Bartosz Wójcik rozmawia z Dianą McCaulay
Bartosz Wójcik: Tematem przewodnim tego numeru „Autoportretu” są nierówności w przestrzeni. Łączy się on z pani wieloletnią pracą jako aktywistki społecznej, działaczki na rzecz środowiska i przyrody oraz pisarską. Odbieram ją jako sposób wzmacniania więzi wspólnotowych, rzecz wyjątkowo istotną w państwie postkolonialnym. Od czego rozpoczęło się u pani budowanie własnej świadomości społecznej?
Diana McCaulay: Urodziłam się i większość życia – oprócz dwóch lat studiów w Stanach Zjednoczonych – spędziłam w Kingston, stolicy Jamajki. Pierwsze związki z przestrzenią i otaczającym mnie środowiskiem naturalnym zawierałam na Palisadoes, mierzei na południowym wybrzeżu Jamajki. Zabierano mnie tam w dzieciństwie i w tym miejscu zaznawałam prostych uciech typowych dla młodego wieku: biegałam po plaży, puszczałam „kaczki”, budowałam zamki z piasku.
BW: Co się działo później? Od dekad jest pani zaangażowana w ochronę krajobrazu Jamajki, na przykład regionu Cockpit na północnym zachodzie, w aktywizm broniący bogactwa naturalnego wyspy, szczególnie w kontekście gospodarki opartej na eksploatacji złóż, między innymi boksytu, źródła glinu i składnika wykorzystywanego do produkcji aluminium[1].
DM: Około 1989 roku, gdy byłam już po trzydziestce i po ślubie, zabrałam na mierzeję Palisadoes osobę, która akurat przyjechała do mnie w odwiedziny. Zaproponowałam wspólne obejrzenie zachodu słońca. Zaparkowałam samochód niedaleko jednego z wejść na plażę, ale naszym oczom ukazał się widok odmienny od tego, który zapamiętałam. Plażę Palisadoes zamieniono w wysypisko. Walały się tam odpady budowalne, śmieci komunalne, zardzewiałe lodówki, opony od traktorów, strzępy starych ubrań, opakowania po fast foodach. Na twarzy mojego towarzysza widziałam zdziwienie, że tu go przywiozłam, a ja czułam się zawstydzona i osobiście dotknięta. Jednocześnie pomyślałam, że ktoś powinien coś z tym zrobić. Jako że wówczas już od lat lubiłam się dokształcać, zagłębiłam się w lekturze tekstów o środowisku i ekologii. Z każdym kolejnym narastał we mnie niepokój. Próbowałam skontaktować się z osobami pracującymi na rzecz ekosystemu, ale było ich wówczas niewiele, przynajmniej tych, które działały otwarcie. Wreszcie trafiłam na doktora Homera Silvę, badacza zdrowia publicznego. Przebywał na placówce na Jamajce, wysłany przez swoją instytucję matkę, Pan American Health Organization. Zabrał mnie do miejsc w Kingston, w których nigdy wcześniej nie byłam: do trzech oczyszczalni ścieków – wszystkie popadały w ruinę – i do Riverton City, rozległego wysypiska na wschód od stolicy. Byłam przerażona.
BW: Na początku sierpnia tego roku premier Jamajki Andrew Holness ogłosił, że to wysypisko zostanie zamknięte, nie podał jednak konkretnej daty.
DM: Stałam na plaży w Harbour View, dzielnicy Kingston przy zjeździe z Palisadoes, i patrzyłam, jak strumień nieoczyszczonych ścieków spływa do Morza Karaibskiego. „W jakiej rzeczywistości ta sytuacja byłaby dopuszczalna?” – myślałam. Tego dnia zrobiłam zdjęcia, a następnie pokazałam je grupie przyjaciół oraz znajomym z biura. Pracowałam wówczas w sektorze ubezpieczeń. Z tych wczesnych spotkań i rozmów wyrosła nasza obecna organizacja pozarządowa działająca na rzecz środowiska naturalnego – Jamaica Environment Trust, na wyspie znana jako JET. Założyliśmy ją w 1991 roku.
Z lektur dowiedziałam się trochę o środowisku, ale nic o tym, jak zarządzać organizacją non profit. Z perspektywy lat zastanawiałam się, czy gdybym zawczasu wiedziała, w co się pakuję, zdecydowałabym się na ten krok. Doszłam do wniosku, że tak.
Gdy zaczynałam, mówiono o mnie, że oddałam sprawie całe serce, ale brakowało mi wiedzy. Tak rzeczywiście było. Wystartowałam w konkursie stypendialnym imienia Huberta Humphreya, wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych za kadencji Lyndona B. Johnsona, i już jako jego laureatka odbyłam studia na Uniwersytecie Waszyngtońskim w Seattle. Pobyt w Ameryce utwierdził mnie w dotychczasowych przekonaniach, ale odkryłam też, że nie mam predyspozycji badawczych, bo moje zainteresowania okazały się zbyt szerokie. Ukończyłam studia magisterskie z zakresu administracji publicznej, poznałam prawo dotyczące ochrony środowiska i wróciłam na Jamajkę z decyzją, że będę działać proekologicznie, zgłaszać nieprawidłowości, wytaczać procesy.
Postanowiłam zabierać głos publicznie i być orędowniczką zmian, bo swoją pracę postrzegałam na dwa sposoby – jako edukację, ale i konfrontację. Zamierzałam mówić wszem i wobec: „Protestuję! Nie zgadzam się”. Uznałam, że powinnam dawać świadectwo zniszczeń. Mówić w imieniu tych, których pozbawiono miejsc zamieszkania i możliwości dochodu, a którzy za dużo mieli do stracenia, by pozwolić sobie na publiczne wypowiedzi. Moja działalność spotykała się z krytyką, zdarzały się nawet groźby, ale w ciągu ponad trzydziestu lat przewodniczenia JET środowisko naturalne stało się częścią debaty publicznej. Temat podchwyciły media. Mieszkańcy przychodzili na otwarte spotkania. Przysyłano listy. Co prawda nie osiągnęliśmy jeszcze masy krytycznej i nie mamy wystarczająco szerokiego poparcia, ale powoli ochrona środowiska przesunęła się z marginesu w kierunku centrum. Dziś ani rząd, ani sektor prywatny nie mogą jej zignorować.
Nie twierdzę, że jednoosobowo dokonałam tej zmiany. Było nas więcej, ale nie ulega wątpliwości, że uczestniczyłam w pionierskim ruchu ekologicznym, a czasami byłam jego liderką na Jamajce. Z biegiem lat zrozumiałam, że nie zawsze da się uchwycić bezpośrednią przyczynę zmian, dookreślić, że konkretne działanie miało taki, a nie inny skutek. Starania różnych osób z wolna się kumulowały i niekiedy przynosiły efekt.
Wciąż jesteśmy na początku drogi. Nadal, gdzie tylko spojrzymy, otacza nas spustoszenie, a dołączył do niego kryzys klimatyczny, poważne zagrożenie dla małych rozwijających się państw wyspiarskich, takich jak Jamajka. Ufam jednak, że ci z nas, którzy kładli podwaliny, wykonali trwałą pracę formatywną.
BW: Wieści z regionu karaibskiego dotyczące wątpliwych uroków antropocenu, na przykład informacje o gronorostach zalegających u wybrzeży Barbadosu oraz Saint Vincent i Grenadyn, dowodzą, że katastrofa nie tli się gdzieś na horyzoncie, ale jest doświadczana na co dzień. Jak zmiana klimatu i anomalie pogodowe wpływają na życie na Jamajce?
DM: Jamajka odczuwa skutki kryzysu klimatycznego w postaci ulewnych deszczy, podtopień, powodzi i wysokich temperatur. Postępuje erozja, straciliśmy część plaż, borykamy się z okresowymi suszami. Bieżący rok na razie może się pochwalić mniej narowistym niż zazwyczaj sezonem huraganowym, ale prognozy są nieubłagane: burze się nasilą, pojawią się huragany. Mimo zagrożenia, które niesie skwar, szczególnie dla osób pracujących w otwartej przestrzeni, nadal projektujemy i budujemy, lekceważąc wymogi zmieniającego się klimatu.
BW: Ten temat porusza pani w powieści Daylight Come (Nadciąga słoneczny dzień), z 2020 roku. Jeszcze do niej wrócimy, ale teraz przyjrzyjmy się pani ojczyźnie jako międzynarodowej marce, od czasu odzyskania niepodległości w 1962 roku wzmacnianej i rozpowszechnianej globalnie. Mówię o obrazie wyspy jako turystycznego raju, z równym dostępem do ziemi i wody (w tym Morza Karaibskiego), państwa, które dba o florę i faunę. Pani działalność zawodowa daleka jest od takich powierzchownych ocen. Od dekad pracuje pani także jako sygnalistka.
DM: Rozumiem, co ma pan na myśli, mówiąc, że Jamajka jest marką. Rzeczywiście w ten sposób się prezentujemy. Osobiście odrzucam tę narrację, bo nie ukazuje prawdziwego oblicza wyspy. W namacalnej, realnej przestrzeni Jamajki mieszkańcy i mieszkanki na co dzień zaznają trudności wynikających z tragicznej historii. Z jej przezwyciężeniem dopiero musimy się uporać. Nie wolno nas sprowadzać wyłącznie do tła dla odwiedzających. Branża turystyczna reklamuje i portretuje wyspę w fundamentalnie nieuczciwy sposób: nieskazitelne, bezludne plaże, jakby zaprojektowane przy udziale architektów krajobrazu, zachody słońca, krystaliczna woda. Równocześnie ten sam przemysł wypoczynkowy wywiera niszczycielski wpływ na walory, które stara się sprzedać.
BW: Mieszkańcom krajów karaibskich ograniczono dostęp do plaż i przestrzeni rekreacji. Stoi za tym oparcie tamtejszej gospodarki na ekonomii usługowej, nakierowanie na odwiedzających (visitor economy state), jak czasami eufemistycznie nazywa się turystów. W poprzednim numerze „Autoportret” opublikował prace barbadoskiej artystki wizualnej Annalee Davis. Rozważa ona w swojej twórczości prywatyzację przestrzeni publicznej i stratyfikację społeczną. W jaki sposób z pani punktu widzenia przestrzeń publiczna jest niedostępna dla osób mieszkających na Jamajce?
DM: W przeciwieństwie do większości wysp regionu karaibskiego Jamajka nie gwarantuje swoim mieszkańcom i mieszkankom dostępu do linii brzegowej ani możliwości nieograniczonego korzystania do plaż. Kolejne powstające hotele i tak zwane atrakcje są grodzone. Lokalne społeczności nie mają do nich wstępu i nie zanosi się na zmiany. Z plaż przegania się rybaków, handlarzy, mieszkańców bez meldunku, na dodatek wstęp na większość plaż publicznych jest płatny. Nie wyobrażam sobie, żeby wymagać od Jamajczyków i Jamajek doceniania przyrody i przestrzeni wspólnej, skoro są z niej wykluczani. Zbyt często też myślimy o środowisku naturalnym jedynie w kontekście rekreacji, a nie zostawiamy miejsca dla zwierząt i roślin, egzystencji pozaludzkiej. Wiele jeszcze musimy zrobić w kwestii edukacji każdej sfery jamajskiego społeczeństwa.
Często słyszę pytanie, co mnie pod tym względem ukształtowało. Dzięki rodzicom czerpałam korzyści z dzieciństwa na świeżym powietrzu. Chętnie zabierali mnie i moje siostry na piesze wycieczki, pikniki wśród przyrody i nad Morze Karaibskie. Zamiłowanie do środowiska naturalnego we mnie zakiełkowało najmocniej. W dzieciństwie byłam poniekąd uprzywilejowania, gdyż obcowanie z naturą nie wiązało się dla mnie w żaden sposób z pracą – to był plac zabaw, miejsce uciech. Gdy nabrałam trochę doświadczenia, zaczęłam rozumieć, jak odmiennie postrzegamy przyrodę, jeśli naszą codzienność wypełnia harówka na roli lub jeśli od małego uczono nas, by obawiać się natury. Dlatego w pierwszej fazie działalności JET koncentrowaliśmy się na pracy u podstaw – na edukacji młodego pokolenia.
BW: Inne, odczuwalne na każdy kroku nierówności w przestrzeni dotyczą dostępnej architektury mieszkaniowej, poziomu rozwoju infrastruktury i zakresu lokalnych usług publicznych. Rozwarstwienie widać w usytuowaniu dzielnic stolicy: w uptown (po angielsku dosłownie „miasto na górze”) na strzeżonych osiedlach zamieszkuje klasa średnia, a w dole bez podstawowych udogodnień gnieździ się biedota. Określenie „betonowa dżungla”, znane z piosenki Boba Marleya Concrete Jungle, nie wzięło się znikąd. U Marleya odnosi się i do metafory ludzkiej egzystencji, i do Arnett Gardens, jednej z uboższych dzielnic Kingston.
DM: Świat się zmienia i wierzę, że są możliwe inne sposoby życia wspólnoty. Jestem też przekonana, że osoby odpowiedzialne za urbanistykę oraz planowanie infrastruktury na Jamajce, także poza ośrodkami miejskimi, całkowicie nas zawiodły. Zaprzepaszczono szanse na projektowanie miast dostosowanych do potrzeb pieszych, nie uwzględniano atrakcyjnych przestrzeni publicznych. A przecież Jamajczycy i Jamajki chętnie korzystają z przestrzeni publicznych, jeśli są odpowiednio zarządzane. Wystarczy udać się do którejkolwiek z nich w Kingston, by się o tym przekonać: pełno w nich rodzin i młodzieży, ludzie po prostu spędzają tam wolny czas. Nasze miasta wyewoluowały w miejsca naznaczone segregacją przestrzenną, w przestrzeń podzieloną za sprawą statusu klasowego i ekonomicznego. Obowiązujące obecnie na wyspie modele wznoszenia budownictwa mieszkalnego, nierzadko właśnie zamkniętych osiedli, wymuszają dojazd do oddalonych ośrodków zatrudnienia, więc niekorzystny trend się pogłębia. Nasze miasta i miasteczka, z naciskiem na metropolię Kingston, potrzebują radykalnego przemyślenia kwestii urbanistycznych. Właśnie trwa boom wysokościowców, kosztownych apartamentowców w uptown. Nie ma on nic wspólnego z oświeconym planowaniem przestrzennym. Wierzę, że postępowa urbanistyka jest zdolna cofnąć choć część z nierówności i niegodziwości – spadku po wcześniejszych czasach.
BW: Szacuje się, że 20 procent osób na Jamajce zasiedla przestrzeń bez stosownego formalno-prawnego umocowania, w tym w warunkach squatterskich[2]. O ile się nie mylę, niskokosztowe mieszkalnictwo socjalne w warunkach jamajskich to produkt działalności partii politycznych. Jego początki sięgają Kingston lat 60. XX wieku, ale wpływ miasta przekracza jego granice administracyjne. Rozwiązania, które systemowo próbowano od tego czasu wprowadzić na wyspie, poskutkowały jednocześnie powstaniem nieformalnych dzielnic zwanych garnizonami i zbliżeniem świata polityki do półświatka.
DM: Obawiam się, że nie jestem w tej dziedzinie ekspertką, natomiast jako osoba, która przez większość życia mieszka na Jamajce, potwierdzam, że wczesne próby zapewnienia dostępnego budownictwa mieszkalnego miały i niestety nadal mają element polityczny. Był katalizatorem sztucznych podziałów w Kingston, do dziś jest też źródłem części przestępstw, olbrzymiego wyzwania dla wyspy.
Kolejne rządy obiecują uporać się z mieszkalnictwem nieformalnym, ale zmiany wprowadzają powoli, jeśli w ogóle. Nie czuję się wystarczająco kompetentna, by przedstawić pełną listę budynków komunalnych i dostępnych niskokosztowych mieszkań zrealizowanych od odzyskania niepodległości, ale wiem, że jest ich za mało.
BW: Za niedostatek mieszkalny na Jamajce profesorka historii najnowszej Henrice Altink wini „politykę infrastrukturalną”. W swoich badaniach opublikowanych w tym roku stwierdza, że podejście władz „reprodukuje nierówność, wskutek której mieszkańcy skupisk miejskich pozbawiani są dostępu do wody, wywozu śmieci czy innych podstawowych usług publicznych”[3]. Od ponad pół wieku mieszkańcy ubogich dzielnic Kingston odczuwają skutki „niedostatecznego systemu kanalizacji i usuwania odpadów, co zwiększa ryzyko podtopień i występowania chorób”[4]. Sytuację pogarsza słaba planistyka, na przykład wznoszenie osiedli zbyt blisko terenów zalewowych oraz gully – rowów odwadniających, systemu kanałów ciągnących się z uptown przez downtown w kierunku południowym. Całość podatna jest na działanie huraganów.
DM: Architektura oraz formy osadnictwa dopuszczone i przez lata wspierane w Kingston bez dwóch zdań reprodukują i wzmacniają nierówności, ale możemy ten trend odwrócić. Potrzebujemy na przykład więcej dostępnych przestrzeni targowych, które nie utrudniają ruchu pieszego i samochodowego. Targowiska to ważna część naszej kultury, mimo to często nie są utrzymywane na odpowiednim poziomie, mają zbyt ubogą infrastrukturę. Należy podnieść standard otoczenia i uregulować prawnie status nieformalnych domostw, które wyrosły pośród dzielnic zamieszkanych przez klasę średnią i wyższą i zapewniają schronienie osobom pracującym w przydomowych ogrodach lub w charakterze pomocy domowej.
BW: Czy w Kingston są podejmowane działania na rzecz humanizacji przestrzeni i zwiększania jej dostępności?
DM: Myślę, że nadszedł czas na szeroko zakrojony program rewitalizacji przestrzeni miejskiej na całej wyspie. W Kingston pojawiły się jego pierwsze przebłyski, jak aktywność organizacji pozarządowej Kingston Creative – murale oraz programy mające na celu monetyzację twórczości osób zamieszkujących downtown.
BW: Kingston Creative wyrosła na istotną instytucję twórczą, z bogatym portfolio projektów w realu i sieci. Przypomina mi oddolny aktywizm kulturalny Alice Yard w Trynidadzie. Rozmawiając o kulturze wizualnej Kingston, nie można zapomnieć o kolektywnie Life Yard i plenerowej galerii graffiti przy Fleet Street w downtown.
DM: To dobre modele działania i przekształcania przestrzeni, ale niejedyne – w innych miejscach zadziała coś innego. Ważne jest zaangażowanie lokalnych mieszkańców właśnie w tych przestrzeniach, które podlegają przekształceniom, autentyczna znaczna partycypacja społeczna. Wiele z tego, co uchodzi na Jamajce za publiczne konsultacje, jest ściemą. Strona rządowa, aktywiści i mieszkańcy muszą też dać sobie nawzajem przestrzeń na naukę i popełnianie błędów – nie wszystko zadziała od razu, ale jeśli wyciągniemy lekcję i dostosujemy plany, zagramy to jeszcze raz od początku5.
BW: W aglomeracji Kingston mieszka ponad milion osób, czyli więcej niż jedna trzecia populacji wyspy. Stolica jest centrum politycznym, ekonomicznym i kulturalnym. W 2015 roku przyznano jej tytuł Miasta Muzyki i tym samym dołączyła do sieci Kreatywnych Miast UNESCO. Zdaję sobie sprawę z kingstoncentryczności naszej rozmowy, cechy aż nadto wymuszonej przez status stolicy. Życie w Kingston na pewno znacząco różni się od tego na prowincji.
DM: Kingston dominuje, to prawda. Doświadczyłam jego oddziaływania podczas dekad pracy w sektorze ochrony środowiska. Często samo dotarcie z terenów pozamiejskich do decydentów usytuowanych w stolicy jest nie lada wyzwaniem dla mieszkańców wsi. Zaniedbane, dawno nieremontowane drogi utrudniają zwykłą komunikację. Trudno mówić o życiu na wsi jako monolicie. Wsią nazywamy każdą przestrzeń poza Kingston, nawet całkiem spore miasteczka.
BW: O tej dychotomii pisze jamajska poetka Jean Binta Breeze w wierszu Tek a Trip from Kingston to Jamaica (Wyprawa z Kingston na Jamajkę): wieś to synonim Jamajki i to tam podróżuje się ze stolicy.
DM: Chciałabym podkreślić, że w położonych daleko od stolicy, trudno dostępnych terenach wiejskich, gdzie poziom ubóstwa jest często wyższy niż w ośrodkach miejskich, nie rzuca się w oczy szokująca nierówność standardów życia niemożliwa do przeoczenia w Kingston czy niektórych rejonach turystycznych. Mieszkańcy wielu terenów wiejskich żyją zdrowiej niż Jamajczycy w miastach, bo powietrze jest tam mniej zanieczyszczone, uprawiają też warzywa i drzewa owocowe na własne potrzeby. Wszystko zależy od przestrzeni, którą się zamieszkuje – od lokalizacji. Nieopodal kopalni boksytu lub rafinerii zasada zdrowszego życia nie ma zastosowania.
W kraju brakuje instytucji użyteczności publicznej i infrastruktury. Dojazd do szkoły zniszczonymi drogami zabiera szmat czasu, placówki opieki zdrowotnej są słabo wyposażone i cierpią na niedobór personelu medycznego, o pomocy w nagłych wypadkach można tylko pomarzyć. Nie ma co liczyć na źródła zaopatrzenia w wodę, tak są nieregularne, nawet w miejscach, gdzie opady są więcej niż zadowalające. Mimo to spotkałam wiele, naprawdę wiele osób, które cenią sobie życie na wsi i nie chcą tam „rozwoju”, choć nie idealizuję wiejskiego życia. Oczywiście zależy im na szansach dla młodszego pokolenia, na infrastrukturze i innych udogodnieniach, ale boją się konsekwencji w rodzaju utraty poczucia wspólnoty i swojego miejsca na ziemi.
BW: Reżyserka Danielle Russell uczyniła tematem This City of Mine (Moje miasto), krótkometrażówki z 2017 roku, dojazdy jamajskiej kobiety do pracy w stolicy. Bohaterka codziennie doświadcza zagrożeń i opresji, nie tylko z powodu mizoginii i nerwowego pędu życia w późnym kapitalizmie, ale także z uwagi na zawodność transportu publicznego. Podróż jest strefą walki. W styczniu tego roku wznowiono – kolejny raz – linię kolejową obsługującą połączenia na potrzeby dojazdu do szkół, na razie na odcinku między Linstead i Spanish Town oraz Old Harbour i Spanish Town. Zwykłe pociągi pasażerskie nie wróciły na stałe na Jamajkę jako dostępna opcja transportu zbiorowego, ostatni raz kursowały w 1992 roku. W jakim stopniu komunikacja zbiorowa – wraz z funkcjonującym systemem w postaci wieloosobowych taksówek, przeważnie prywatnych autobusów i minivanów – przyczynia się do podtrzymywania albo niwelowania nierówności?
DM: Brak mi aktualnej wiedzy, by precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie, bo od czasów szkolnych nie jeżdżę regularnie transportem publicznym. Owszem, dostrzegam codzienne realia – zatłoczone autobusy i taksówki, brak rozkładów jazdy, brawurę na szosie. Mamy wieloletnie zaniedbania w sferze komunikacji zbiorowej: wołający o pomstę do nieba stan dróg, nacisk na płatne autostrady zamiast na lepszą sieć drogową, która zapewniłaby dzieciom i młodzieży dojazd do szkół, a rolnikom i hodowcom dostęp do targowisk. To wszystko podtrzymuje nierówności. Rząd wolałby – i z tym się nie kryje – żeby każdy Jamajczyk miał samochód. Taka polityka jest nie do utrzymania i szkodliwa dla zdrowia za sprawą spalin, siedzącego trybu życia i wielu godzin w niekończącej się, powolnej podróży. Nie ma nic wspólnego z rozwojem.
BW: Czy na Jamajce obecna jest praktyka postwzrostu, próba zmiany polityk urbanistycznych? Czy widać zaczątki podejścia premiującego zrównoważony i samoograniczający się rozwój? Niezręcznie mi o to pytać, bo wiem, że bezpośrednio za niedostatki i nierówności na Karaibach odpowiada Globalna Północ (w przeszłości kolonializm, a obecnie neokolonializm). Zachód przez wieki bez ograniczeń wzbogacał się na regionie.
DM: Nie odnoszę wrażenia, żebyśmy jako społeczność – czy to jamajska, czy szerzej karaibska – rozważali scenariusz oparty na idei postwzrostu. Rozwój realizujemy od jednej sztancy: ośrodki turystyczne na wybrzeżach, przemysł wydobywczy – na Jamajce głównie boksyt – a z nielicznych nowości biznes outsourcingowy. Wiele mówi fakt, że nadal wydobywamy ropę z dna Morza Karaibskiego [Trynidad i Tobago oraz Gujana – przyp. B.W.] i poszukujemy dalszych złóż. Te projekty ekonomiczne na dekady, szacunkowo na trzydzieści–pięćdziesiąt lat, zwiążą nas z przemysłem odpowiedzialnym za kryzys klimatyczny. Podobnie jak akwen traktujemy ląd – nie myślimy, jak uchronić wybrzeże i oddalić od niego zabudowę hotelową. Na Jamajce nadal karczujemy namorzyny i stawiamy hotele tuż nad wodą.
BW: Daylight Come przedstawia otrzeźwiającą wizję Globalnego Południa. Akcja powieści rozgrywa się w niezbyt odległej przyszłości, w 2084 roku, i pomaga nieeurocentrycznie spojrzeć na wyspę Bajacu, nieprzypadkowo kojarzącą się z Jamajką. Ostrzega pani czy wzywa do broni? Sorrel, młoda bohaterka książki, uosabia siłę zmiany, która już nadeszła, trochę jak osoby zaangażowane w globalny ruch Extinction Rebellion lub w Młodzieżowy Strajk Klimatyczny w Polsce.
DM: Daylight Come to zarówno przestroga, jak i apel. Chciałam, żeby podczas czytania nie opuszczała nas myśl, jak by to było żyć na jednej z Wysp Karaibskich, gdyby temperatura za dnia nie pozwalała bezpiecznie wyjść na zewnątrz. Jestem przekonana, że decydującą siłą do zmian dysponuje młode pokolenie. Mówię o osobach, które chcą się organizować, podejmować radykalne i nowatorskie akcje protestacyjne. Pokaźne doświadczenie jako działaczki na rzecz środowiska umocniło mnie w przekonaniu, że zmiana nie przyjdzie z sal warsztatowych czy konferencyjnych.
BW: W jednej ze scen (uwaga, spoiler!) wyobraża sobie pani neokolonialne przejęcie wyspy przez uprzywilejowaną ekonomicznie grupę uchodźców klimatycznych z Północy. Są zarazem najeźdźcami i osobami szukającymi schronienia przed spiekotą. Jak przyjęto powieść na Karaibach?
DM: Jako autorce trudno mi powiedzieć, jak odbierana jest moja twórczość, chyba że akurat dostanę jakąś nagrodę. Daylight Come nie została nagrodzona. Ukazała się w 2020 roku, w trakcie pandemii COVID-19, a to było wyzwanie dla każdej książki – możliwości promocyjne mocno się zawęziły. Wiem, że jest omawiana na zajęciach prowadzonych na Wydziale Literatur Języka Angielskiego Uniwersytetu Indii Zachodnich, mam z tego powodu dużą satysfakcję. Książce poświęcono spotkania klubów książki, komentowano ją w mediach społecznościowych. Większość recenzji online jest pozytywna.
BW: Skoro jesteśmy przy literaturze, na zakończenie odnieśmy się do portalu literackiego PREE. Jego tytuł pochodzi od jamajskiego czasownika oznaczającego „spojrzeć uważnie, słuchać wnikliwie”. Magazyn rzeczywiście wzbudza uwagę branży literackiej, wykracza też poza nią. Od kwietnia 2018 roku ukazuje się pod postacią regularnych numerów online, w 2021 roku wydaliście antologię w wersji drukowanej. Niezależnie od formatu odbieram PREE jako potrzebny akt interwencji w karaibską przestrzeń instytucjonalną.
DM: Początki PREE sięgają dyskusji wokół pomysłu stworzenia warsztatów pisarskich dla osób z Karaibów, zarówno zamieszkałych w regionie, jak i reprezentujących diasporę. Rozmawiałyśmy we czwórkę: przyszła redaktorka naczelna, jamajska pisarka i krytyczka Annie Paul (to ona wyszła z pomysłem magazynu), jamajska krytyczka i wykładowczyni Isis Semaj-Hall (zaproponowała nazwę), brytyjska redaktorka i wydawczyni Sharmaine Lovegrove oraz ja. Widziałyśmy w sieci miejsce na karaibską przestrzeń nowo literacką, szczególnie potrzebną nowicjuszom, bo im trudniej jest znaleźć wydawnictwo. Wyobraziłyśmy sobie, że będziemy udzielać informacji zwrotnej również tym autorkom i autorom, których tekstów nie opublikujemy, a także redagować teksty, które postanowimy zamieścić. Annie zależało na aspekcie wizualnym, więc od początku kładziemy nacisk na karaibską kulturę wizualną. Jako PREE zachęcamy do eksperymentowania, a nadesłane propozycje są anonimizowane i poddawane ocenie kompetentnego komitetu redakcyjnego. Każdy tekst czytają trzy osoby. Chyba wszyscy w redakcji mają nadzieję, że wokół PREE – w regionie i na arenie międzynarodowej – zbudujemy jeszcze większą społeczność, a magazyn będzie rósł jako przestrzeń dla wszystkich piszących z Karaibów, o Karaibach lub dla Karaibów.