ze Stanisławem Niemczykiem rozmawia Kamila Twardowska
KAMILA TWARDOWSKA: Chciałabym porozmawiać o wspólnotowym wymiarze architektury. W Pana dorobku znajdują się projekty rozmaitych przestrzeni publicznych: od pawilonów handlowych, poprzez zespoły mieszkaniowe, przedszkola, szkoły i domy seniora, aż po kościoły. Czy jako architekt czuje się pan odpowiedzialny za rodzaj relacji, jaka nawiązuje się między ludźmi w projektowanej przez pana przestrzeni? I czy projektując budynek, można również „projektować” wspólnotę? Czy architektura jest dla pana narzędziem, które służy rozwijaniu wspólnotowości?
STANISŁAW NIEMCZYK: Zdecydowanie cała architektura temu służy, nie tylko publiczna. Są miejsca, które mogłyby istnieć bez architektury jako miejsca wspólnotowe. Powstają one od początku cywilizacji; nomadzi, zatrzymując się, tworzyli miejsca i tworzyli tym samym relacje. Dopiero później uzyskiwały one tę otoczkę materii, dającej ochronę i bezpieczeństwo, powstającej stopniowo i zmieniającej kształt. Ta materia była elementem dodanym do wspólnoty. Nie jest to dobra relacja, jeżeli my mówimy: „Wybudujmy otoczkę i wprowadźmy wspólnotę”; wtedy ta równowaga jest zachwiana. Projektując, przede wszystkim lubię poznać adresata projektu. Nie tylko lubię, wręcz tego wymagam. Chcę poznać te osoby. Ktoś może powiedzieć: „Ale do kościoła ktoś będzie chodził za sto lat i pan go nie będzie znał”. Nie szkodzi, bo znam tę osobę, która dzisiaj ze mną rozmawia, którą mogę sobie wyobrazić w tym miejscu. Tak samo przy projektowaniu domu czy nawet obiektu handlowego. Nie znam konkretnych klientów, ale potencjalnie wiem, że to jest, w mniejszym lub większym stopniu, moja społeczność. Mogę to rozciągnąć nawet bardzo szeroko i powiedzieć: „To jest mój kraj, moi rodacy tu będą chodzili”. Przy projektowaniu zawsze muszę myśleć o moich rodakach, o moich związkach z rodziną, z miejscem.
KT: Zatem z jednej strony mamy wyobrażenie konkretnego użytkownika, a z drugiej strony coś, co dzisiaj modnie nazywalibyśmy „konsultacjami społecznymi”. Jaki jest udział użytkowników w procesie projektowym? Chciałabym przede wszystkim zapytać o kościół i klasztor Franciszkanów w Tychach. Świątynia powstaje już od piętnastu lat, parafianie w tym czynnie uczestniczą, pasterki odbywają się na budowie. Sytuacja przypomina sposób organizowania się wspólnot wokół kościołów budowanych w PRL‑u, przy czym wtedy miało to zdecydowanie inne podłoże społeczne, zasadzało się na istnieniu wspólnego wroga, na oporze wobec władzy i wynikającej z nich potrzebie bycia razem. W jaki sposób dzisiaj, w zupełnie innych warunkach, udało się zbudować równie silną wspólnotę? Taką, dzięki której udział w życiu religijnym nie sprowadza się tylko do wejścia i wyjścia z kościoła?
SN: Wspólnota tutaj tak naprawdę dopiero się buduje. Ja nie wiem, kogo albo czego to jest wina, że ludzie z reguły wchodzą do kościoła i wychodzą jako osoby bezimienne. Niekiedy chcemy pozostać anonimowi. Ja zawsze zakładam interakcję między ludźmi, zawsze z kimś współpracuję. Nie jestem sam dla siebie projektantem, inwestorem, inspiratorem, zleceniodawcą. Nie, ja jestem usługodawcą, który odpowiada na pewne hasło, potrzebę, a w tej potrzebie muszę poznać człowieka, nie instytucję. Obojętne, jaka by była sama instytucja – to jest za mało. Tak na przykład tutaj, u franciszkanów, do spraw budowy jest oddelegowany jeden konkretny zakonnik, który rozmawia ze mną i którego ja bardzo potrzebuję. Czasem istnieje potrzeba konsultacji w szerszym gronie, z udziałem przełożonych z prowincji, a wtedy ja i ten człowiek, z którym współpracuję, mamy takie samo zdanie. Zawiązaliśmy taką naszą pierwszą wspólnotę myśli projektowej i nie chodzi o to, żeby jej za wszelką cenę obronić, tylko żeby ją rozwinąć. A czegoś takiego jak głosowanie społeczne na temat wyboru jakiejś koncepcji nie ma. To jest daleko posunięte nieporozumienie, nie żadna demokracja. Parafianie mówią: „Podoba nam się”, albo: „Chcielibyśmy jeszcze to”. I ja na takie wypowiedzi zawsze czekam. I to niekiedy są nawet uwagi ludzi niekoniecznie wierzących, albo innych wyznań; oni też się dzielili swoimi spostrzeżeniami. To jest dla mnie pobudzające. Relacja i z grupą parafialną, i z przełożonymi wyznaczonymi z ramienia klasztoru jest tu ważna. Tak jest przy każdym projekcie. Szukam w relacji z inwestorem emocjonalności, partnerstwa. Bez emocjonalności to ja biorę przepisy prawa budowlanego i mogę się jedynie w jakimś momencie zdenerwować nowym przepisem.
KT: Czy dość złożony program symboliczny kościołów zawsze jest pana pomysłem? Może jacyś księża, teologowie, ktoś jeszcze ma wpływ na zastosowanie tej konkretnej symboliki?
SN: My wszyscy, jako ludzie wierzący, mamy wyobrażenie tego, czym jest świątynia, jakimi atrybutami, środkami się posługuje, by osiągnąć daną symbolikę – i to jest pierwszy, podstawowy, elementarzowy zestaw, który powinien każdemu katolikowi być znany. Gdy wierzący go nie zna, to bardzo źle. Często mnie pytają: „Czy kościół może zaprojektować niewierzący, protestant, żyd, obojętne kto?”. Wówczas zaprzeczam, choć nie w sposób kategoryczny. Wyjaśniam, w czym według mnie tkwi problem: w posługiwaniu się kodem tego wyznania. Jeżeli ja w nim wyrastam, a nie tylko pracuję dla niego – bo to są dwie różne rzeczy – to ja się z nim identyfikuję i chcę być człowiekiem tej wiary. Może mi się to udać bardziej lub mniej.
KT: I w tym sensie jest to projektowanie dla samego siebie.
SN: Przede wszystkim. Ja się do tego odnoszę zawsze przez swój pryzmat. Przyjmuję, że będę miał możliwość w tej świątyni się modlić i że ona jest dla mnie. Tak jak i dla innych…
KT: Ale jesteśmy też świadomi, że nie wszystkie osoby wierzące mają dostateczną wiedzę i wyobraźnię, żeby do końca zrozumieć tę architekturę i symbolikę jej przestrzeni.
SN: Wie Pani, jaki jest na to sposób? Jedna droga to jest taka, że się im to mówi, opisuje, a druga to jest katecheza. Ona trwa przez całe życie. Codziennie. Nie ma czegoś takiego, że my się raz nauczyliśmy prawd wiary, a parafianie, znając te symbole i rozumiejąc je, bardziej się identyfikują ze świątynią. To jest ich wspólna wiedza, bo w innym kościele jest już inaczej. I kiedy na budowie się spotkamy przy okazji różnych świąt – bo budowa jest otwarta tak naprawdę – wierni zadają pytania: „A dlaczego to jest takie?”, „A dlaczego to jest trójkącik?”. Kiedy widzimy twarz figury przedstawiającej świętego, jej atrybuty, to wiemy, kto to jest i kogo symbolizuje. Ale w elementach, które nie są realistyczne, naturalistyczne, wyobrażalne tak opisowo, powstaje pewien problem wyrażalności za pomocą materii budowlanej, struktur, form, kształtów. Ludzie są przyzwyczajeni do pewnego konkretnego realizmu.
KT: A inne realizacje. Giszowiec – miejsce z wyraźną architektoniczną tradycją i z dużym balastem problemów, nie tylko przestrzennych, ale przede wszystkim społecznych. Projektuje Pan tam szkołę podstawową – dla dzielnicy miejsce newralgiczne; takie, które w pewnej mierze będzie miało również wpływ na jej przyszłość. W oczywisty sposób to, jakie więzi dzieci nawiązują w szkole, jak się bawią i rywalizują, kształtuje je na całe życie.
SN: Tu Pani wyciągnęła temat, który jest aktualny: zmiana sposobu edukowania i podziału na szkoły podstawowe i gimnazja. W szkole na Giszowcu elementem, który ewidentnie był podstawą rozwiązań przestrzennych i funkcjonalnych, była rozdzielność wiekowa szkoły. Nauczyciele mogą krążyć jak duchy po obu szkołach, dla nich ściany są przenikalne. Ale dla dzieci nie powinny być. Mamy tam dwa osobne wejścia, i to nie w jednej ścianie. Nie udajemy, że to jest osobno, tylko z jednej ulicy wchodzą maluchy klas 1–3 szkoły podstawowej, z drugiej wchodzą dzieci starsze, wtedy z klas 4–8. Mają całkowicie samodzielne zespoły klasowo‑szatniowo‑aulowe. Szatnie były szczególnym problemem, który dostrzegliśmy w innych szkołach. Szatnia powinna być przejrzysta, a nie być jakąś dziurą pełną zakamarków, gdzie światło nie świeci i nie ma kontroli wzrokowej, bo o taką w pierwszej kolejności chodzi. To powinna być przestrzeń przyjazna, tak jak klasy. Moja szkoła podstawowa powstała w międzywojniu i jej wspomnienie towarzyszyło mi w projekcie. Pamiętam, że wchodząc do szkoły, trzymałem się za mosiężną poręcz, otwierałem drzwi z mosiężnymi osłonami szkła i zaraz po prawej stronie, przy głównym holu, miałem dużą szatnię z wieszakami, ławeczkami, ze światłem, to nie był zakamarek; ona była w głównym miejscu wejściowym… Wracając do szkoły na Giszowcu: te dwa gospodarstwa, dla młodszych i starszych, funkcjonują niezależnie, ale powstawał dylemat: czy tworzyć dwie stołówki, dwie sale gimnastyczne? Dwa baseny? Nie, wtedy bylibyśmy rozrzutni. I dlatego kompleks sportowy stanowi zespół z basenem. Jest on dostępny dla ludzi z osiedla, dzieci mogą po południu przyjść z rodzicami. Szkoła nie jest zamknięta. A drugi wspólny zespół to była stołówka dla dzieci: prawdziwa dobra kuchnia z salą jadalną, nie jakiś tam bufecik ze śmieciem. Tak to było wszystko rozplanowane, że obiekt miał dwa patia, trzecie półotwarte, a zespół sportowy i żywieniowy oddzielone były osobnymi drzwiami od szkoły dla młodszych i starszych: na jednej przerwie otwartymi dla maluchów, a na drugiej dla dryblasów. W tej szkole są cztery sale gimnastyczne: dwie duże, dwie małe, oraz basen. Uważam, że szkoła ma być wybudowana dla dzieci jako przestrzeń edukacyjna i wychowawcza w całości. O edukacji nie decyduje tylko to, co nauczycielka powie na lekcji. Cały obiekt jest edukacyjny, wszystko zostało bardzo czytelnie rozwiązane. Materiały użyte do budowy mają być bardzo dobrej jakości, żeby były trwałe. Toalety muszą być przejrzyste, zawsze czyste. Nie ciasne, bo jedynie w ciasnocie powstaje brud spowodowany niemożnością sprzątania. I na tym nikt nie oszczędzał. W szkole pracowało trzydzieści sprzątaczek. Ten zespół pedagogiczny rozumiał, że szkołę trzeba dobrze utrzymać i nie można dzieci uczyć niechlujstwa, bałaganu, dziadowania, pisania po ścianach. Przez te dziesięć lat nie było tam popisanej ani jednej ściany. Mieliśmy świadomość, że z tych starych domów Giszowca, tych najskromniejszych – bo one były bardzo skromne – część dzieci nie miała warunków sanitarnych tak dobrych jak w szkole. I dlatego podkreślam: szkoła musi edukować w sferze życia, bo jest pierwszą po domu rodzinnym przestrzenią dla dziecka, i powinna uczyć najwyższych wartości. Kiedy dziecko wyjdzie z podstawówki, może już być bardzo różnie, jest starsze, jest zagrożone kontaktami z niewłaściwymi osobami. Musi być mocno ukształtowane, i dlatego szkoła ma być drugim domem dla dziecka: bezpiecznym; takim, żeby chciało je odwiedzić. Ja sam w ferie świąteczne chodziłem do mojej podstawówki na Giszowiec, bo było cicho, mogłem sobie pobyć, ile chciałem. To miejsce działa.
KT: Ta szkoła jest pewną enklawą, z okien klas nie widać blokowiska.
SN: Nie we wszystkich miejscach udało się uniknąć widoku bloków, na przykład można je zobaczyć, idąc korytarzem. Stary Giszowiec był pięknem zaczarowanym w tych domach. Część sal szkolnych wybudowaliśmy jako samodzielne domki, stojące dokładnie w tych samych miejscach, w których stały te, które kiedyś wyburzono. Odsunęliśmy się z budynkiem szkoły od ulicy, a na pierwszym planie pozostały te domki, tak jak kiedyś. Niektóre z nich zostały uratowane, a inne są nowe, ale w skali dawnych, ze skośnymi dachami. Zaprojektowaliśmy jeszcze bibliotekę, wykonaną tylko w niewielkiej części, mającą obsługiwać całe osiedle. Tak jak basen. I on też został zaprojektowany jak sala szkolna, i to nie tylko w takim sensie, że dzieci się uczą pływać. Można wejść pod nieckę basenu, tam jest wszystko wykończone, i pokazać dzieciom. To daje wyobraźnię techniczną i przestrzenną. Uzmysławia, że to jest realność, że są pomieszczenia, które obsługują basen: uzdatnianie wody, filtry powietrza, wszystko. Baseny zostały zaprojektowane jako oszklone pomieszczenia; na lekcje chemii nauczyciel może sprowadzić dzieci na dół, po wygodnych schodach. Tam jest małe laboratorium. Po co ja miałbym to chować, a dzieci jeździć do Centrum Nauki Kopernik? Nie wiem, ilu uczniów pójdzie w kierunku technicznym, a kto będzie humanistą. Ale dla humanisty rozwijanie wyobraźni jest tak samo ważne.
KT: Wróćmy jeszcze do kwestii czysto architektonicznych: projekt szkoły zakładał wyciągniecie z dawnego Giszowca tego, co było w nim najlepsze…
SN: To była pierwsza myśl, podstawowa idea.
KT: Tymczasem w przypadku klasztoru Franciszkanów w Tychach wykorzystał Pan kamień z lokalnego kamieniołomu, z Libiąża. Zastanawiam się, czy to myślenie kontekstem i tożsamością miejsca zostało wyniesione przez Pana w jakimś stopniu z kształcenia na Politechnice Krakowskiej, może z katedry profesora Włodzimierza Gruszczyńskiego?
SN: U profesora Gruszczyńskiego materiał nie był pierwszym elementem kontekstu, natomiast obecna była pewna wizyjność krajobrazowa, tak bym to nazwał. Niekoniecznie konkretny krajobraz „drzewo w drzewo”, ale wizja krajobrazu wynikająca z obserwacji. Tak, jakby Pani musiała przykładowo popatrzeć na gobelin wiszący tu na ścianie, odwrócić się i teraz nie opowiedzieć, nie narysować, ale zapisać istotę tego gobelinu; to, co Pani zapamiętała. Tak Gruszczyński myślał o krajobrazie. On był wizjonerem Podtatrza, ale zawsze chodziło mu o istotę. Czy ja będę nad morzem, czy ja będę na równinie, czy będę na nizinach, na Podbeskidziu z małymi górami czy na Podtatrzu, to ja muszę zanotować sobie istotę tej przestrzeni. I ja wtedy wiem, że nie stworzę w niej czegoś, co będzie dysonansem, będzie nieprzystawalne. Gdy światowe kierunki mówią: „Nie, nie, teraz musisz zrobić tak”, ja wiem, że nie muszę, wręcz nie powinienem. Architektura zawsze musi być integralna z kulturą miejsca, z jego krajobrazem pierwotnym – najpierwszym kulturowym środkiem wyrazu, jaki został stworzony.
KT: I po studiach u Gruszczyńskiego wraca pan do Tychów i zastaje krajobraz… No właśnie, jaki?
SN: Krajobraz, którego się nie chce traktować poważnie, ani zapamiętać, ani idealizować – bo nie ma po co. Po prostu wiem, że nie ma po co. Kiedy tutaj przyjechałem, każdy mówił: „Mogłeś sobie wybrać ładne miejsce”. Wróciłem tu przede wszystkim z zamysłem pracowania w swoim zawodzie, którego tak naprawdę nie znałem. Ze studiów wyniosłem bardzo idealistyczne nastawienie.
KT: Wrócił Pan na Śląsk z poczuciem, że jest dużo do zrobienia, że tę przestrzeń należy naprawiać?
SN: Nie, to nie było naprawianie. Tak jak powiedziałem: człowiek za mało wiedział o tym, jak będzie ten zawód wykonywał. Do momentu podjęcia pracy byłem w warunkach – jakby nie patrzeć – dobrych, bo mogłem tylko studiować, uczyć się, rozwijać projekty, rozmawiać z ludźmi, którzy ode mnie znacznie więcej wiedzieli i dzielili się tym, mieli również pewną wiedzę polityczno‑gospodarczą, pozwalającą wyobrażać sobie, jak funkcjonuje państwo i dlaczego przemysł po przemianach został zniszczony w Polsce. Bo to powinni wszyscy wiedzieć i to powinna władza naświetlić młodemu pokoleniu, żeby się nie powtórzyła sytuacja, w której można zniszczyć polskie dobro gospodarcze tak totalnie. W Polsce u schyłku lat 80. i na początku 90. dokonano gwałtu na polskiej gospodarce. Nie było pretekstu do zamknięcia największych przemysłowych zakładów – to było zniszczenie przez kapitał zachodni naszych możliwości. Przez dwadzieścia lat je odbudowujemy. My możemy być na rynku europejskim i światowym silni. Bo my tacy jesteśmy: prężni i ekspansywni. My sobie poradzimy. A wracając do Tychów… Socrealistyczne osiedle, które powstało przed bumem na wielkopłytowe bloki, było budowane z naszego budulca, ale forma kompletnie nie była nasza. Ja to nazywam takim postmodernizmem sowieckim – te nasze realizacje socrealistyczne, bo one były zaczerpnięte z tamtego ducha. I architekci robili, co mogli, żeby te warunki dopasować do naszych warunków, żeby to było bardziej polskie. Możemy wziąć attykę z Krasiczyna, ale dalej to strasznie „wyje”. Może mam jakąś w tej kwestii nadwrażliwość, przecież tego socrealizmu na uczelni się nie uczyłem w ogóle, natomiast rozpoznam go wszędzie. Przez Aleje [Al. Trzech Wieszczów w Krakowie – przyp. red.] Pani przejedzie i zobaczy te domy… Środki są podobne, ale tam mnie nic nie mierzi, może być skromny detal, ale mnie nic nie mierzi. Ja dlatego w Hucie byłem dwa razy i ja tam nie chcę już więcej jeździć. Mam nadzieję, że Pani tam nie mieszka, bo nie chcę obrzydzać.
KT: Nie mieszkam, ale mogłabym, a nawet chciałabym. Patrząc na aktualne doświadczenia Krakowa: chaos przestrzenny, brak planowania, osiedla deweloperskie… Obecnie w dramatyczny sposób zabudowuje się na przykład pas lotniska na Czyżynach. W tym wszystkim docenia się dyscyplinę projektową Nowej Huty, jakość myślenia o przestrzeni wspólnej, ilość zieleni. W takim świetle stara Nowa Huta to naprawdę dobre miejsce do życia.
SN: To jest inny wymiar, macie prawo do tego. Na nazwisko, przykładowo, „Dzierżyński” wizualizuje mi się twarz tego bandyty i jeżeli ulica w każdym mieście była jego imienia, to jak ja mogę traktować poważnie ustrój mojego państwa i uznawać, że jest dobry? I to samo dotyczy architektury. Dla młodego pokolenia czy dla moich dzieci Dzierżyński będzie już abstraktem. Jeżeli będą się uczyć historii, to dowiedzą się, że to był taki wykolejeniec, jaki w każdej epoce się zdarza. Jak Lenin, Stalin, Hitler. Te wizerunki mają szansę się troszkę pozamazywać, ale mnie się nie potrafią zamazać, dopóki żyję. I dlatego odbiór socrealizmu jest przeze mnie twardo przyjmowany jako kompletnie nie mój. Bo ten okres – ja tego nie odczuwałem na sobie, bo byłem wychowywany w miejscu, gdzie mogłem się tylko cieszyć i radować – istniał. W Bielsku nie było ani jednego socrealistycznego obiektu, ponieważ miasto było za biedne i znajdowało się na peryferiach. Szkoła socrealizmu u nas się skończyła bardzo szybko. Przyszedł ten moment po ’56 roku, kiedy nastąpiła odwilż. Największe zło wydarzyło się w latach 70. Oddech na świat, kupienie nędznych francuskich technologii budowania domów.
KT: Pytam o to, jak odbierał Pan przestrzeń Tychów z tego powodu, że wiele spośród Pańskich projektów to, podobnie jak szkoła na Giszowcu, przestrzenie odizolowane od otoczenia, a jednocześnie uzupełniające – poprzez wprowadzenie bibliotek, basenów, pasaży handlowych – pewną funkcjonalną lukę istniejącą w sąsiedztwie. Chyba najwyraźniej widać to w kościele Franciszkanów: w tym wypadku mamy wręcz do czynienia z miniaturowym włoskim miasteczkiem, z jego labiryntem wąskich uliczek – rodzajem przestrzennej gry.
SN: To, co dzieje się wokół świątyni, też jest bardzo istotne. Nawet kościół Mariacki główne drzwi ma zamknięte, na co dzień otwiera się tylko boczne. Bardzo przyjemnie jest wejść boczną kruchtą, bliżej prezbiterium, obejść sobie kościół, a nie wpadać prosto pod ołtarz. Z otwartej przestrzeni wybieram wnętrze – choć bez dachu – i dopiero później, by dostać się głębiej, muszę szukać. Nie chcę nikomu dać tej drogi wprost, „podstawić pod nos”. Tak jak wszystko, co robimy, wejście do świątyni jest kawałkiem drogi. To jest ważne szczególnie tutaj, w Tychach. Może gdybym pod bokiem miał historyczny Kraków, ze Starym Miastem… Kraków zawsze będzie skończonym Krakowem; obojętne, czy zabudują teren aż do Niepołomic i do Chrzanowa, to Kraków będzie identyfikowany w sposób jednoznaczny, przez tę małą przestrzeń Starego Miasta. W Tychach nie ma żadnej identyfikacji, są kloce. Przestrzenie prostokątne, kwadratowe, ulica i podwórko to to samo. I dla mnie wybudowanie tutaj miasta w mieście, na bardzo małej przestrzeni, było celem. Temu rozwiązaniu chciałbym obok – na działce, gdzie jest teraz parking – zrobić drugie płuco, świeckie miasto z podstawowymi usługami: bardzo małymi punktami handlowymi, siedzibami małych firm: projektowych, bankowych, ubezpieczeniowych. To jest bardzo ważne: nadanie relacji przestrzennych, wręcz urbanistycznych tej małej skali. To by były bardziej przejścia niż ulice. Nie powinny być nakryte jak pasaże, bo ja chcę czuć, że pada deszcz. Czemu my się zachwycamy po powrocie z wakacji na Południu? Mówimy: „No wiesz, taką uliczką szedłem, tam tylko było tyle centymetrów, a tu tyle, a tu tyle”. I co, nagle nam to wystarczy? A tu u siebie budujemy molochy.
KT: Kameralna przestrzeń sprzyja doświadczaniu…
SN: … osobowemu. Na wąskiej uliczce pani nie może drugiego człowieka po prostu obejść. Jeszcze się trzeba uśmiechnąć, bo on mnie mija, on mi się usuwa. A na ulicy, gdzie jedna osoba od drugiej oddalona o trzydzieści metrów…
KT: Czy może pan powiedzieć, że Bielsko – znowu wracamy do tematu szkoły i tego, czym się nasiąka za młodu – ukształtowało w jakimś stopniu pańskie wyobrażenie o mieście?
SN: To nawet nie miasto musi zainspirować, to się wynosi z domu. Otoczenie moje najbliższe, ogród, rzeka, to wszystko mnie kształtowało. Bielsko to było pierwsze tak duże miasto, jakie poznałem – dobrze zbudowane, na dobrym układzie. I jeszcze bardzo wielokulturowe: zarówno mieszkańcy, jak i właściciele obiektów przemysłowych, którzy stanowili tam trzon, dawali pracę. Najistotniejsze było to, że rzeka, dzieląc dwa miasta: Bielsko i Białą, oddzielała dwa regiony – Śląsk Cieszyński od Małopolski. Te odrębności zawsze były wyraźne. Moi koledzy z Jasienicy, Jaworza czy spod Brennej byli inni niż ja: odróżniali się mową, akcentem, sposobem jedzenia, wszystkim. Byli dla mnie ciekawostką. I ja dla nich. Biała – Małopolska, ogromny przemysł włókienniczy, żydowski, drugi po Łodzi w Polsce. Bielsko – kapitał głównie niemiecki i czeski – było związane z przemysłem mechanicznym, półciężkim. Bielsko to maszyny, a Biała – tkaniny. Miasta od Białej w kierunku Krakowa: Wadowice, Kęty, były znane z tego, że miały piękne tkaniny pościelowe, koszulowe. Bielsko też miało tkaniny, tylko cięższe, ubraniowe, płaszczowe. To wszystko było na półkach w sklepach. Mama, jak to mama, zabierała mnie z sobą. Znała się na tym, dotykała tkanin, a ja przy okazji mogłem to śledzić.
KT: I cegła – najczęściej stosowany przez Pana materiał – w pewnym sensie też jest taką materią do dotykania…
SN: Tak, cegła to materiał cielesny. Ona nie jest nawet ubraniem, ale samym sednem, ciałem budowli.
KT: W takim wypadku, co jest ubraniem? Budowla ma ubranie?
SN: Ma – takie, jakie pani zobaczy. W oczach każdego odbiorcy ma inne ubranie. Patrzymy przez pryzmat naszego sposobu postrzegania, wrażliwości. Nie ma obiektywnego wizerunku budowli, tak jak nie ma obiektywnego wizerunku człowieka. Nie ma obiektywnego wizerunku architektury, bo przestrzeni nie da się zobiektywizować. Przestrzeń jest ponad tym, jest początkiem i końcem, jak z Ewangelii.
KT: A sedno? Tkwi w jakimś archetypie dawności? Jestem daleko od szufladek typu: „Stanisław Niemczyk – murator”, „postmodernista średniowieczny”, „przedmodernista”. Nie da się jednak zaprzeczyć poszukiwaniu przez Pana pewnej atmosfery bezczasowej archaiczności, jeśli mogę tak to ująć.
SN: Postrzegam jako oczywistość to, że każdy rozwój buduje nowe przestrzenie, nowe potrzeby. Ale w kwestii archetypów odczuwamy pewną spójność, kontakt, więź emocjonalną z pewnymi działaniami, których nie ma, a były. Znamy je z opisu, z rysunku, ze zdjęcia, z opowiadań. Skądś się to bierze, że do pewnych rzeczy odnosimy się od razu, wprost, mówimy: „Tak, to jest moje”. Obojętne, czy było 500, 1000 czy 1500 lat temu. Myślimy: „Chciałbym, żeby to było moje”, i czujemy, że nie ma w tym żadnej sztuczności, żadnej niepoprawności. Szukamy tej realności – można dużych słów używać: duchowej, mistycznej… To właśnie powinno być w budowli. W tej chwili zbyt wiele w naszym życiu odnosi się do atrakcyjności, mody: punktowej, chwilowej, momentu. I znika to jak meteoryt, nie pozostaje po tym nawet ślad. Wydaje mi się, że ślady są potrzebne, żebyśmy mogli dalej się odnajdywać. A architektura, tak jak mówiłem, to jest ta materia ciała, absolutnie realnego, materialnego ciała. To jest przetwarzanie materii pierwotnej, w której jest pierwowzór wszystkiego, jak na tablicy Mendelejewa. Natura ma zapisane wszystkie modele, wzory; ma wszystko, całe piękno. Modele skał, modele wszystkich naturalnych elementów wszechświata są nieskończone. I piękno jest też w ludziach. Jeżeli w ludziach bym nie znalazł piękna, to po co go szukać w materii, na podstawie czego? Piękno jest w drugim człowieku i myślę, że to właśnie buduje relacje. Na tym opiera się budowanie wspólnoty społecznej – takiej jednostki, która dopiero jako grupa daje efekt, o który chodzi w każdym narodzie. Wtedy potrafimy zrobić bardzo dużo, a nie tylko koło siebie troszkę posprzątać.