Šárka Svobodová rozmawia z Poliną Davydenko
Fotografka Polina Davydenko opisuje trudne warunki życiowe w obwodzie donieckim po rosyjskim ataku. W swojej twórczości uchwyciła codzienność w pobliżu frontu, przede wszystkim odwagę i ofiarność miejscowych wolontariuszek i wolontariuszy.
Polina Davydenko, artystka z Brna, lecz o ukraińskich korzeniach, wielokrotnie powracała z aparatem fotograficznym do swojego rodzinnego miasta w obwodzie donieckim. Fotografowała wydobycie węgla, żałobę ekologiczną, nieodpowiednie warunki życia, migrantów. Latem 2023 roku przyjechała do Dobropola wyposażona w kamizelkę kuloodporną, hełm i dziennikarską akredytację reporterki wojennej. Stworzyła serię fotografii z pogranicza obrazu artystycznego i reportażu.
Jest gorąco, niedawno minęło południe. Powietrze ani drgnie, wszyscy mieszkańcy szukają jakiegokolwiek schronienia przed słonecznym żarem. Górnicy spieszą się na zmianę. Aby załapać się na choćby kilka centymetrów cienia, suną wzdłuż ścian domów i murków, dopóki nie zjadą w ciemność szachty. Donbas latem jest nie do zniesienia, właściwie zimą nie lepszy. Górnicze miasto Dobropole leży czterdzieści kilometrów w linii prostej od najbliższego frontu.
Wojnę widać tu na pierwszy rzut oka, ale nie są to obrazy, które zazwyczaj z nią kojarzymy. Próżno wypatrywać spalonych samochodów, martwych ciał i domów w gruzach. Wojnę czuć w dyskretnych detalach życia codziennego. Ostatnia rakieta spadła na miasto rok temu, ale za miastem eksplozje są niemal codziennością. Ludzie czują się jednak bezpiecznie, dopóki w pobliżu nie rozbrzmiewają dźwięki wybuchu i myśliwce nie lecą tuż nad głowami. W takich chwilach każdy się zatrzymuje i nasłuchuje, jak blisko uderzył wróg.
Šárka Svobodová: Zakładam, że wróciłaś do rodzinnego miasta podczas trwającej wojny z wielu powodów, zarówno osobistych, jak i wynikających z perspektywy twórcy.
Polina Davydenko: Mieszkałam w Dobropolu do szóstego roku życia, a potem tam wracałam, zazwyczaj na lato. Teraz pojechałam z poczucia odpowiedzialności, niemal obowiązku, aby przekazać informacje o życiu codziennym w czasie wojny. Mam wrażenie, że ogólnodostępne obrazy zniekształcają wojnę. Zniszczona infrastruktura, spalone domy i ofiary są częścią rzeczywistości, ale konflikt zbrojny na różne inne sposoby nieustająco wpływa na codzienność w regionach nim objętych. Po pierwszym szoku człowiek musi zacząć funkcjonować, chodzić do pracy, posyłać dzieci do szkoły.
Chciałam pokazać, że w Ukrainie ludzie nie siedzą bez przerwy w bunkrach albo piwnicach i nie czekają za założonymi rękami na przydział pomocy humanitarnej. Potrzebowałam sprzeciwić się takiej narracji. Ludzie są aktywni, podczas wojny muszą pracować dużo więcej niż przed nią. Wszyscy w krótkim czasie jakby się postarzeli o pięć, dziesięć lat.
Wybrałam Dobropole także dlatego, że jest ważnym ośrodkiem uchodźców. Ścisłe centrum ostatnio ostrzelano rok temu, uchodzi za najbezpieczniejsze miejsce w obwodzie donieckim, chociaż kilka kilometrów za miastem regularnie spadają rakiety, front jest naprawdę blisko. Kryzys uchodźczy i jego skutki dotyczą nie tylko zagranicy, istnieje też migracja wewnątrzpaństwowa, gdy uchodźcy przenoszą się do innych miast albo obwodów. Do Dobropola przyjechało wielu ludzi z Bachmutu, Konstantynówki, Charkowa i innych ostrzeliwanych miast.
ŠS: Podczas wojny przygotowanie serii fotografii artystycznej albo reportażowej jest wymagające, a jej treść sprawdzają stosowne organy przydzielające akredytację. Wiedziałaś wcześniej, jakie tematy chcesz uchwycić na zdjęciach?
PD: Pierwotnie zamierzałam skupić się na kopalniach węgla, bo one definiują to miasto i obwód doniecki. Oprócz pracy w kopalni prawie nie ma tu innego zatrudnienia. Wydobyciu na cztery zmiany podporządkowane są cała infrastruktura i rytm miasta. Ponadto kopalnie wciąż są pamiątką po czasach radzieckich, co w kontekście toczącej się wojny nabiera nowego znaczenia.
Zajmowałam się tutejszymi kopalniami już w serii Public Tinnitus z 2020 roku. Opracowałam wtedy motyw wpływu wydobycia na środowisko naturalne, tematy nieodpowiednich warunków pracy oraz stereotypizacji ról męskiej i kobiecej. Obecnie ostatni wątek radykalnie się zmienia w związku z odpływem męskiej siły roboczej na front. Do pracy w kopalni przyuczane są też kobiety. W przeszłości byłoby to nie do pomyślenia. Nawet wizja odległego końca wojny przesycona jest obawą, że kopalnie zostaną zlikwidowane ze względu na odejście od węgla w przemyśle.
Pomimo kompleksowych przygotowań i zatwierdzonej akredytacji kierownictwo kopalni zabroniło mi fotografowania. Odmowę uzasadnili ryzykiem wykorzystania zdjęć przez stronę rosyjską. Dzięki osobistym kontaktom dotarłam do grupy wolontariuszy i od razu zwróciłam na nich uwagę również w kontekście warunków pracy, ponieważ chodziło o pracę wolontariacką, ale bardzo intensywną, którą wojna jeszcze utrudniła. Od inwazji wiele wcześniejszych problemów się pogłębiło.
ŠS: Były to niezależnie działające grupy ludzi, którzy na różne sposoby pomagali tam, gdzie zaszła potrzeba, czy centralna organizacja wolontariatu? Czy pracę z nimi również utrudniły względy bezpieczeństwa?
PD: To były i pojedyncze osoby, i różne organizacje. Donieccy wolontariusze chcą przede wszystkim stworzyć działającą sieć, niezależną od władz miasta. Administracja Doniecka nie dość że nie pomaga takim ludziom, to jeszcze przeszkadza, nic dziwnego, że nie cieszy się ich zaufaniem. Brak zaufania do administracji państwowej lub miejskiej jest w państwach poradzieckich częstym zjawiskiem. Dlatego wolontariusze nie próbują wywierać nacisku na miasto, polegają na samoorganizacji.
Dobropole ma niecałe czterdzieści tysięcy mieszkańców, więc wolontariusze się znają i pomagają sobie nawzajem. Gdy jedna z organizacji potrzebuje samochodu albo materiałów budowlanych, obdzwania pozostałych wolontariuszy. Dotychczas zawsze udało im się wszystko załatwić, łącznie ze świetlicami, w których się spotykają. Im dłużej trwa wojna, tym bardziej ci ludzie są, by zdeterminowani zmieniać rzeczywistość.
Z jedną z miejscowych wolontariuszek byłam w kontakcie jeszcze przed przyjazdem do Dobropola. Dopinałyśmy zakup skarpetek, suchych prysznicy, past do zębów i innych podstawowych rzeczy potrzebnych na froncie. Dzięki niej łatwo zapoznałam się z pozostałymi osobami. W ciągu godziny wysłała mi dziesięć numerów telefonów i powiedziała o mnie wolontariuszom. Po kilku godzinach byłam ze wszystkimi umówiona i nim minęło kilka dni, już ich fotografowałam.
Trudności robiła mi wyłącznie miejska administracja wojskowa. Z powodu infrastruktury krytycznej i wojskowej skrupulatnie sprawdzają, kto robi w mieście zdjęcia. Każdą akredytację weryfikują służby bezpieczeństwa Ukrainy. Zabronili mi fotografować w szpitalu, bo szpitale są częstym celem ataków. Ryzyko wynikające z publikacji zdjęć placówek medycznych jest zbyt wysokie.
ŠS: Na swoich fotografiach pokazujesz nie tylko ludzi, którzy zorganizowali się z powodu wojny, ale też tych, którzy od dawna są aktywni w mieście.
PD: Wojna stworzyła zapotrzebowanie na pomoc wolontariuszek i wolontariuszy na zapleczu frontu, ale także pogłębiła liczne problemy miasta sprzed inwazji. Najpierw spotkałam się z kobietami, które codziennie zbierają się pod trybunami stadionu i plotą siatki maskujące. Są wśród nich panie aktywne zawodowo, na urlopie macierzyńskim, uczące się i emerytki. Zaczęły indywidualnie, we własnych mieszkaniach i po nocach, ale w końcu połączyły się w sieciach społecznościowych i dostały od miasta lokal, teraz pracują w nim w trybie zmianowym. Kontynuują to zajęcie w domu, tam udzielają się też kobiety, które mają problemy z chodzeniem, ale chcą pomóc. Jedna z głównych koordynatorek, Jana, opowiedziała mi o emerytce, którą problemy zdrowotne wyeliminowały z plecenia siatek, ale przydzielono jej drobniejsze prace i dzięki nim pogodziła się z sytuacją wojenną. Można powiedzieć, że dla miejscowych kobiet jest to zarazem forma terapii. Dostarczają siatki różnym jednostkom, ale plotą je też konkretnie dla swoich partnerów i znajomych na froncie.
ŠS: Przykładem przeciwdziałania długotrwałemu problemowi, który sytuacja wojenna pogłębiła, jest troska dwóch miejscowych kobiet o bezdomne zwierzęta.
PD: Ołeksandra zajmuje się kotami, Wiktoria psami, obie działają jako wolontariuszki. Od lat bezskutecznie starają się o wsparcie ze strony miasta, na przykład lokal na schronisko i kwarantannę. Wciąż muszą trzymać zwierzęta w domu, zwłaszcza te po kastracji, bo one wymagają większej uwagi.
Wiktoria ma domek i opiekuje się w nim czterdziestoma psami, a Ołeksandra mieszka w kawalerce z dwunastoletnią córką i piętnastoma kotami. Obie kobiety dystrybuują jedzenie do różnych części miasta, stworzyły sieć wolontariuszy, którzy dokarmiają zwierzęta na ulicy i prowadzą ich rejestr. Na tej podstawie Wiktoria i Ołeksandra wiedzą, ile suk należy wysterylizować i ile pieniędzy trzeba zebrać dla tutejszej kliniki weterynaryjnej. Finansowania szukają poprzez zagraniczne fundacje, korzystają też z miejscowych darów. Zależą od indywidualnej ofiarności.
Ukraińskie prawodawstwo jest niewystarczające, w żaden sposób nie karze za zaniedbania w opiece nad zwierzętami domowymi. Po inwazji ludzie w panice uciekali ze swoich domów i po prostu wypuścili psy i koty na ulice. Trudno mieć im to za złe, przecież nie wiedzieli, co z nimi będzie. Sporo miast się wyludniło, po pustych ulicach biegały tylko wygłodzone zwierzęta domowe.
ŠS: Wielu mężczyzn jest na froncie. Czy w związku z tym większość organizacji wolontariackich prowadzą miejscowe kobiety?
PD: Jak już wspomniałam, wraz z wojną zmieniają się niektóre uporczywe stereotypy genderowe, na przykład kobiety zaczęły pracować w kopalniach. W inicjatywach wolontariackich też zaszła wyraźna zmiana, rzeczywiście wiele z nich jest koordynowanych przez kobiety, ale nie wyłącznie. Osobami uzależnionymi od narkotyków wciąż zajmują się tu mężczyźni. Ośrodka dla uzależnionych kobiet na razie nie udało się zorganizować.
ŠS: Problem narkotykowy w czasie wojny wydaje mi się niezwykle drażliwym tematem. Imponuje mi twoje autorskie podejście do mężczyzn wolontariacko prowadzących centrum dla uzależnionych, atmosfera zdjęć. Jak udało ci się porozumieć z tą grupą?
PD: Spotkaliśmy się za miastem, w byłej siedzibie banku. Stworzono tam oddział dzienny oraz izbę wytrzeźwień. Często się zdarza, że przywiezieni ludzie nie dożywają rana, lecz ci, którzy wyjdą z uzależnienia – około 15 procent – mogą tu zostać i pomagać w działaniu placówki oraz pozyskiwaniu funduszy. Państwo udziela niewielkiej pomocy, na przykład dostarcza metadon i testy na HIV, poza tym funkcjonowanie ośrodka zależy od wolontariuszy i ich podopiecznych.
Liderem inicjatywy jest Ołeksandr, były uzależniony. Spotkałam się ze wszystkimi, którzy działają w ośrodku i chcieli się spotkać. Byli bardzo otwarci. Zrobili herbatę i kupili mnóstwo cukierków. Siedzieliśmy wokół stołu i z ogólnej rozmowy na temat organizacji zaczęły wypływać osobiste historie pacjentów. Na swój sposób wszystkie były podobne, zaczynały się od eksperymentów i zażywania narkotyków właściwie z nudów.
Chociaż posiadanie narkotyków jest oficjalnie karane, z narkotykami powszechnie eksperymentują nawet dzieci. Moi rozmówcy otwarcie poruszali ten drażliwy temat. Wielu z nich od dawna jest w ośrodku, chyba już przepracowali problem. Siłę czerpią też z wiary w Boga, ponieważ ta społeczność wychodzi z uzależnienia za pomocą motywacji religijnej.
Podczas wojny nastąpił ogromny wzrost spożycia narkotyków. Rzeczywistość jest tak straszna, że miejscowi uciekają w narkotyki.
ŠS: To wokół organizacji kościelnych zazwyczaj zawiązują się inicjatywy wolontariackie niosące pomoc innym. W Dobropolu Kościół na pierwszy rzut oka zastępuje najbardziej podstawową infrastrukturę społeczną.
PD: Robiłam zdjęcia protestanckiemu pastorowi Wadimowi. W regionie przeważa prawosławie, protestanci nie mają tu kościoła w podstawowym tego słowa znaczeniu, zbierają się w małej świetlicy. Wadim zorganizował tam różne instrumenty muzyczne: zestaw perkusyjny, gitarę elektryczną, klawisze… Nigdzie indziej w mieście takich nie uświadczysz. Szkoły i jedyna biblioteka są zamknięte z powodu wojny, dzieci i młodzież nie mają żadnych możliwości uczestnictwa w zajęciach pozalekcyjnych. To była główna motywacja dla Wadima. Dzieci i młodzież mogą przyjść na nabożeństwo, ale także uczyć się grać albo ćwiczyć na instrumentach.
Wadim regularnie dostarcza na front pomoc humanitarną, zorganizował też i prowadzi punkt filtracji wody. Zła jakość wody doskwiera Dobropolu już od lat 70. XX wieku. Z powodu intensywnego wydobycia mnóstwo wody przejmują kopalnie, ponadto rury wodociągowe dawno nie były wymieniane.
Miejscowi musieli się przyzwyczaić, że woda jest tylko przez dwie godziny rano i dwie wieczorem. W dodatku jest to woda techniczna, nadaje się do kąpieli i prania, ale nie do spożycia. Tę trzeba kupować i jest to duże obciążenie finansowe. Wszyscy mają w domu olbrzymie plastikowe butle. Wadim zorganizował ogólnodostępny punkt filtrujący przed wejściem do świetlicy, ludzie mogą nabierać z niego wodę pitną.
ŠS: Zdjęcie bloku, na którym od wielu lat widnieje wysprejowany napis „Look around!” (Rozejrzyj się), opatrzyłaś komentarzem, że to lejtmotyw twoich podróży do Dobropola i co chwilę ponownie staje się aktualny. Sytuacja w mieście od dekad jest niewesoła, wiele podstawowych usług dla obywateli zamiast miejskiej administracji zapewniają wolontariusze, a wojna jeszcze wzmocniła i pogłębiła liczne problemy.
PD: Mam wrażenie, że ten napis dotyczy każdej trudnej chwili, nie tylko w Dobropolu. Sytuacja społeczna, polityczna i ekonomiczna wpływa na jakość życia mieszkańców i satysfakcję z niego. Do odwiecznych problemów z wodą oraz ciężkiej i niebezpiecznej pracy w kopalni dochodzi wrażenie wykluczenia po rozpadzie Związku Radzieckiego. Utrzymuje się ono u części mieszkańców. Euforię z powodu niepodległości zdusił w latach 90. potężny kryzys ekonomiczny. Wypędził mnóstwo ludzi za granicę, musieli tam podejmować pracę znacznie poniżej swoich kwalifikacji.
Uważam za istotne podkreślenie, jak wielką odwagą wykazują się wolontariuszki i wolontariusze. Nie dość, że nie mogą liczyć na niemal żadną pomoc z tak zwanej góry, to swoimi działaniami narażają się pogróżki, na przykład ze strony byłych współpracowników, którzy wyjechali do okupowanej przez Rosjan Donieckiej Republiki Ludowej i kolaborują z tamtejszym reżimem.
Mówiłyśmy o pracy z uzależnionymi, czyli grupą zazwyczaj mocno przez społeczeństwo stygmatyzowaną, ale często wolontariusze nie znajdują zrozumienia nawet dla opieki nad bezdomnymi psami i kotami. Bezinteresowna pomoc innym jest też kwestionowana ze względu na przynależność religijną: protestanci podważają działania prawosławnych i vice versa.
ŠS: Jak postrzegasz swój cykl z pogranicza reportażu i fotografii artystycznej w kontekście działań zawodowych? Jak sytuujesz swoją pracę w trakcie trwania wojny?
PD: W przyszłości chciałabym się zająć systemami anarchistycznymi w Ukrainie. Mają tam długą tradycję, sięgają społecznych i politycznych organizacji ukraińskich Kozaków, tak zwanej kozackiej siczy demokratycznej. Stworzyli je niewolnicy, którzy postanowili zawalczyć o wolność.
Otwarta społeczność kozacka rozwijała się między innymi w Dobropolu. Ani pochodzenie etniczne, ani narodowość nie miały znaczenia, mężczyźni organizowali się w ramach autonomicznej struktury społecznej, nie podlegali żadnej władzy. Prowadzone obecnie badania rzucają nowe światło na rolę kobiet w społecznościach i twierdzach kozackich. Miały reprezentację jako „snajperki”. Widzę pewne paralele między pracą wolontariuszek i wolontariuszy a tamtymi czasami.
W tym momencie jednak zamierzam wykorzystać moje fotografie do uzyskania pomocy finansowej dla poszczególnych organizacji. Chciałabym choć odrobinę ulżyć dobropolskim wolontariuszkom i wolontariuszom w ich trudnej sytuacji.Z języka czeskiego przełożyła Katarzyna Dudzic-Grabińska