Mamy w Polsce – poza milionem innych – dwa problemy szczególnej wagi: rozlewanie się zabudowy mieszkaniowej i starzenie się społeczeństwa. Urban sprawl, czyli niekontrolowane zabudowywanie terenów wiejskich i przedmieść, ma powstrzymać nowa ustawa o planowaniu przestrzennym. Z rosnącą średnią wieku mają nas oswoić programy społeczne i włączenie słowa „senior” do języka codziennego. Czy te metody okażą się skuteczne, nie wiem. Wiem za to, że na świecie wypracowano narzędzia i rozwiązania, którymi moglibyśmy się wesprzeć, jeżeli naprawdę zależałoby nam na skuteczności.
Na przecięciu tych dwóch problemów wyłania się trzeci. Na jego rozwiązanie nie ma świecie dobrych przykładów. Chodzi o starość w międzymieście.
Definicję międzymiasta przedstawił w 1997 roku niemiecki architekt i urbanista Thomas Swierts. Nazwał tak przestrzeń między archetypem miasta a archetypem wsi, powstałą w wyniku upowszechnienia się na całym świecie kapitalistyczno-przemysłowego modelu produkcji i towarzyszących mu schematów wykorzystania terenów, a przy tym schematów życia. Cechuje ją rozproszona, nieuporządkowana struktura urbanistyczna złożona z oddzielnych wysp zabudowy, zazwyczaj o wewnętrznym układzie geometrycznym. Są nieregularne, bo wynikają z zastałych podziałów własnościowych. Międzymiasto nie ma jasno wydzielonego centrum, jest chaotycznie zróżnicowane funkcjonalnie oraz pełne sieci, węzłów i odnóg. Jego główną składową są otoczone polami uprawnymi rzędy domów jednorodzinnych w zabudowie łanowej, pojedyncze budynki pośrodku niczego, odizolowane i monofunkcyjne osiedla sypialnie, tereny przemysłowe (warsztaty, zakłady, magazyny, hale – zarówno funkcjonujące, jak i opustoszałe), nieużytki, łąki, pola uprawne, kluby nocne, dyskonty i parki handlowe, parki rozrywki, szpitale, stacje benzynowe, stajnie, wykroty, stawy, linie energetyczne, farmy fotowoltaiczne, tory kolejowe, autostrady, wały i ścieżki…
Mieszkalne fragmenty międzymieścia są Howardowskim miastem-ogrodem à rebours: zamiast połączenia zalet miasta i zalet wsi oferują wady miasta i wsi. Wszędzie daleko jak na wsi, ale głośno i chaotycznie jak w mieście. Międzymieście nie jest piękne, ale właściwie nie jest też brzydkie, bo nie mamy punktów odniesienia dla jego oceny estetycznej. Nie przystaje do wzorców ani kultury wysokiej, ani popularnej, nie wpasowuje się w kryteria piękna krajobrazu antropogenicznego ani piękna natury.
Po drodze mu za to z nie-miejscem, rozumianym za niedawno zmarłym Markiem Augé1 jako przestrzeń pozbawiona pamięci oraz niedająca się oswoić, bufor i przejście między „gdzie indziej”. Międzymieście – w przeciwieństwie do miejsc antropologicznych – nie pomaga budować tożsamości ani relacji międzyludzkich, lekceważy lokalne tradycje, a jego poszczególne fragmenty wzorują się na globalnych toposach. Zwischenstadt (niem.), in-between city (ang.) lub d’entre-ville (fr.) wyrastają na całym świecie i wszędzie sprawiają podobne wrażenie, choć w poszczególnych fragmentach mogą się od siebie znacznie różnić.
Międzymieście sprawia problemy definicyjne. Próbując doprecyzować, czym jest, muszę pisać raczej o tym, czym nie jest. W warunkach polskich nie charakteryzują go żadne statystyki, gdyż nie istnieje w oficjalnym podziale administracyjnym. Wchodzi na tereny zarówno miast, jak i wsi, mieści się w miejsko-wiejskim kontinuum, od kilkudziesięciu lat stopniowo zastępującym sztywny podział geograficzny na miasto i wieś. Może właśnie brak jednoznacznej definicji i konkretnych danych liczbowych poskutkował zaniedbaniem międzymieścia, pod wieloma względami – jako przestrzeni per se, ale również jako przedmiotu badań, szczególnie tych z zakresu architektury i urbanistyki.
Starość w międzymieście jest tematem podwójnie złożonym. Na trudności, jakich przysparza międzymiasto – nie tylko definicyjne, ale także konkretne problemy przestrzenne, środowiskowe, ekonomiczne i społeczne wynikające z chaotycznego rozpraszania zabudowy – nakładają się wyzwania starości: znowu przestrzenne, ekonomiczne i społeczne, a jeśli uwzględnić przemysł cmentarny, dojdą środowiskowe. Wszystko to zaprawione naszym ambiwalentnym stosunkiem do starości, czyli mieszanką lęku, nadziei, szacunku i frustracji.
Do tej pory w społecznej świadomości funkcjonowały dwa podstawowe modele spędzania starości. Nazwijmy je miejskim i wiejskim.
W modelu miejskim pan Zbigniew ma mieszkanie (w bloku, a może kamienicy). Rano wychodzi po bułki do zaprzyjaźnionej piekarni albo do Biedronki, poznał już wszystkich kasjerów. Na klatce rozmawia z sąsiadem lub listonoszką, przez okno macha Zosi spod piątki, gdy dziewczyna wychodzi na spacer z jamnikiem. Popołudniami, przy kawie, uwielbia obserwować życie toczące się pod jego oknami. Jeżeli mieszka w bloku, to pod oknem sadzi róże i ogradza je płotkiem z plastikowych butelek, jeżeli w kamienicy – codziennie idzie do parku dokarmiać wiewiórki. W czwartki spotyka się z kolegami na plotki, w dużym mieście wybierają co tydzień inną kawiarnię. We wtorki chodzi do biblioteki i wypożycza nową książkę o życiu na dnie oceanu albo majsterkowaniu. Przed rozpoczęciem sezonu zawsze oddaje buty do podzelowania, przed zimą dodatkowo płaszcz do czyszczenia. Zazwyczaj się nie angażuje, ale w tym roku nie wytrzymał i dołączył do protestu na rynku. Krzyczał tak głośno, że potem przez trzy dni bolało go gardło, więc poszedł do apteki na rogu, gdzie pani magister poleciła mu takie dobre cytrynowe tabletki. Czasem odwiedza dzieci, rodzeństwo i przyjaciół: do innej dzielnicy jedzie tramwajem, a do innego miasta – pociągiem. Na wakacje wpadają do niego wnuki, zabiera je do kina, na basen, do parku linowego i na lody. Gdy źle się czuje, idzie do ośrodka zdrowia, puka do pielęgniarza spod trójki albo dzwoni na pogotowie, a ono przyjeżdża w ciągu kilku minut. Gdy jest chory, może poprosić sąsiadkę z piętra, żeby wykupiła mu lekarstwa i przyniosła zakupy; w zamian pomaga jej czasem z piecykiem, sprzęt jest stary, więc często się psuje. Na szczęście pan Zbigniew rzadko choruje, bo co drugi dzień chodzi na basen – o jedenastej są zniżki dla seniorów!
W modelu wiejskim pani Basia mieszka w dużym domu z ogrodem i zabudowaniami gospodarczymi. W jednej izbie ona, w drugiej siostra, nad nimi rozwiedziony siostrzeniec, w szopie przerobionej z garażu pies, a od tyłu kury. Rano jedzie na kole do piekarni, kupuje trzi żymły, a jedyn chlyb, oraz dowiaduje się, że „tyn młody ôd Madejōw na podziym bydzie sie żynił ze dziouchōm ze miasta”. Po powrocie zrywa rzodkiewki i podbiera nioskom jajka. Przy śniadaniu rozmawia z siostrą, a gdy wyjdzie wieszać pranie na słońcu – z sąsiadką. Znają się od dzieciństwa, musi jej przecież przekazać widomość o młodym Madejoku. Plewi warzywniak i podlewa kwiaty. Na zmianę z siostrą warzy ôbiod, a przy sobocie piecze na niedzielę kołocz. W poniedziałki od 10.20 uczy w szkole bajtle godać pō naszymu. We środy chodzi do wiejskiego domu kultury na zajęcia ze scrapbookingu, po nich zawsze się zagada i do domu wraca, gdy już się ćmi. W adwencie rano chodzi na roraty, w każdy piątek i w każdą niedzielę uczestniczy we mszy, w Wielkim Poście bierze udział w drodze krzyżowej i gorzkich żalach. Przed Bożym Ciałem razem z panem Witkiem z domu obok buduje ołtarz przy skrzyżowaniu. Farorz przychodzi do niej dwa razy do roku: zimą z kolędą, latem na niedzielny ôbiod po mszy, którą Basia zamawia za męża – jej chłop zmarł w wypadku na przodku. W co drugi weekend na ôbiod przyjeżdżają córka z zięciem i bajtlami. Latem bajtle zostają u niej na dłużej, rozkłada dla nich dmuchany basen i namiot. Karmią z nią kury, biegają po polach, a w lesie budują szałasy. Wcześniej się denerwowała, gdy dłużej ich nie było, ale teraz na bieżąco sprawdza sobie w ajfonie ich lokalizację i może być spokojna. Gdy źle się czuje, idzie do wiejskiego ośrodka zdrowia, zawsze przy okazji dowie się o jakimś nowym programie dla seniorów i seniorek. Gdy potrzebuje zastrzyków, dzwoni do cery kuzynki od strony męża, młoda pracuje w szpitalu. Basia wie, że gdy będzie bardzo stara, zajmą się nią siostra z siostrzeńcem i córka z zięciem, a gdy przyjdzie czas, pochowają ją na cmentarzu pod farą. Na szczęście bardzo dobrze się czuje. To pewnie od tego, że dużo się rusza – co dzień jeździ na kole – i dużo czasu spędza na powietrzu.
Przedstawiłam oczywiście wizje krańcowo stereotypowe i wyidealizowane. Nie mam złudzeń, że starość jest trudniejsza, a na pewno znacznie bardziej skomplikowana, celowo rysuję jednak sielskie obrazki. Zalety miejskiej i wiejskiej starości mocniej przemawiają do wyobraźni. Na ich tle łatwiej opowiada się o międzymieście.
Pani Dorota mieszka w międzymieście, w domu z ogrodem. Kupili go z mężem, gdy dzieci miały naście lat. Dom stoi przy długiej na prawie pięćset metrów, prostej i wąskiej drodze, między kilkudziesięcioma takimi samymi domami, tuż za granicą Gliwic. Ze środka tej drogi po obu stronach, zaraz za niewielkimi ogrodami, widać pola kukurydzy. Posesja Doroty jest na samym końcu szeregu, daleko od drogi głównej, za to blisko lasu. Kiedyś bardzo ją to cieszyło, ale teraz trudno jej gdziekolwiek dojść. Przez problemy z ciśnieniem nie może już jeździć samochodem, a droga z kostki betonowej, wybudowana zaraz na początku przez dewelopera, jest w wielu miejscach dziurawa. Droga jest prywatna, leży na prywatnym terenie, więc miasto nie zamierza jej remontować, a własnymi siłami trudno zorganizować taką inwestycję. Dorota bułkę na śniadanie wyciąga z zamrażalnika i podpieka w tosterze. Nie ma gdzie kupić świeżej, więc raz w tygodniu zamawia jedzenie z dowozem z dyskontu, choć i to może się skończyć. Już ostatnio kurier ją nastraszył, że zamierzają wykreślić jej ulicę z listy: „Za duże dziury, proszę pani, firmie nie opłaca się tak często reperować zawieszenia”. Po śniadaniu Dorota najchętniej z kimś by się spotkała, ale od kiedy zmarł jej mąż, rzadko widuje ludzi. Najbliższa sąsiadka wyprowadziła się do syna, w dwóch domach naprzeciwko mieszkają sezonowi robotnicy i na miejscu pojawiają się dopiero wieczorem. Z pozostałymi sąsiadami nigdy tak naprawdę się nie poznała, bo nie było jak ani gdzie – każdy rano wyjeżdżał do pracy, po południu zamykał się w swoim domu i ogrodzie. Córka odwiedza ją w co drugi, co trzeci weekend i na co drugie święta. Szybko wyprowadziła się z domu i wyjechała do Warszawy. Mówiła, że nie może tu mieszkać, bo wszędzie daleko i nic się nie dzieje. Wnuki nie chcą zostawać na dłużej, bo nie mają tu nic do roboty – nie może ich zabrać do kina ani nie pozwala wychodzić na pola, bo są uprawiane przemysłowo i strach wdychać te wszystkie pestycydy. Kiedyś odwiedzała ją przyjaciółka jeszcze z czasów licealnych, ale od kiedy sprzedała samochód, nie ma jak tu się dostać. Też mieszka w międzymieściu, po drugiej stronie Gliwic, i żeby przyjechać, potrzebuje dwa razy zmienić autobus, a potem i tak przejść spory kawał drogą bez pobocza, a na końcu tą lokalną z dziurami. Gdy Dorota źle się czuje, do lekarza musi zamawiać taksówkę, więc stara się nie robić tego za często, bo to przecież drogo. Kiedyś chciała sobie dorobić korepetycjami z francuskiego, ale uczniowie nie mieli jak do niej dotrzeć. Dorota jest samotna i czuje się niepotrzebna. Wie, że niedługo nie będzie już mogła mieszkać w domu z wieloma schodami. Wtedy będzie musiała przenieść się do jednego z tych ośrodków, gdzie tylko czeka się na śmierć.
Problemy, z jakimi na starość spotyka się Dorota, niewątpliwie będą za kilkanaście lat udziałem wielu ludzi tak chętnie przenoszących się dziś do międzymieścia. Można je ująć w kilku punktach.
- Problem z mobilnością: duże odległości do centrów miast i wsi, trudny dostęp do transportu publicznego, całkowity albo częściowy brak ciągów pieszych i rowerowych. Dodatkową barierą są płoty między enklawami mieszkaniowymi.
- Izolacja. Z dala od miejsc spotkań i centrów społeczności, ale także od codziennego życia ulicznego nasila się poczucie samotności i wyizolowania.
- Brak życia towarzyskiego. Trudności z dojazdem do miasta lub do wsi skutkują osłabieniem starych więzi społecznych. O nowe więzi niezwykle trudno w przestrzeniach, które nie dają żadnej możliwości niezobowiązującego poznania sąsiadów.
- Niska jakość albo wręcz brak infrastruktury publicznej. Miasto nie utrzymuje prywatnych dróg pobudowanych przez deweloperów, więc ulegają degradacji. Nie ma chodników ani przejść dla pieszych, parków, placów zabaw.
- Ograniczony dostęp do opieki zdrowotnej i do usług.
- Mieszkania niedostosowane do potrzeb: zbyt duże, piętrowe domy, zbyt wąskie klatki schodowe.
- Szkodliwe lub uciążliwe warunki życia. Wynikają z łączenia nieprzystających do siebie funkcji: hałasu dróg, autostrad i zakładów przemysłowych, zanieczyszczeń generowanych przez rolnictwo przemysłowe.
Nawet jeżeli uda się nam zatrzymać te negatywne procesy urbanizacyjne, które prowadzą do powstawania międzymieścia, problem starzejących się mieszkańców nie zniknie. Na pewno nie wszyscy będą chcieli lub mogli się wyprowadzić. Wystarczy, że choć trochę spadnie presja inwestycyjna (z powodu ujemnego przyrostu naturalnego i ujemnego salda migracji, a może przez rozwinięcie sektora mieszkań w przystępnych cenach), a jako pierwsze stracą na atrakcyjności domy w międzymieściu, staną się wręcz niesprzedawalne. Gdy problem się upowszechni, do kłopotów jednostek dołączy kosztowny problem społeczny. Czy zatem cokolwiek może tę katastrofę powstrzymać?
Nie umiem sobie wyobrazić rozwiązania totalnego, które zlikwiduje wszystkie problemy naraz. Wierzę jednak, że stosując pakiet małych interwencji, zapobieglibyśmy najczarniejszemu scenariuszowi.
Zaczęłabym od chodników i dróg rowerowych – od razu, jak najszybciej, żeby metodą behawioralną zmienić modele zachowań. Zadanie tym łatwiejsze, że mamy ku temu przestrzeń: większość międzymieszczan chciałaby więcej chodzić i jeździć na rowerach, ale w tej chwili jest to trudne i niebezpieczne. Wybudowałabym więc drogi rowerowe, koniecznie gładkie i bezkrawężnikowe, dostosowane do różnego rodzaju pojazdów elektrycznych: wózków dla osób z niepełnosprawnościami, mikrosamochodów (moped cars), skuterów, rowerów typu cargo – czyli wszystkich pojazdów, które pozwalają pokonać większe odległości, ale są tańsze od samochodu i nie wymagają pełnego prawa jazdy, gdyż nie rozwijają prędkości powyżej czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę. Należy postawić deweloperom wymóg doprowadzenia drogi rowerowej do każdej nowej inwestycji mieszkaniowej, a następnie wszystkim gminom rozłożony na lata wymóg (połączony z możliwością dofinansowania) budowy dróg rowerowych. Sieć dróg łączyłaby się oczywiście z komunikacją publiczną. I koniecznie modernizujmy przystanki. Postarałabym się o to, żeby oczekiwanie na autobus upływało w miłym miejscu spotkań. Zadbałabym o cień i wygodne miejsca do siedzenia, automaty z kawą i napojami, kąciki wymiany książek i niewielkie stacje naprawy rowerów. Inwestycje to stosunkowo niewielkie, a dzięki nim dzisiejsi trzydziesto, czterdziestolatkowie za czterdzieści lat nie utkną w międzymieściu. Większa dawka ruchu uczyni ich sprawniejszymi, będą też mieli którędy i czym wyjechać: w mikrosamochodzie, na elektrycznym rowerze, a nawet w przyczepce ciągniętej za rowerem przyjaciółki w lepszej kondycji.
W drugiej kolejności zajęłabym się mikrointerwencjami w strukturę urbanistyczną międzymieścia. Zależnie od kontekstu dodałabym mu brakujących cech miasta albo wsi. Wyobrażam sobie, jak każda gmina przeprowadza audyt urbanistyczny i znajduje lokalizacje, które zapewnią wszystkim mieszkańcom dostęp do choćby niewielkiej przestrzeni publicznej. W strukturze najbardziej rozproszonej byłby to skwer z drzewem, ławeczką i stołem do gier. Pomyślany na wzór wiejskiej przydrożnej kapliczki, jak ona budowałby lokalną tożsamość i jednoczył okolicznych mieszkańców. W miarę możliwości trzeba tworzyć place zabaw z siłowniami, miejsca spotkań wśród zieleni, boiska, niewielkie parki ze szklarniami społecznymi. Zarówno na lokalizację, jak i ostateczną funkcję wpływ mieliby mieszkańcy – wspólnie wybieraliby z katalogu rozwiązań te dla nich najlepsze. Działoby się to na pikniku, a może podczas Dnia Sąsiada. Dzięki temu powstałyby zalążki lokalnej wspólnoty, a następnie miejsca, w których może się ona rozwijać. W pierwszej kolejności sięgamy po grunty publiczne, w drugiej – po narzędzia przymusowego wykupu.
Po trzecie, wyznaczyłabym miejsca dla rozwoju lokalnych wspólnot. Ich brak będzie w przyszłości bardzo uciążliwy, zwłaszcza że sporo osób odchodzi od Kościoła katolickiego. Przez pokolenia to parafia odpowiadała za życie wspólnotowe. Dałabym gminom możliwość pierwokupu wybranych nieruchomości w międzymieściu, w lokalizacjach łatwo i szybko dostępnych na rowerze. Znalazłyby w nich siedziby instytucje non profit: stowarzyszenia, fundacje, wspólnoty religijne. Podmioty te startowałyby w przetargach na najem lokali na preferencyjnych warunkach, zwycięzcy realizowaliby program opracowany przez gminę wspólnie z mieszkańcami. Potrzebnych funkcji jest mnóstwo: niewielki sklep, kawiarnia, coworking, biblioteka, zajęcia rekreacyjne, cotygodniowe zebrania, okazjonalne jarmarki… W większych lokalach gminy wydzielałyby też miejsce na mieszkania treningowe dla osób wychodzących z pieczy zastępczej, podopiecznych MOPS-ów czy byłych więźniów. Dostaliby zadanie: opieka nad wspólnym ogrodem i pomoc przy pracach w ogrodach sąsiadów.
Z myślą o rozwoju lokalnych społeczności, a także o komforcie i bezpieczeństwie osób starszych zajęłabym się popularyzacją i rozwijaniem dwóch dodatkowych modeli zamieszkania: cohousingu (w tym przypadku cohousingu senioralnego) i SAN-ów.
Cohousing, czyli w uproszczeniu wspólne zamieszkiwanie jednego lokalu, jest odpowiedzią na samotność i izolację, wysokie koszty utrzymania, a do pewnego stopnia oferuje fizyczną pomoc i wsparcie. Wyobraźmy sobie, że do domu pani Doroty wprowadzają się jej trzy również samotne przyjaciółki albo trzy sąsiadki z tej samej ulicy. Każda ma osobną sypialnię, dzielą się kuchnią i pokojem dziennym. Mogą wspólnie lub na zmianę robić zakupy i gotować, prać, a jeżeli starcza im sił – także sprzątać. Jedna lepiej radzi sobie z komputerem, inna jeszcze prowadzi samochód, a ta ze sprawnymi kolanami plewi ogród. Wspólnie opłacają pomoc domową i bieżące naprawy.
SAN-y, czyli Społeczne Agencje Najmu, instytucje związane z gminą, pośredniczą między prywatnymi właścicielami nieruchomości a potencjalnymi najemcami. Instytucje te biorą na siebie zarządzanie najmem i kontakt z mieszkańcami, gwarantują terminowe płatności oraz utrzymanie lokalu w dobrym stanie. W zamian oferują do wynajęcia mieszkania w preferencyjnych cenach. Można wykorzystać instytucję SAN-u do łączenia potencjalnych wynajmujących – osób starszych posiadających duże domy – z potencjalnymi najemcami: studentami/studentkami lub uchodźcami/uchodźczyniami. Od Holendrów wiemy, że wspólne zamieszkiwanie osób starszych i młodych przynosi obopólne korzyści, a dodatkowy nadzór SAN-u gwarantowałby bezpieczeństwo i pewność, że wszystko odbywa się z poszanowaniem interesów obu stron. W tym modelu do domu pani Doroty wprowadzają się dwie studentki Politechniki Śląskiej. Panowie z SAN-u wcześniej zainstalowali dodatkowe drzwi, żeby zapewnić wszystkim poczucie prywatności. Zosia robi dla pani Doroty zakupy, Lena zajmuje się ogrodem. Dwa razy w tygodniu jedzą wspólną kolację i grają w scrabble. Dzielą się Netflixem, czasem wspólnie obejrzą jakiś film. Dziewczyny mają samochód, więc gdy trzeba, zabierają Dorotę do miasta. Dorota w zamian piecze dla nich ciasta i smaży najlepsze na świecie powidła.
Obecnie największą barierą dla wprowadzania obu modeli są niewiedza i obawa przed byciem wykorzystanym. Gminy powinny więc zapewniać gotowe wzory umów i pomoc prawną dla wszystkich stron cohousingu, a SAN-y – popularyzować swój model działania. Za trzydzieści lat będzie oczywistą opcją.
Wiem, że w polskich warunkach wiele z moich propozycji wydaje się dzisiaj niemożliwych do realizacji. Gdy na wykładach i konferencjach przedstawiam różne rozwiązania urbanistyczne, często słyszę, że u nas się nie da, nie jesteśmy Amsterdamem/Wiedniem/Kopenhagą. Wiem też, że pierwszym krokiem do lepszego świata jest umiejętność wyobrażenia sobie, jak ten lepszy świat mógłby wyglądać. Dopiero wiedząc, dokąd chcemy dojść, możemy się zastanawiać, którędy poprowadzimy drogę. Tylko na pozór niepragmatycznie staram się więc posiłkować w pracy wyobraźnią. Starość zawsze mnie przerażała, ale pisząc ten tekst, wyobraziłam sobie starość dobrą. Teraz sądzę, że nie trzeba bać się starości. Jeżeli jednak w porę nie ucywilizujemy międzymieść, uzasadniony pozostanie lęk przed starością w jednym z nich.