„Mówi się łykend, od łyku świeżego powietrza, i kęping, od kępy traw” – wyjaśniał niuanse terminologii wypoczynkowej Tytus De Zoo w jednym z komiksów Papcia Chmiela. Słowa te padają w komiksie zapewne dlatego, że szczyt popularności „Tytusów” zbiegł się ze zwrotem w stronę turystyki indywidualnej w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Co prawda słowo „camping” przybyło jeszcze do Polski międzywojennej, wraz z terminologią harcerską (więc bohaterowie komiksu, jako harcerze, musieli je znać), ale w ciągu kilku dekad jego znaczenie uległo zmianie, z turystyki namiotowej rozumianej jako przygodowa wędrówka na spokojny, stacjonarny relaks. Myślom o „campingu” towarzyszy zapewne gotowy, nostalgiczny pakiet skojarzeń. Jego elementy: mielonka w konserwie, paprykarz szczeciński, rozkładane krzesełka, kuchenka turystyczna, grzybobranie, radio, samochód, namiot lub domek Brda, składają się na skondensowany obraz udanego, bo skutecznego i niskokosztowego wypoczynku w latach 60., a tym bardziej w 70. Taki styl wypoczywania, dziś często budzący sentyment („jak niewiele potrzebowaliśmy do szczęścia!”), kształtował się stopniowo, a kluczem do niego była motoryzacja..

Kemping w Łagowie, 1977
Fot. Grażyna Rutkowska/ Narodowe Archiwum Cyfrowe

Od 1952 roku prawo do wypoczynku gwarantowała obywatelom PRL-u konstytucja: „Organizacja wczasów, rozwój turystyki, uzdrowisk, urządzeń sportowych […] stwarzają możliwości zdrowego i kulturalnego wypoczynku dla coraz szerszych rzesz ludu pracującego miast i wsi”. Panuje przekonanie, że przed 1939 rokiem turystyka była rzadkim dobrem, zastrzeżonym dla tych, którzy mieli dość pieniędzy i swobody, by udać się „do wód” albo na letnisko. W rzeczywistości docierała do miast i na wieś, przede wszystkim za sprawą ruchu spółdzielczego. Promował on aktywną rekreację i wycieczki również wśród robotników i rolników. Trudno jednak mówić o powszechnym dostępie lub nawyku i woli urlopowania. Taka demokratyzacja jest zdobyczą dopiero lat powojennych, ale za to rozprzestrzeniła się po całej Europie.
Początkowo państwo polskie starało się wypoczynek maksymalnie animować i narzucać jego kształt, co niekoniecznie harmonizowało z potrzebami deklarowanymi przez wypoczywających. Sezon urlopowy przypadał bowiem w okresie natężenia prac gospodarskich na wsi, co w oczywisty sposób uniemożliwiało realizację konstytucyjnego prawa znacznej części obywateli. Wielu jednak tryb pracy pozwalał na przerwę; ich powołany w 1949 roku Fundusz Wczasów Pracowniczych mógł nagrodzić za nienaganną postawę skierowaniem na turnus wypoczynkowy. Zgodnie z ówczesnymi ambicjami uformowania „społeczeństwa ludzi pracy” i dążeniem do kolektywizacji wyjazdy postrzegano jak bonus za dobre sprawowanie. W pierwszej dekadzie istnienia PRL-u taki czas wolny od pracy trudno było wprawdzie nazwać w pełni wolnym, na wczasy wysyłano bowiem nie pojedynczych pracowników ani rodziny, lecz całe załogi, a rekreację organizował kaowiec. Z literatury tamtej epoki wynika, że ludzie życzyliby sobie raczej wypoczynku częstszego i krótszego, za miastem lub w ogródku, niż większego bloku urlopowego. Wypoczynek zorganizowany, zwłaszcza od kiedy nastąpiła relatywna decentralizacja i za organizację wczasów odpowiadały poszczególne zakłady pracy (oraz można było wyjeżdżać z rodziną), szybko się przyjął jako nowy element stylu życia Polaków. Mimo to wielu szukało alternatyw tańszych i pozwalających na większą samodzielność – czy to u gospodarza, czy z termosem i wałówką.

Domek letniskowy typu Brda. Z prawej hala Mostostalu
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Turystyka indywidualna – wyprawy pod namiot albo na kwaterę dla letników (oto słowo prawdziwie pachnące epoką) – nie była w latach 50. zakazana, ale państwo jej nie ułatwiało ani nie promowało. Wyjątek czyniło dla turystyki krajoznawczej, od 1950 roku pod egidą PTTK. Instytucja ta, odpowiedzialna za wytyczanie i oznakowanie szlaków, prowadzenie domów turysty, kempingów i przystani, pozostawiała wczasowiczom o wiele więcej swobody niż Fundusz Wczasów Pracowniczych. Oprócz kajakarstwa i turystyki górskiej PTTK propagowało przede wszystkim wędrówki piesze, czyli stosunkowo zindywidualizowaną formę spędzania czasu wolnego, nawet jeśli wędrujemy szlakiem Lenina. Za bazę dla turysty zmotoryzowanego odpowiadał Polski Związek Motorowy. Z przygotowanych przez niego ułatwień i wygód można było korzystać już na własną rękę, bez konieczności zrzeszania się, posiłkując się broszurowym przewodnikiem i mapą.

Baza campingowa w PRL-u była rozwijana od lat 60. (Polska Federacja Campingu powstała w 1964 roku) i początkowo zorientowana na turystę zagranicznego, a więc obliczona na wszelkie wygody (elektryczność, bieżącą wodę, toalety), a mniej spektakularne przedsięwzięcia nie otrzymywały dofinansowania. Zorganizowanych miejsc na postój było więc niewiele. Wędrowcy i zmotoryzowani spali najczęściej „na dziko”, ku zaniepokojeniu leśników i obrońców przyrody, albo szukali miejsca w najbliższej wsi, choć tam biwakowanie należało zgłosić do sołtysa. Mariusz Jastrząb, autor analizy zorganizowanej turystyki campingowej w PRL-u, zacytował narzekania działacza turystycznego: „Turystyka motorowa pod względem osprzętowania nie wyszła poza granice prymitywu. Motocyklista szukający noclegu u chłopa na sianie […] to jeszcze aktualny obraz naszego campowania”[1]. Od lat 60. dłuższe wakacje na wsi – niekoniecznie na sianie, raczej w wydzielonym pomieszczeniu gościnnym u gospodarza – zyskały na popularności za sprawą „wczasów pod gruszą”. Za logistykę wyjazdu urlopowicz odpowiadał sam, ale część kosztów pobytu refundował zakład pracy. Tym wariantem wypoczynku, przypominającym dzisiejszą agroturystykę, zarządzała Ogólnokrajowa Spółdzielnia Turystyczna Gromada. Rozwiązanie przyczyniło się do powstania licznych kwater na wsi. Do krewnych na wsi wysyłano dzieci, dlatego wakacje letników, wraz z nowymi przyjaźniami, ale i konfliktami potrzeb i stylów życia, powracają w PRL-owskich filmach i literaturze dla młodych widzów, od Tego obcego Ireny Jurgielewiczowej po Motyle Janusza Nasfetera.

Domki letniskowe, okolice Suwałk
Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

W latach 60. poczyniono kolejne kroki w kierunku wspierania wypoczynku indywidualnego. Zaczęto dostrzegać w nim czynnik demokratyzujący dostęp do prawdziwych wakacji, a także możliwość rozładowania tłoku w najpopularniejszych ośrodkach nadmorskich i górskich. Z namiotem wszak wystarczyło wybrać się do lasu czy nad wodę, by bez nadmiernych ceregieli cieszyć się pięknem, dajmy na to, Ziemi Bełchatowskiej. Przemawiały za nim też koszty inwestycyjne, niskie w porównaniu z dużymi ośrodkami murowanymi. Wystarczyło pole namiotowe nad jeziorem albo prefabrykowanych domków, na przykład słynnej Brdy (model wzorowany na amerykańskim domku typu A, produkowany w Polsce od 1957 roku). Większa akceptacja dla turystyki plenerowej szła w parze z promowaniem autostopu jako wakacyjnego środka lokomocji. Organizując campingi, zakładano, że część turystów dotrze tam właśnie tą metodą (dlatego w planach obozowisk uwzględniano wypożyczalnie sprzętu). Serial przygodowy Podróż za jeden uśmiech, lubiany do dzisiaj, opowiada właśnie o zwariowanej wyprawie autostopem, z budującą się nową Polską w tle.

Polska ta szybko się motoryzowała. Samochód sprzyjał budowie poczucia autonomii; wzmacniał je łącznie, z własnym domem (typu kostka), własnym urlopem, a może i domkiem letniskowym. Rewolucji, którą w nasz krajobraz wniosła syrena FSO, poświęcił miejsce w słynnym eseju Roch Sulima[MJ1] . Niebawem Polacy zyskali do wyboru jeszcze fiata 125p (od 1967 roku) i ulubionego malucha (od 1972 roku). To one wiozły na urlop albo na działkę pasażerów wraz z namiotami, krzesełkami i zapasem paprykarza szczecińskiego oraz innych konserw. Sprzęt turystyczny miał opinię drogiego, lecz solidnego; pożądało go świeżo wyklute społeczeństwo konsumpcyjne (oczywiście w granicach konsumpcyjnych możliwości gospodarki centralnie sterowanej). W 1971 roku magazyn „Opinia” zarekomendował propozycje przemysłu krajowego dla turystów plenerowych:

Wakacje na Mazurach
Fot. Archiwum Grażyny Rutowskiej/ Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zmęczeni tempem życia i pracą, coraz częściej szukamy wypoczynku na tak zwanym łonie natury. Uciekamy od cywilizacji, ale nie znaczy to, że godzimy się na prymityw. Nawet na łonie natury nie może być mowy o wypoczynku bez wygód. Wraz z rozwojem turystyki campingowej powstały nowe gałęzie przemysłu, specjalizujące się w produkcji wszelkich urządzeń i sprzętów[2].

Artykuł zilustrowano nasyconymi żywymi kolorami zdjęciami PRL-owskich królowych i królów życia. W bikini i z modnym wąsem pasowali do luksusowych kilkupokojowych namiotów; w latach 70. najmodniejsze były modele Krakus, Podhale i Hel. Produkowany w Grudziądzu, imponujących rozmiarów dmuchany materac Ramzes kilkoma ruchami dawało się zmienić w wygodny fotel, popularnością ustępował jednak modelom Mikro-2, dwuosobowym i nieskomplikowanym w składaniu. Powstawały w zakładach w Legionowie. W dekadzie Gierka królowała samodzielna turystyka samochodowa. Pasowała do epoki budowy wielkich tras, przy których udostępniano kolejne udogodnienia dla podróżnych. Słynna „gierkówka” dziś straciła na znaczeniu z powodu autostrad, ale przetrwały wzdłuż niej pozostałości tamtych czasów. Podobnie w Wielkopolsce i na ziemi sieradzkiej rozbudowywano sieć gościńców-zajazdów w stylu staropolsko-słowiańskim. Niektóre działają do dzisiaj.

Kemping w Łagowie, 1977
Fot. Grażyna Rutkowska/ Narodowe Archiwum Cyfrowe

Rok po rozpoczęciu produkcji malucha Janusz Zygadlewicz opracował projekt najsłynniejszej polskiej przyczepy – N126 (nazwą nawiązywała do małego fiata i była z nim kompatybilna). Produkowana przez zakłady Predom-Prespol w Niewiadowie, zainicjowała nowy rozdział w polskiej turystyce – etap samowystarczalności. Cecha ta sprawdziła się i w sytych latach 70., i w kryzysowej następnej dekadzie. „Niewiadówki” mieściły niedużą kabinę z tapczanami (przy okazji służyły za schowki) oraz mały aneks kuchenny; w wersji eksportowej upchnięto również toaletę. Przy odrobinie kulinarnych ambicji zapewniała wolność od stołówkowego menu. Irena Gumowska, królowa polskich poradników, w Kuchni pod chmurką przekonywała, że ze sprzętem turystycznym i w warunkach biwakowych da się wyczarować niemal dowolne danie, w tym zapiekankę flamandzką, knedle i „najprostsze ciasto drożdżowe ciężkie” – wystarczą przenośna kuchenka i prodiż. Zalecała, by na campingowy wypad zaopatrzyć się w kaszę, ryż, zupki błyskawiczne, płatki ziemniaczane na puree, pastę skwarkową, a także „flaczki z kalmara w twistach” i w ogóle kalmary (znak czasów; od lat 70. próbowano rozpropagować te smakowite głowonogi jako substytut mięsa, powszechnie pożądanego, lecz niewiedza o sposobach ich przyrządzała sprawiła, że chytry plan władzy spalił na panewce). Na przekąskę – ogórki („Przy okazji wspomnijmy, że w świeżym ogórku, jak w wazoniku, można świetnie przewozić cięte kwiaty”[3]).

Wakacje na Mazurach
Fot. Archiwum Grażyny Rutowskiej/ Narodowe Archiwum Cyfrowe

Wiele „niewiadówek” dostało drugie, a nawet kolejne życie. Zreinkarnowały się jako mobilne kioski gastronomiczne, serwujące na ogół zapiekanki z pieczarkami, polski fast food lat 80. Ich charakterystyczne „dzioby” widywano też jako kasy biletowe, a na parkingach robiły za stróżówki. Niektóre z nich po zakończeniu takiej kariery ponownie zostały zaadaptowane do celów turystycznych– miłośnicy turystyki campingowej cenią je do dziś. Po 1989 roku liczba posiadaczy samochodów stale rosła, ale zmieniły się realia: w nowej rzeczywistości ekonomicznej części obywateli nie było stać na dłuższy wyjazd. Zarazem po otwarciu granic pasjonatom wypraw z przyczepą przybyło opcji i zamiast rodzimego krajobrazu coraz częściej wybierali Chorwację. Prywatyzacja albo likwidacja licznych przedsiębiorstw państwowych miała też skutek w postaci wyprzedania, zmiany funkcji lub degradacji części bazy turystycznej. Obiekty, które przetrwały, oferują wykup domków indywidualnym użytkownikom. Część stara się wizerunkowo nawiązać do swojego dziedzictwa – oferuje wypoczynek w niepowtarzalnym klimacie Brdy, tyle że już w wersji (przyjdzie mi użyć współczesnego terminu) glampingowej.