Zawsze znajdzie się jakaś zagubiona dusza, która myśli, że jeden człowiek może stanowić różnicę.
I żeby ją przekonać, że jest inaczej, musicie ją zabić. Oto urok demokracji1.
Senator Charles F. Meachum
Swoje stanowisko wiążę z homeopatią polegającą na wprowadzaniu do systemu trucizny, która ma wyzwolić energię potrzebną do zwalczenia słabości2.
Gustav Metzger
Jak pokazał Simon Critchley, filozofia zawsze zaczyna się od rozczarowania3. Nihilizm stanowi kryzys porządku znaczeń; za jego sprawą wszystko, co do tej pory uznawaliśmy za pewną podstawę dla moralnych sądów, staje się pozbawione znaczenia. Według Critchleya aktywność filozoficzna, rozumiana przez niego jako swobodny ruch myśli i możliwość krytycznej refleksji, „jest definiowana przez zbrojny opór wobec nihilizmu”4. Aby zachować choć trochę optymizmu w ramach obecnego społeczno-politycznego klimatu praktyki, należy stworzyć podłoże, na którym będzie możliwe przezwyciężenie nieustannego lamentowania, pesymizmu i czarnowidztwa w odniesieniu do współczesnych warunków. Jak stwierdził Peter Sloterdijk, indywidualny projektant powinien spróbować wspiąć się na pewien poziom kompetencji − terytorium, na którym każdy może istnieć jako suwerenna jednostka, przy czym nie chodzi tu o względną specjalizację, raczej odwrotnie: współczesny „ekspert” powinien stać się nie tyle jeszcze bardziej wykwalifikowanym specjalistą od jednego obszaru, co raczej niekompetentnym mistrzem żeglującym po oceanie praktyk. Dla Sloterdijka projektowanie jest umiejętnym zarządzaniem niekompetencją5. Umiejętna niekompetencja umożliwia z kolei zaistnienie neutralnego narzędzia, równoległej rzeczywistości, w której praktyka − nawet ta odbywająca się w obecności osób próbujących przedstawiać się jako nieświadome − może być uprawiana z optymizmem.
Swobodny ruch myśli z konieczności powoduje, że nie zawsze opieramy się na tym, co znane i uważane za funkcjonalne oraz „właściwe”, co było już praktykowane lub zostało uprzednio doświadczone. Praca z zewnątrz, w roli niezinstytucjonalizowanego wolnego agenta, który jest do pewnego stopnia podobny do zewnętrznego konsultanta6, oznacza również uaktywnienie pewnego rodzaju marginalności. Izolacja tego marginesu może być przezwyciężona jedynie przez niepohamowaną wolę współpracy, zobowiązanie i chęć zmiany stanu rzeczy – z pominięciem własnych intelektualnych aspiracji, ale poprzez znaczący dystans, który rodzi się z krytycyzmu. Dystansu tego nie może zaoferować ktoś z wewnątrz. W tym modelu praktyki, który dąży do zmiany poprzez zobowiązanie, współudział oznacza śmierć projektu. Takim modelem musi kierować praktyka zorientowana na wyniki, a potencjał tej praktyki w tworzeniu rozmaitych modalności może zweryfikować jedynie rzeczywistość. Wyniki te mogą być poddane krytyce, zmienione, ulepszone, poprawione lub nawet odrzucone, podczas gdy w teorii zajmowalibyśmy się tylko nieustannym spekulatywnym replikowaniem potencjału. Kluczowym terminem jest tutaj „konstruktywna krytyczna produktywność”. Należy stworzyć dziesięć krytycznych rzeczywistości w ciągu roku, a następnie ciągle uczyć się na podstawie potencjalnych błędów i wreszcie wypracować jedną praktykę. Próbowanie warunkuje sprawność. Takie próbowanie zaś musi być przeprowadzone w odpowiednim kontekście, we współpracy z innymi i w poprzek różnych środowisk kulturowych; to pozwoli uniknąć autostymulacji, próżności oraz wygodnego i zarazem biernego zagnieżdżenia w obrębie murów egocentrycznej praktyki, które są w wysokim stopniu bezkrytyczne i szalenie nieproduktywne:
Istnieje ryzyko, że teatr zacznie się zamieniać w symulację samego siebie. Niczym sprzątaczka, która zmywając podłogę na scenie, obserwuje swoje odbicie w lustrze i uświadamia sobie, jak bardzo lubi ruch swojej pupy podczas wykonywania tej czynności. Nie ma już dłużej znaczenia to, czy podłoga jest faktycznie czyszczona, ponieważ ruch pupy jest jedynym wytworem czynności wykonywanej mopem. Oto jak postrzegam teraz teatr: to sprzątaczka, która nie myśli o niczym innym jak tylko o sprośnym ruchu swojego tyłka7.
Jeśli użyjemy analogii stworzonej przez Martina Wuttkego, kluczowe okazuje się sprawne umiejscowienie siebie w kontekście bieżących praktyk i współczesnych warunków, które uchroni nas przed pułapką impasu. Dzisiejszy krytyczny praktyk powinien optować raczej za tym, by być odbiorcą politycznych procesów, aniżeli za tym, by być oddalonym graczem przemierzającym kulturowo-polityczne terytorium niczym przysłowiowe trzy małpki – nic nie widząc, nic nie słysząc i nic nie mówiąc (Diedrich Diederichsen nazywa to „surogatową demokratyczną partycypacją”8), czyli ukazując wyłącznie odpolitycznienie jednostki poza wszelkimi poważnymi sposobami zaangażowania. W obecnym klimacie oddzielenie się od magicznych modnych haseł, takich jak zrównoważony rozwój, partycypacja, demokracja czy wielość, które były propagowane pod koniec lat 90., jest konieczne. Zamiast używać ich jako plakatowych sloganów dla politycznych gwiazdek, należy stawiać czoła leżącym u ich podstaw motywom poprzez skontekstualizowaną praktykę. Owe hasła są jedynie przykładem terminów, których używano po to, aby przekierować uwagę od skali mikro ku skali makro. Działo się to w całej sferze polityki, ponad politycznymi przymierzami, i dotyczyło zarówno prawicy, jak i lewicy9. W pewnym momencie przyznawanie się do tego rodzaju terminologii stało się nawet sexy. To, czy ktoś był przekonany do ich treści lub możliwego przyszłego potencjału, stawało się już kwestią drugorzędną. Był to mainstreamowy trend przebiegający w poprzek dyscyplin i w poprzek politycznych przekonań. Problem związany z praktyką kulturową polega na tym, że zakłada ona możliwe warianty przyszłości, że spekuluje na temat tego, co można by osiągnąć poprzez zastosowanie szeregu krytycznych teorii i praktyk, które dla społeczeństwa jako takiego nadal pozostają zbyt abstrakcyjne10.
Można jednak twierdzić, że prawdziwa wartość kryje się w takim podejściu, w którym brakuje widocznego rezultatu w postaci w pełni racjonalnego procesu decyzyjnego lub konsensusu. Można dowodzić, że niezależny polityk w brytyjskiej Izbie Lordów jest wartym uwagi punktem odniesienia – nie tak, jak mogłaby nim być całościowa polityczna struktura Izby czy jej konserwatywna oś; jest punktem odniesienia jako strukturalny komponent, zaprojektowany po to, by pozostawić przestrzeń dla tych, którzy chcą pozostać niestowarzyszeni i móc dalej prowokować, motywować lub ewentualnie pobudzać zmiany. Polityk niezależny jest w istocie niezależnym praktykiem, który ani nie należy do konkretnej partii, ani też nie tworzy regularnych sojuszy z tymi samymi obozami politycznymi. Choć czyni go to bardziej zawodnym i mniej godnym zaufania graczem, potencjalnie nawet pozbawionym wyraźnego stanowiska, jednocześnie oferuje alternatywną, nieinteresowną i mniej wypaczoną perspektywę spojrzenia na wewnętrzne, nastawione na konsensus mechanizmy innych politycznych stron działających w Izbie. Chociaż ci politycy mają niewątpliwie swoje stanowiska i poglądy, nie sprowadzają ich do partyjnych legitymacji czy platform grupujących innych polityków. Znajduje to również swoje odzwierciedlenie w przestrzennym ulokowaniu niezależnych polityków w obrębie samej sali obrad, w której laburzyści siedzą po jednej stronie, a konserwatyści po drugiej. Niezależni siedzą pośrodku, delikatnie wycofani w głąb sali.
Obecnie partycypacja jest częścią neoliberalnego projektu i ostatecznie służy konserwacji systemu. Prawdziwe problemy związane z władzą nie podlegają już negocjacji. W obrębie takiej „sterowanej partycypacji” i w wysokim stopniu kontrolowanego politycznego zaangażowania należy propagować działalność autonomicznego praktyka – jako sposobu na zarządzanie konfliktem traktowanym nie jako rozbrajająca, ale właśnie aktywizująca siła. Wymaga to nowej interpretacji zarówno romantycznego rozumienia „partycypacji”, jako sposobu działania właściwego dla schyłku lat 90., jak i funkcji oraz odpowiedzialności niezależnego działacza. Jednym słowem: wymaga stworzenia modelu konfliktowej partycypacji, który nie opiera się już dłużej na procesie, do którego inni są zapraszani, ale w którym zamiast tego działa niezależny aktywista, niemający konsensualnego mandatu i stanowiący bezstronne, produktywne źródło irytacji.
W procesie partycypacyjnym często jest zbyt wiele potencjalnych podmiotów decyzji, natomiast nigdy nie ma wystarczającej liczby ludzi, którzy biorą na siebie odpowiedzialność oraz ryzyko i którzy mają odwagę zamieniać owe decyzje w rzeczywistość i pchać rzeczy do przodu. Oczywiście każda praktyka polityczna musi opowiadać się za pozostaniem na wyznaczonym terytorium i opierać się na podstawowych regułach demokratycznej sceny. Niemniej w ciągłym używaniu większości do wytwarzania demokratycznych decyzji tkwi potencjalne niebezpieczeństwo. Dylemat związany z demokracją wygląda następująco: gdy masz pokój, w którym są sami idioci, zagłosują oni za idiotycznym rządem. Lub, jak w wypadku niedawnego szwajcarskiego referendum dotyczącego utrzymania meczetów: jeśli ktoś ma wystarczające środki finansowe, aby zmobilizować idiotów, może sprawić, że cały kraj wypadnie idiotycznie. Główna trudność związana z romantycznym rozumieniem projektu partycypacyjnego polega na założeniu, że wszyscy powinni zasiąść wokół stołu, aby podjąć decyzję. To jednak nie oznacza jeszcze, że decyzja ta uwzględni interesy wszystkich. Czy każdy powinien na poważnie czytać takie tabloidy, jak brytyjski „The Sun”, amerykański „New York Post” czy niemiecki „Bild”, tylko dlatego, że są one gazetami o największej poczytności i najwyższych nakładach? Takie pytanie, jak również rozwój pojęcia partycypacji w ciągu ostatniej dekady wskazują na jeszcze większe niebezpieczeństwo, a mianowicie na bezradność lewicy. Jeśli wszystko, co można zrobić w ramach procesu decyzyjnego, to scedować go na zewnątrz i rozproszyć odpowiedzialność, to znaczy, że z demokracją reprezentacyjną coś jest nie tak. W świetle ostatniej dekady jest to również powód, dla którego byliśmy świadkami powrotu prawicy, która obecnie, jak się wydaje, bierze sprawy w swoje ręce. Prawica opanowała ironię do perfekcji, co uczyniło ją prawie niezniszczalną:
Być może lewica wygrała bitwę programową, ale to prawica wygrała wojnę w dziedzinie public relations. I uczyniła to w starym stylu, wykorzystując starożytną sztukę retoryki i tak obracając słowami, że gdy już się zakorzeniły w dyskursie publicznym, właściwie same wykonały całą robotę argumentacyjną11.
Jaką rolę ma w tym wszystkim odegrać architekt? Współczesny architekt staje wobec dylematu właściwego profesji, która już praktycznie nie istnieje. Dowiedzieliśmy się wcześniej od Petera Sloterdijka, że nie ma czegoś takiego jak kluczowa, centralna kompetencja, która mogłaby faktycznie stanowić zaletę, a nie wadę. Centralne kompetencje, takie jak na przykład Sony = miniaturyzacja, Honda = silnik spalinowy, 3M = wszystko, co z sobą łączysz, oznaczają, że owszem – możesz być dobry w robieniu jednej rzeczy, ale zapotrzebowanie na nią po prostu znika. Wszyscy, którzy dołączają do tego rodzaju przedsiębiorstw, muszą zrozumieć, że kompetencje tego rodzaju mają wartość wtedy, gdy można je zastosować na różnych polach. Powinni oni zatem rozumieć, w jaki sposób zaprojektować taki transfer i dlaczego jest on pożądany. Do niedawna większość architektów nie miała pojęcia, jak tego dokonać. Przez dekady oduczyli się tej czynności, która przez długi okres była nawet częścią ich edukacji. W renesansie polihistor, znawca wszystkiego, był wzorem takiego praktyka; był on elastyczną, wykształconą osobą zdolną do myślenia lateralnego. Później oczywiście za podstawowe uznano inne wymiary, ale ciekawie jest pozwolić znowu, by te wymiary stały się przezroczyste i były rozumiane jako wzajemnie współzależne.
Zamiast zatem opłakiwać stare dobre czasy, należy dostrzec w tym wyzwanie i potencjał. Architekci bywali czasem niezwykle płodni w wykorzystywaniu swojego pasożytniczego związku z dyscypliną, która zasadniczo produkuje architekturę, czyli z budownictwem. Naturalne rozczarowanie sytuacją, gdzie podjęte już decyzje nie są w ogóle realizowane przez tych, którzy powinni je zmaterializować, uzbroiło architektów w zdrową dozę sceptycyzmu. W ciągu ostatnich kilku dekad to, co było znane jako profesja architekta, uległo rozproszeniu w całe mnóstwo praktyk. To przejście od zawodu czy też jasno wytyczonej dyscypliny do szeregu praktyk było napędzane i mobilizowane przez pewnego rodzaju upolitycznienie, które nastąpiło w połowie lat 90.12 Praktyki owe usiłują osiągnąć wiele zasadniczo rozbieżnych celów, mogą jednak zostać zunifikowane przez jedną jakość, którą stanowią możliwość i zdolność wyobrażania, formułowania i projektowania strategicznych ram umożliwiających wydarzanie się rzeczy. Problem polega jednakowoż na tym, że owa abstrakcyjna jakość jest nieustannie aplikowana właśnie na starym polu i gruncie, który zawiódł architektów już za pierwszym razem. Pojawia się w związku z tym pytanie o pozycjonowanie i o to, w jaki sposób ktoś sytuuje się w obrębie bardziej rozległego terytorium krytycznych praktyk. Łatwo się zgodzić co do tego, że profesją rządzi rodzaj niemożności. Niemniej w obrębie sfery kulturowej istnieje wiele nisz, które można eksplorować i zasiedlać. Oparta na odkrywaniu potencjalnej przestrzeni pomiędzy stabilnością i niestabilnością, krytyczna praktyka przestrzenna może być rozumiana jako coś w rodzaju układu scenicznego, strategicznego podręcznika dla przyszłych choreografii. Cynicy mogą dowodzić, że projekt architektoniczny sam w sobie jest po prostu bardziej workowatym sposobem opowiadania historii, i może być w tym oczywiście pewna doza prawdy. Oznacza to jednak, że trzeba być piekielnie dobrym w opowiadaniu.
Taka polifoniczna praktyka otwiera perspektywę funkcjonowania w nowej roli nie tylko przed architektem, ale także w ogólności − przed wszystkimi krytycznymi praktykami. Zachęca ona do tego, aby wychodzić poza konwencjonalną fizyczną konstrukcję i ryzykować budowę rzeczywistości nie po to, aby podążać za istniejącymi regułami, ale by proaktywnie je tworzyć. Ucieleśnia ona apel o intelektualistów nieakademików, którzy będą się rozprzestrzeniać poza murami uniwersytetów, choć to w akademii większość z nich odbierze swoje wykształcenie13. Więcej nawet – niezależni praktycy nie powinni pozostać na brzegu. Powinni oni skierować się właśnie w stronę świata polityki, ponieważ jest on ożywiany przez czynniki władzy i interesu. W przeciwieństwie do akademii, jego oddziaływanie może odcisnąć swoje piętno na całej praktyce czy tkance społecznej, a nie tylko na studentach. Nie chodzi bynajmniej o to, by popadać w megalomanię, ale o to, że w czasach kryzysu jednostka jest w większym stopniu odpowiedzialna za intelektualne założenia, które przyjmuje. W tym sensie przejście od względnie dyskretnych problemów interpretacji i lektury do problemów bardziej doniosłych i proaktywnych związanych ze zmianą społeczną i transformacją może sprawić, że perspektywa outsidera będzie bardziej obecna i wyartykułowana. „Intelektualista, który twierdzi, że pisze wyłącznie dla siebie lub ze względu na czystą wiedzę czy abstrakcyjną naukę, jest postacią, której się nie wierzy i wierzyć nie powinno”14. Pod tym względem Edward Said proaktywnie podsumował kluczowy problem: „Najtrudniejszym aspektem bycia intelektualistą jest reprezentacja tego, czym się zajmujesz, poprzez twoją pracę i zaangażowanie, bez zmieniania się w skostniałą instytucję lub w rodzaj automatu działającego na rozkaz systemu lub metody”15. Zdaniem Saida znaczenie polega na tym, by nigdy nie zapominać o tym, że ma się wybór. A wybór mieści się w porządku siły i władzy, nawet z perspektywy jednostki.
Przestrzeń polityczna pociąga za sobą praktykę podejmowania decyzji oraz sądzenia. Osądzanie oznacza z kolei konieczność wprowadzania jakiegoś systemu wartości. Taka kuratorska praktyka zawiera w swojej istocie akt tworzenia strategii oraz destrukcji: dokonywania wyborów mających na celu określenie tego, co należy wyeliminować. W danym nam kontekście krytycznej praktyki przestrzennej architekt-kurator mógłby być pojmowany jako podżegacz, który − poprzez wprowadzenie stref konfliktu − przekształca krajobraz kulturowy: wypadkową niestabilnego społeczeństwa składającego się z wielu odrębnych i często skonfliktowanych jednostek, instytucji i przestrzeni. Można zatem postulować, żeby zamiast wychowywać kolejne pokolenie ułatwiaczy i mediatorów, starać się o zachętę dla bezstronnego outsidera, który funkcjonuje na marginesach i który tylko czeka na okazję stosowną ku temu, aby spowodować wyłom w dominujących dyskursach i praktykach. Jest to ktoś, kto celowo pozostaje nieświadomy uwarunkowań i obowiązujących reguł, kto wchodzi na scenę wyposażony jedynie w kreatywny i projektujący intelekt. Biegnąc przez korytarz bez obawy o wywołanie tarć czy destabilizację istniejących stosunków władzy, ów outsider otwiera przestrzeń dla zmiany − taką, jaka umożliwia zaistnienie „politycznej polityki”.
Pozostaje pytanie, czy wszystko ma być rozumiane jako oportunistyczne przedsięwzięcie i posłużyć jako opis czyjejś roli w ramach wielości zróżnicowanych praktyk, czy też ma mieć jakąś wartość użytkową wykraczającą poza poziom jednostki. Niezależna praktyka może być opisana precyzyjnie jako działanie bez wyraźnie zdefiniowanego mandatu, które jednocześnie szuka zaangażowania: jako działanie freelancera obdarzonego sumieniem. Wiąże się z tym potrzeba hermeneutyki oraz rekalibracji pojęcia partycypacji. Takie rozumienie praktyki wydaje się kluczowe, by móc stawić czoła przyszłości z optymizmem. Zakłada ono, że jednostka definiuje się poprzez pojęcie praktyki, a nie przez właściwą jej dyscyplinę czy profesję. Tutaj tradycyjne pojęcia dziedziny i profesjonalizmu zostają zastąpione przez umiejętności i kluczowe kompetencje. Tutaj partycypacja wytwarza alternatywną, równoległą rzeczywistość, którą uruchamiają i napędzają automotywacja, polityczny plan, gotowość do współpracy i brak obaw przed wykluczeniem, nie zaś niekwestionowane przez nikogo włączenie. Taki plan krytycznej manipulacji nie powinien uznawać niczego za pewnik i nigdy nie może zakładać udzielenia ostatecznego poparcia którejś ze stron. Innymi słowy, nie chodzi o unikanie odpowiedzialności, ale o pozostanie elastycznym, sprawnym i krytycznym ponad wszelkimi dogmatami. Należy przy tym jednak pamiętać, że taka niezależna taktyka ma również swoją słabą stronę, ponieważ jest ona często ograniczona czasowo i przestrzennie, z czym wiąże się zagrożenie utraty całościowego obrazu lub niemożność widzenia rzeczy w długiej perspektywie czasowej.
Klika światów sztuki i architektury (rozumianych raczej jako zespół praktyk, a nie czysta krytyka) straciła w tym względzie kontakt z rzeczywistością − niezależnie od względnie wąskiego kręgu praktyków. Wiele spośród praktyk ze świata sztuki daje się sprowadzić do jednolinijkowych sloganów czy haseł i gnieździ się niefrasobliwie w bańce względnej wolności i luksusu, w której partycypacja stała się niczym więcej jak programem ezoterycznej samoświadomości. Skutkiem tego jest jej niemal całkowite odpolitycznienie. Tym, czego teraz nam potrzeba, jest ponowne wprowadzenie krytycznych pytań o wartość, stanowisko i czasową naturę politycznego zaangażowania; pytań, które będą zadawane w obrębie instytucji i przeciw niej. Idąc tą drogą, należy wytyczyć alternatywne rozumienie partycypacji oraz pewien typ relacji, która z wykonawcy uczyni proaktywnego działacza – niezależnie od kierowanych biegiem wydarzeń rzeczywistości określonych artystycznych produkcji, powstających w kręgu określonych instytucji społecznych. Powinna ona zmierzać ku bezpośredniemu i osobistemu zaangażowaniu w inspirowanie i stymulowanie konkretnych przyszłych rzeczywistości. Można to osiągnąć, unikając pułapki utknięcia w jednym środowisku, jak świat sztuki czy konkretny projekt polityczny. Ludzie mają nogi po to, żeby chodzić, a nie żeby tkwić w miejscu − w przeciwnym wypadku bylibyśmy drzewami. Wynikiem tego powinna być oparta na określonym planie i treści nomadyczna praktyka napędzana przez krytyczne pytania zadawane spoza obowiązującego dyskursu. To dyskursywna pozycja, w której praktyk opuszcza środowisko po to, aby móc wejść do niego w inny sposób. Umożliwia to dwuznaczność pozycji praktyka, który pozostając odpowiedzialny, przechodzi od roli z rodowodem do roli bastarda. Taki praktyk będzie raczej współautorem aniżeli uczestnikiem, ponieważ uczestnicy są zazwyczaj konfrontowani z narzuconymi z góry strukturami. Choć „wolny radykał” nie istnieje i choć nic nie występuje w czystej postaci − wręcz przeciwnie, wszystko jest dwuznaczne − taka praktyka musi być nastawiona na pracę, której ambicje są odporne na współudział. Współudział może być przezwyciężony przez przyjęcie trzech innych stanowisk, w ramach których tryby proaktywnego uczestnictwa mogą nabrać znaczenia, a mianowicie: nastawienia, odpowiedniości i odpowiedzialności (attitude, relevance, and responsibility). Na nasze nieszczęście – to ich właśnie brakuje.
Przestrzeń jest wynikiem Handlung16. Nie podobna wytworzyć zmiany poprzez szereg pasywnych reakcji. Praktyka zawsze musi wyjść poza absorpcję i zacząć projektować; musi wstrzelić się w kontekstowe rzeczywistości i uczynić siebie widzialną, aby móc działać. W czasach, gdy partycypacja została ograniczona do symbolicznej politycznej poprawności, takie propozycyjne i refleksyjne rozumienie praktyki oferuje schronienie dla agonistycznego zaangażowania.
Większość subkulturowych dokonań ostatnich pięćdziesięciu lat poczuwało się raczej do militarystycznej logiki kolejnych awangard aniżeli do idei demokratycznego uczestnictwa: najpierw robimy zwiad na nieznanym terenie, potem przekazujemy informacje, zasadniczo wiedziemy jednak dzikie i niebezpieczne życie małych, podziemnych komórek17. Marcel Reich-Ranicki napisał o Gottholdzie Ephraimie Lessingu: „Samotność wydawała mu się kwalifikacją do zdobycia autonomii krytyka, autonomia zaś – prerekwizytem do pełnienia tej funkcji”18.
TŁUMACZENIE Z ANGIELSKIEGO: MICHAŁ CHOPTIANY
Powyższy tekst stanowi 14. rozdział książki Markusa Miessena The Nightmare of Participation. Crossbench Praxis as a Mode of Criticality, Berlin: Sternberg Press, 2011, s. 239−252. Redakcja dziękuje Autorowi za zgodę na jego przedruk.