać środkami architektonicznymi, by przekonać potencjalnych nabywców i inwestorów – nie pozostawiając cienia wątpliwości – że tu nie chodzi o ubogą mieszkaniówkę. W projektach takich jak realizacja Maccreanor Lavington w King’s Cross czy (skromniejszy przykład) The Peltons widać pewne podobieństwa do ulubionej londyńskiej typologii, panującej tu od lat 70.: regularna, kanciasta zabudowa szeregowa z cegły, w stylu georgiańskim. Bardziej zaskakuje to, że znajdziemy dużo więcej podobieństw do regularnych, monumentalnych i uporządkowanych osiedli mieszkaniowych z czasów powojennych, zwłaszcza jeśli chodzi o zastosowanie kanciastych bloków z cegły. Wydaje się, że nowe projekty niespodziewanie łączą oba te punkty odniesienia – momenty metropolitalnego „dobrego smaku”, w których spotykają się przedsiębiorcy budowlani i władze lokalne. Nie dość, że nie pozostają w opozycji, to wręcz tworzą swego rodzaju fuzję: estetyki Thomasa Cubitta, konstruktorów i spekulantów nieruchomości, którzy zaprojektowali i zabudowali większość centrum Londynu na początku XIX wieku, oraz władz lokalnych – London City Council, które od lat 30. do 60. zabudowały prawie całą resztę.

Trudno to zjawisko krytykować, posługując się kryteriami czysto architektonicznymi. To prawda, że dzisiejsze budownictwo mieszkaniowe Londynu (anno 2017) jest zdecydowanie lepsze niż nowe mieszkania budowane w roku 2007 – pod względem relacji budynków do otoczenia, jakości materiałów, a często także metrażu pokojów i obecności balkonów. Z punktu widzenia efektów wizualnych, tego rodzaju planowanie i regulację można uznać za sukces. Stało się to między innymi dzięki porzuceniu obsesyjnego różnicowania – między rewitalizacją i regeneracją a domyślną „degeneracją” wszystkiego wokół – różnicowania, które było charakterystyczne dla architektury rządów New Labour. Ta nowa architektura nie wstydzi się swojego miejsca. Co zresztą może prowadzić do dziwnych konotacji. Kiedyś zaskoczyła mnie reklama, którą pewnego popołudnia zobaczyłem w bezpłatnej londyńskiej gazetce „Evening Standard”: polecała ona imponujące nowe apartamenty gdzieś w dzielnicy Clapham, posługując się fuzją klasycznych symboli typu śnieżnobiałe piżamy, lampki wina i oszałamiające widoki lśniących drapaczy chmur z ceglanym modernizmem w stylu Cambridge, który dotąd kojarzyłem tylko z brodatymi profesorami i czytelnikami książek o architekturze. Kiedy i jak nastąpiła ta zmiana?

LONDYŃSKA CEGŁA

Zjawisko nowej londyńskiej cegły jest wreszcie wynikiem publikacji London Design Guide – zaleceń projektowych wydanych przez konserwatywnego burmistrza Londynu, Borisa Johnsona we własnej osobie, w 2009 roku. Jak zauważają niebezstronni obserwatorzy David Birkbeck i Julian Hart, autorzy broszury o „nowym języku architektonicznym Londynu” (New London Vernacular), „ukierunkowanie” w zakresie „konwergencji” mieszkań i domów, budownictwa socjalnego i tego „z najwyższej półki” zawdzięczamy „ukierunkowaniu, jakiego dostarczają zalecenia projektowe wydane przez burmistrza Londynu”. Zalecenie, aby nowe realizacje miały „wyraźny punkt dostępu” z ulicy do głównego wejścia, „pchnęły architektów do zapożyczeń z tradycyjnych londyńskich domów szeregowych”. W rezultacie „chaos jednorazowych ikonicznych budynków ustępuje miejsca spokojnej architekturze, która ma pewne elementy wspólne”1, a jednocześnie – tu przechodzimy już do innego, poza-architektonicznego języka – „oddzielna organizacja części mieszkaniowej pozwala na rozwiązania niskiego ryzyka pod względem marketingowym i zarządczym”. Oczywiście zalecenia projektowe burmistrza nie narzucały obowiązkowego (pod rygorem prawa) powrotu do regularnego rytmu okien i fasad z cegły, choć podkreślały wagę owego zmiennego e l e m e n t u z n a c z ą c e g o – „kontekstu”. Narzucały pewne zasady, które wydawały się godne pochwały – mieszkania powinny mieć dwustronną ekspozycję, balkony przyzwoitych rozmiarów, miały mieć wyraźnie zaznaczone wejścia do budynków (a nie małe drzwiczki ukryte za ogrodzeniem) oraz metraż nie mniejszy niż parametry Parkera-Morrisa przyjęte jako przepisowe minimum dla budownictwa mieszkaniowego na początku lat 60. Również „mix” – czyli podział mieszkań na te sprzedawane po cenach rynkowych i te sprzedawane po cenach preferencyjnych („dostępnych”), a czasem również mieszkania socjalne – miał być „własnościowo neutralny” i zintegrowany – czyli bez oczywistych podziałów czy segregacji poszczególnych kategorii. W rzeczywistości ta ostatnia zasada jest częściej łamana niż przestrzegana. Rynek zrobił swoje. A raczej rynek wybrał cegłę, zabudowę szeregową i wyraźne dominanty bloków w prostej linii zabudowy – dlatego, że te właśnie cechy, znów cytując autorów A New London Vernacular, „redukują ryzyko związane ze sprzedażą”, „redukują ryzyko związane z projektowaniem i budową”, a także „umożliwiają bardziej precyzyjną wycenę gruntu”. Innymi słowy budowanie i sprzedawanie domów z cegły jest łatwiejsze, a po doświadczeniu kryzysu finansowego stało się bezpieczną opcją inwestycyjną. To nie czas na eksperymenty. Co więcej, ten nowy język architektoniczny przypomina powojenne mieszkania komunalne, które przestały być demonizowane, a wręcz pod wieloma względami stały się przedmiotem rehabilitacji i pewnej nostalgii doby austerity („programu oszczędnościowego”). Częściowo wynika to stąd, że apologetyczne książki i artykuły przybliżyły je i oswoiły czytelnikowi estecie, należącemu do klasy średniej. Jednak najsilniejszy wpływ na to miały z pewnością bodźce w postaci rządowych programów Right to Buy (wykupu mieszkań komunalnych) oraz Buy to Let (zakupu nieruchomości pod wynajem). Deweloperzy bez trudu mogli nabywać dawne mieszkania socjalne, a następnie przerabiać je, sprzedawać i wynajmować pracującym przedstawicielom klasy średniej. Pod względem norm powierzchni użytkowej, powierzchni do przechowywania, widoków oraz stylu, pierwszy sort dawnych mieszkań komunalnych dorównywał najlepszym standardom mieszkaniowym, jakie w ogóle można znaleźć w Londynie. Po tym, jak minął pierwszy szok, że aż tyle trzeba zapłacić za eksmieszkanie komunalne w niegdysiejszych „slumsach” typu Bethnal Green, nabywcy zdawali sobie sprawę, że tak naprawdę otrzymują jakość znacznie przewyższającą to, czego się spodziewali.

Wniosek, jaki się z tego wywodu nasuwa, jest przede wszystkim taki, że plany „oszczędnościowe” (austerity) – tutaj w znaczeniu pragnienia i poszukiwania przewidywalności przez deweloperów oraz inwestorów – w dużej mierze popchnęły tkankę miejską Londynu ku estetyce „nostalgicznej ekonomii”. Choć jeszcze niedawno można było mieć wrażenie, że Londyn kreuje się na Dubaj nad Tamizą, to dziś coraz bardziej przypomina skrzyżowanie Londynu z lat 20. XIX wieku z Londynem lat 50. XX wieku – dwóch momentów oszczędnej ekonomii, urbanistycznych dobrych manier i prawości. Widać, że choć władze lokalne nie mają siły ani ochoty wpływać na to, c o budują deweloperzy, to są w stanie wpłynąć na kostium, w jaki to coś zostanie przyodziane. Boris Johnson nie ma mocy – a już z pewnością nie ma chęci – do wznoszenia w Londynie tysięcy nowych mieszkań komunalnych, ale zarówno jemu, jak i jego administracji udało się dopomóc deweloperom w zbudowaniu tysięcy luksusowych apartamentów, które wyglądają jak mieszkania komunalne i które mogą robić wrażenie „zharmonizowanych”. Być może są tacy, którzy wciąż tęsknią za bardziej tradycyjną stylistyką luksusu – okna od podłogi do sufitu, metalowe balkony, białe ściany i tak dalej – lecz w mieście o tak zmonopolizowanym rynku nawet ci inwestorzy, u których ten „nowy język architektoniczny” nie wzbudza entuzjazmu, chętnie zastąpią prześwitujące fasady przypominające kody kreskowe panelami z cegieł, pod warunkiem, że zachowają spektakularną marżę zysku.

Co ciekawe, krytycy nie zauważyli jeszcze, że estetyki Londynu dziś, w największym dołku kryzysu mieszkaniowego, kiedy przepaść między biednymi i bogatymi jest większa niż kiedykolwiek (licząc od lat 30. XX wieku), nie wyznacza już plutokratyczna kakofonia miejsc takich jak St George’s Wharf czy Stratford High Street. Dzisiejsza architektura jest spokojniejsza, ułożona, coraz staranniej wykonana. Wydaje się, że reakcją na kryzys mieszkaniowy jest uczynienie mieszkań dla ludzi bardziej uprzywilejowanych nie aż tak rzucającymi się w oczy ludziom uprzywilejowanym mniej. Ta estetyka mówi: „Patrzcie, mieszkamy w zwyczajnych domach z cegły, tak samo jak wy”.

ZBUDOWAĆ JESZCZE WIĘCEJ CHOLERNYCH DOMÓW W LEWISHAM

Konserwatyści sromotnie przegrali wybory na burmistrza Londynu w 2016 roku – wygrał je kandydat Partii Pracy, Sadiq Khan, który obiecywał „zbudować więcej cholernych domów” (Build More Bloody Houses, jak głosił popularny slogan). Budowano mniej mieszkań niż kiedykolwiek, trwał kryzys mieszkaniowy, a tymczasem populacja Londynu osiągnęła punkt szczytowy – nie trzeba było być Sherlockiem, żeby stwierdzić, że stolicy potrzebne są nowe mieszkania, i to szybko, w przeciwnym razie wkrótce zostaną tu sami multimilionerzy; innych zmusi do wyprowadzki wzrost cen. Po wyborczej klęsce Partii Konserwatywnej, rady miejskie złożone z laburzystów, zarządzające większością miejskich gmin Londynu, przejęły niekwestionowaną kontrolę nad władzami administracyjnymi Greater London Authority i przystąpiły do realizacji postawionych sobie celów mieszkaniowych, starając się nadążyć za rosnącym popytem. By wyobrazić sobie, jak będzie wyglądać owo „więcej cholernych domów”, warto wybrać się do centrum gminy Lewisham w południowo-wschodniej części Londynu. W ciągu kilku ostatnich lat – nagle, jakby wyrastając spod ziemi – powstała tu nowa dzielnica wysokopiennych bloków. Mieszkam kilka kilometrów dalej, w Woolwich, i obserwuję jak wyskakują – jak grzyby po deszczu – i pną się wokół głównego, przesiadkowego dworca kolejowo-autobusowego-DLR w Lewisham. Budowane są szybko i gęsto; wygląda na to, że również elegancko, przy zachowaniu architektonicznych „dobrych manier”. Tak wygląda współczesny londyński standard. W broszurach promocyjnych jego oblicze stanowi fuzję poprawności New London Vernacular ze wzbijającym się w niebo „ambitnym” światem tarasów na dachach i wielkopołaciowych okien z widokiem na panoramę City. Tu właśnie objawia się przyszłość Londynu.

„Nowe Lewisham” – tak lokalna prasa promocyjna ochrzciła tę okolicę – wedle wszystkich możliwych kryteriów wpisuje się w bieżącą politykę miasta w dziedzinie planowania i architektury. Jak chciała dawna Grupa Robocza ds. Planowania, zbudowano je na „gruntach poprzemysłowych” – w tym przypadku były to budy drobnych zakładów przemysłowych, dawne rondo, a także, co mniej nagłaśniane, Sundermead Estate, murowane osiedle mieszkań komunalnych o niskiej zabudowie (po uchwaleniu przez Partię Konserwatywną Housing and Planning Bill – ustawy o mieszkalnictwie i planowaniu – w planach przestrzennych osiedla komunalne mogą zostać zakwalifikowane jako „tereny poprzemysłowe”, więc nie ma to większego znaczenia). Występuje tu mieszana struktura własności – własność prywatna, własność wspólna, mieszkania po cenach „preferencyjnych”, mieszkania studenckie. Pojawiają się aktywne fasady. Zwiększa się wartość gruntu – również dlatego, że w środku założenia zlokalizowano nowe centrum sportu i rekreacji. Nie ma jednego właściciela czy inwestora – jest długa, przyprawiająca o zawrót głowy lista podmiotów prywatnych, publicznych i pośrednich. Pod względem architektonicznym zachowano tu spójność pomiędzy zagęszczeniem i „nowoczesnością” typowymi dla lat 1997–2010 a wytycznymi London Design Guide – regularnym rytmem okien, fasadami z cegły i dużymi balkonami. Powstaje ciekawy kontrast względem na przykład King’s Cross Central – gdzie rozciągnięty w czasie projekt wykańczany był przez znanych architektów, zatrudnionych przez deweloperów, naciskanych przez lokalne władze i aktywistów, którzy stawiali bardzo wysokie wymagania – przecież chodziło o bramę do Londynu, przez którą wjeżdża pociąg Eurostar. Brama do Lewisham to już inna para kaloszy.

Pierwsze elementy realizacji to inwestycje publiczne. Centrum sportu i rekreacji zaprojektowane przez LA Architects, obłożone panelami w żywych kolorach, zastąpiło mniej centralnie położone centrum sportu i rekreacji Ladywell. Osiedle mieszkaniowe Sundermead Estate, które przejęła spółdzielnia mieszkaniowa (Housing Association) L&Q zostało zastąpione przez park River Mill, otwierając dostęp do przypominającej bardziej potok rzeki Ravensbourne, i dalej, osiedla pod nazwą Renaissance SE13, zaprojektowanego przez Assaela. Firma wynajmująca tutejsze mieszkania – Barrat Homes – w latach 80. znana z tego, że oferowała na wynajem wolno stojące domy przy ślepych zaułkach, dawno już wróciła do wynajmu mieszkań w blokach, których owe domy były przeciwieństwem. Bloki noszą „nazwy zainspirowane Italią”: Torre Vista, Venice Corte, Siena Corte, Siena Alto, Da Vinci Torre, Roma Corte, Tuscany Corte, Paris Corte, rozczulający ślad italofilii w wydaniu New Labour. Trzy wysokie bloki i kilka niższych jednostek łącznie mieszczą 788 mieszkań, w tym 146 „dostępnych” (pamiętajmy, że znaczy to 80 procent ceny rynkowej najmu) oraz 3 mieszkania socjalne, prowadzone przez London City Mission. W jednym z wysokich bloków dominują błękitne szkło i metalowe powłoki, ale pozostałe dwa to zbudowane z cegły, bardzo lakoniczne bryły wznoszące się na wysokość dwudziestu pięter – jakby trochę wzorowane na „architekturze tła” biura Allies and Morrison, choć w tym wypadku jakby szczuplejszej, mniej masywnej. Od dołu możemy zauważyć, że ściana składa się zjedna czwartej cegły, kładzionej na beton. Części wspólne – przestrzeń publiczna – to jednak chaos. Smutny mały plac zabaw na skrawku asfaltu, ogrodzonym bez skrupułów; wpuszczone w niebiesko-szarą ażurową fasadę drzwi z napisem ostrzegawczym „Uwaga, wysokie napięcie!”; wszechobecna granitowa kostka brukowa; metalowe bramki, za którymi zamknięte są olbrzymie rośliny doniczkowe; aż trzy rzędy ogrodzenia pomiędzy częścią mieszkań a ulicą – na ogrodzeniach posadzili roślinność pnącą i mają nadzieję, że ich nie zauważymy. Gazeta „Evening Standard” niedawno wymieniła to osiedle w artykule pt. „5 najlepszych opcji zakupu mieszkań poniżej 360 tys. funtów – poradnik dla początkujących”.

Na tyłach osiedla Renaissance SE13, za ocalałym jak na razie centrum handlowym, w którym znajdziemy sklepy Poundland, Matalan i Sports Direct, umiejscowiono kolejne skupisko, tym razem zarządzane przez dwie agencje wynajmu – spółdzielnię Family Mosaic i Chapter –amerykańskiego dewelopera mieszkań dla studentów. Do Chapter należą dwa niezmiernie grzeczne i lekko monumentalne bloki z barwionej na fioletowo cegły, trochę w stylu holenderskiego modernizmu, trochę neogeorgiańskie, wybudowane modułowo we współpracy z Vision Modular System, a następnie obłożone ceglanymi panelami o grubości jednej czwartej cegły dla uszlachetnienia prefabrykatu; we wspólnej części znajdziemy salę gimnastyczną i typową studencką infrastrukturę, w stylu nieco bardziej ozdobnym niż goła cegła. Obok stoi szary, metalowo-plastikowy Arden Court, wytwór biura ECE Architecture i spółdzielni Family Mosaic. Ta część założenia jest zacieniona, jak w kanionie, przez wysokie bloki zawisłe nad wąską drogą dojazdową – czego udawało się uniknąć w powojennych osiedlach mieszkaniowych, w których zawsze było miejsce na tereny zielone, nie mówiąc o starannej, odpowiedniej orientacji względem słońca. To jedna z relatywnie „socjalnych” części założenia – wszystkie mieszkania, które się tu znajdują, mają własność wspólną (ang. Shared Ownership). Jest ona dość ponura, więzienny system grodzeń oddziela część mieszkalną od ulicy. Aktywna fasada polega na umieszczeniu tam oddziału Screwfix, sklepu z narzędziami. Ostatnia część założenia pozostaje jak na razie niedokończona – to bloki Lewisham Gateway, zaprojektowane przez biuro architektoniczne PRP w trójdzielnym stylu „wernakularnym”, z luksusowymi apartamentami typu penthouse na samej górze. I to by było na tyle – oto nowe centrum Lewisham, tego rodzaju budowli, jak najwięcej, mamy się domagać.

To, co zwykle umyka naszej uwadze – w tym miejscu i jemu podobnych – to nieodłączna rola władz lokalnych, agencji rządowych i innych „nierynkowych” aktorów, którzy w sposób celowy i zorganizowany planują i regulują rynkowe mieszkania, sprzedają działki deweloperom, jednocześnie niszcząc nierynkową zabudowę mieszkalną, która dotąd była w ich posiadaniu. Nowe Lewisham powstało w rezultacie partnerstwa, do którego oprócz wspomnianych wcześniej deweloperów i spółdzielni przystąpiły Rada Gminy Lewisham, Burmistrz Londynu, londyński Zarząd Transportu (Transport for London) oraz agencja ds. domów i wspólnot (Homes and Communities Agency). Część założenia – na pewno park – robi nawet przyjemne wrażenie i łatwo skonstatować, że jest to „lepsze” niż wcześniej stojące tutaj budy. A jednak z tego pozornego renesansu planowania płyną trzy bardzo wyraźne wnioski. Po pierwsze, jeśli skupimy się na żonglowaniu liczbami, to wynik zawsze będzie ponury, a wszelkie próby nadania miejscu charakteru czy wprowadzenia doń życia niewiele wniosą i raczej będą skazane na niepowodzenie. Po drugie, oczekiwanie, że „więcej” oznaczać będzie jakąkolwiek pomoc dla kogokolwiek poza już majętnymi nabywcami czy najemcami, nosi znamiona nieuzasadnionego optymizmu. W miejscu, które opisujemy, mieszkania komunalne zostały świadomie zlikwidowane, wymazane z mapy, i niezależnie od zaangażowania spółdzielni, nowe mieszkania nie skrócą ani ani odrobinę listy osób oczekujących na mieszkanie socjalne w gminie Lewisham; to nie jest projekt „dla” ludzi, z myślą o których stworzono koncepcję projektów socjalnych. Po trzecie, nowy styl wernakularny – obowiązujący dla wszystkich nowych inwestycji mieszkaniowych, pod warunkiem, że współistnieje z narzucanym przez deweloperów sposobem planowania, w myśl którego „przestronność” to marnowanie niesprzedawalnej przestrzeni – to niewiele więcej niż listek figowy plutokracji. Jeśli kierować się casusem Nowego Lewisham, Nowy Londyn będzie składać się z wielopiętrowych, ściśle strzeżonych dormitoriów, wciśniętych w środek miasta. Różnica polega na tym, że o ile kiedyś wizualny efekt takich działań wyglądał na samowolne działanie rynku, to dzisiaj – z pewnego dystansu – przypomina to samo surowe budownictwo socjalne, które niegdyś wywołało bunt, a wreszcie odwrót od planowania.