Słońce świeci ostro na niebie. Rzadkie obłoki szeroko suną ponad ziemią. W niegłębokiej kotlinie pośród bezkresu pól leży wioska Bethenhausen . Panuje tam martwa cisza, którą przerywają jedynie przelatujące nieśmiało kosy i pojedyncze auta z przyciemnionymi szybami, przejeżdżające przez miejscowość i głucho dudniące muzyką techno. W oknach domów widać białe firanki i szklane wazony, w których bulwy hiacyntów powoli wypuszczają różowe i fioletowe kwiaty. Nie widać żywego człowieka. Turbina wiatrowa na wzgórzu opodal wioski furczy monotonnie. Żadne koguty tu nie pieją, tylko czasem nieśmiało ujadają psy. Nie ma tu już żadnej knajpy, żadnych sklepów, żadnej szkoły – i żadnej pracy. Mimo to wszystkie domy są zamieszkane. Całkiem niedawno wprowadziła się do Bethenhausen młoda para i świętowała tu swoje wesele. Pół wioski przyszło na wieczór przedślubny. Kiedyś, w czasach NRD, ludzie spędzali z sobą więcej czasu – twierdzą starsi. To jednak mało interesuje młodych i przyjezdnych. W ciągu tygodnia pracują gdzieś „na Zachodzie”, a w weekend, powróciwszy do domu po długiej jeździe samochodem autostradą, zamykają za sobą drzwi. „Wcześniej ludzie wiedzieli wszystko o sobie nawzajem, nawet jeśli być może tego nie chcieli. Teraz jednak anonimowość jest jeszcze większa niż w mieście, z którego pochodzimy”, powiada pani Wolter, która wraz ze swoim mężem parę lat temu wybudowała dom w Bethenhausen. I dodaje z pewną rezygnacją: „Nie tak to sobie wyobrażaliśmy, kiedy przeprowadzaliśmy się na wieś”. Niedaleko wioski pan Franke kopie jamę w ziemi i sadzi młodą lipę wzdłuż alei przy miedzy. „Teraz luka została ponownie wypełniona”, mówi radośnie i dodaje z pewnym sceptycyzmem: „Zobaczymy, jak długo drzewo wytrzyma”. W oddali pan Schwarz, jedyny bogaty rolnik w całej wsi, jedzie na swoim traktorze po polach. Drzewa, które sadzi pan Franke, są mu solą w oku. Ponoć obniżają plon. Kiedy wie, że nie jest obserwowany, przejeżdża swoimi wielkimi maszynami rolniczymi wzdłuż drzew, rysując ich korę, aż te wymierają z osłabienia. Kiedy pan Franke widzi poranione drzewa, serce go boli. Mimo to sadzi dalej.
Pan Franke nie jest z tych, co się poddają, choć miałby ku temu wszelkie powody. Jego rodzice byli chłopami. Sam z zawodu jest inżynierem elektrykiem. Na początku lat 90. stracił pracę. Żona go odumarła kilka lat temu. Krótko potem syn zginął w wypadku samochodowym. Córka się wyprowadziła. Pan Franke kieruje całą swoją miłość w stronę rodzimej fauny i flory, poważnie zagrożonej intensywną gospodarką, i angażuje się w ich ochronę. Buduje gniazda dla sów i sokołów oraz, ponieważ prawie wszystkie polne ścieżki są pokryte sterylną warstwą smoły, tworzy na własnym podwórku bajorka gliny, żeby jaskółki oknówki mogły na wiosnę budować swoje gniazda. Wskutek swojego zaangażowania w ochronę przyrody pan Franke ciągle popada w konflikty z mieszkańcami wsi. Podczas gdy on niezmordowanie sadzi drzewa i żywopłoty – nie tylko po to, żeby upiększyć krajobraz, ale także dla ochrony gruntu przed erozją, pan Boder ścina wielki, stary dąb przed swoim domem. Jak twierdzi, boi się, że spadną mu konary na głowę w czasie burzy, oraz ma dosyć zamiatania liści jesienią. „Ludzie na wsi w przyrodzie dopatrują się niebezpieczeństwa i nie umieją już dostrzegać piękna i dostojeństwa starodawnego drzewa”, mówi sfrustrowany pan Franke. Sam lubi skowronki i sowy, których niewiele zostało w Bethenhausen, bardziej niż swoich sąsiadów. Nad biurkiem w jego pracowni wiszą niezliczone kartki zapisane życiowymi mądrościami. Na jednej jest napisane: „Odkąd znam ludzi, lubię zwierzęta”. Pan Franke jest kimś w rodzaju Syzyfa, samotnego aktywisty, który wykazuje budującą radość i oddanie sprawie, a zarazem rzadko spotykaną wytrwałość. Mimo wszystko nie jest żadnym ekofundamentalistą: pan Franke kupuje jedzenie – jak wszyscy pozostali we wsi – tanio w supermarkecie. W jego lodówce można znaleźć mleko z Bawarii, masło z Nadrenii-Północnej Westfalii, rybę z Tunezji, mięso w opakowaniu próżniowym z przemysłowego chowu, warzywa z Hiszpanii i sok multiwitaminowy z koncentratu.
Od czasu do czasu pan Franke odwiedza nieco dalej mieszkającego pana Bachmanna. Wtedy obaj panowie prowadzą ożywione rozmowy o zmianach klimatycznych albo o Wielkim Wybuchu. „Ludzie muszą najpierw odczuć na własnej skórze pustoszące trąby powietrzne i powodzie, nim zaczną coś kapować” – rozmyślają dwaj panowie, w głębokim zadumaniu, wyglądając z okna na wysprzątany krajobraz. Pan Franke i pan Bachmann nie są jedynymi, którzy dostrzegają zmiany w przyrodzie. Nawet ścinający drzewa pan Boder się zastanawia. W jego salonie wisi obraz z kwiecistą, wielobarwną łąką. „To jest wspomnienie dawnych czasów. Teraz wszystkie kwiaty polne zostały wyplenione za pomocą środków odchwaszczających, którymi skrapiane są pola. To są efekty gospodarki przemysłowej, to jest ta zmiana strukturalna. Nic się nie da zrobić”. Niektórzy młodzi we wsi mówią, że kilometrowe, monotonne łany zboża wyglądają „pięknie zielono”. Rozpoznają w tym widoku rzekomą naturalną idyllę z reklamy i nawet nie podejrzewają, że zboże jest pełne sztucznego nawozu i nasiąknięte pestycydami.
Poza ochroną przyrody pan Franke od wielu lat poświęca się odnawianiu wiejskiego kościoła, choć już prawie nikt w miejscowości do niego nie chodzi. On jednak nie daje się zbić z tropu. Dla niego kościół jest integralną częścią wioski. Jest miejscem, gdzie ludzie się zbierają i które powinno im przypominać, że są rzeczy większe i ważniejsze niż konsumpcja i dobrobyt. „Chrześcijaninowi powinno zależeć nie tylko na zbawieniu własnej duszy, lecz także na zachowaniu Bożego stworzenia” – powiada pan Franke głosem pastora, przystępując do koszenia trawy na cmentarzu. W oddali, z okna swojej kuchni obserwuje go pani Ebert i denerwuje się, że trawą tą karmi się potem owce. „To jest niemożliwe! Pod łąką przecież leżą martwi!” – klnie zabobonnie. Pan Franke zaś zupełnie co innego ma na myśli. Pozwala trawie tak długo leżeć na łące, póki nie wypadną nasiona stokrotek, dzwonków i krwawników. Wtedy wyrzuca ją na kompost. Na cmentarzu powstanie dzięki temu łąka rozkwitająca kwiatem polnym.
Mieszkańcy wioski patrzą podejrzliwie na uparte zaangażowanie pana Frankego. „Dlaczego odnawia kościół, chociaż nikt mu za to nie płaci? Po co łąka z zielskiem na cmentarzu? Dlaczego chce, żeby jaskółki budowały swoje gniazda pod dachami naszych domów? Obsrają przecież wszystko…”. Pan Franke stoi w osobliwej sprzeczności z obrazem zatomizowanej wspólnoty wiejskiej. Jak samotny zapaśnik angażuje się w walkę o ochronę dziedzictwa przyrody i kultury, którego wartość pozostaje jednak wciąż nierozpoznana przez pozostałych mieszkańców wioski. Tylko czasem pewna starsza pani kiwa mu głową z uznaniem, kiedy na wiosnę udaje jej się zebrać parę bazi do doniczki. Gdyby pan Franke nie uprawiał starych wierzb głowiastych, nie byłoby też bukietów. To jakoś dociera przynajmniej do starszych ludzi. Pozostali mieszkańcy Bethenhausen widzą w panu Frankem „zielonego wariata”; jest przecież tyle ważniejszych trosk niż ochrona przyrody. Burmistrzyni pani Steinert siedzi wyczerpana na sofie i z trudem oddycha, bo z powodu raka niedawno usunięto jej jedno płuco. Teraz musi zrezygnować z urzędu i ma nadzieję, że znajdzie się dobry następca, który potrafi pokierować losem wioski. „Ten pan Franke byłby dobrym kandydatem, ten swoje wie. Ale wszyscy go we wsi unikają” – mówi pani Meier, która mieszka z mężem w dużym gospodarstwie z kurami, gęsiami i kaczkami. Państwo Meierowie uosabiają zakorzenienie w tradycyjnym życiu na wsi. Oboje są osobami wciąż aktywnymi, towarzyskimi, pracowitymi i z chłopska kochają zwierzęta. Sens swojego życia widzą w pracy na gospodarstwie, która zdaje się nie mieć końca. Zagroda państwa Meierów jest cała zastawiona narzędziami rolniczymi. Gołębie gruchają, kury i kaczki biegają wokoło. Pan Meier kuśtyka raźnie przez obory i karmi swoje niezliczone zwierzęta, nieogarnione jak puchary i odznaczenia, które zbierał na wystawach ptactwa po całym kraju i przechowuje w witrynie w sieni. Meierowie właściwie na drobiu tylko tracą, bo odkąd kaczki w supermarkecie chodzą już za 3,99 euro, nikt już u nich nie kupuje. „Kury wyandotte i biegusy indyjskie w tym roku poszły bardzo dobrze” – opowiada pan Meier rozpromieniony i pokazuje jaskrawo żółte nóżki i ognisty grzebień kury, którą trzyma w ręku głową w dół. „Staramy się żyć w zgodzie ze wszystkimi we wsi” – powiada cicho jego żona. Sama przyjechała do wsi ponad czterdzieści lat temu i do dziś czuje się tu obco. „Mieszkańcy Bethenhausen chcą przebywać we własnym towarzystwie. To jest osobny lud, nikogo nie przyjmują z zewnątrz”, opowiada zrezygnowana, podczas gdy jej córka dodaje: „Jeśli tylko znajdę pracę gdzie indziej, nie zostanę tu ani jeden dzień dłużej”.
Także rodzina Fischerów szykuje się do wyjazdu: odkąd pani Fischer z powodu silnych dolegliwości reumatycznych nie jest w stanie pracować, jej mąż zarabia na to, by spłacić dom wybudowany na początku lat 90. „Jak tylko spłacimy kredyt, nic już nas tu nie trzyma”
– mówi – „Wtedy pojedziemy na południe Francji i urządzimy tam sobie piękny wieczór życia”. Pani Fischer przez całe lata próbowała się zbliżyć do ludzi we wsi. Piekła ciasta i zapraszała do siebie – wszystko to nadaremnie: „Nie dociera się do ludzi”.
Troski i sposób myślenia wielu mieszkańców wsi są tak dalece naznaczone prywatnymi problemami, że widocznie brakuje energii na wspólne przedsięwzięcia. Wielu z nich chciałoby, żeby wspólne życie we wsi było bardziej ożywione, jednak czekają na pierwszy krok sąsiada. Ostatecznie każdy pozostaje rozczarowany i samotny z samym sobą i swoimi problemami. Pan Fischer martwi się, czy spłaci kredyt na dom. Pani Meier zastanawia się nad przyszłością swojej niezamężnej córki. Pani Ebert szuka w folderach supermarketów korzystnych ofert, bo ma mało pieniędzy. Pan Boder życzy sobie, żeby związkowi straży pożarnej dobrze się powodziło. W baraku związkowym siedzą już jednak tylko czterej mężczyźni. Pokłócono się, nie można już się porozumieć. Jak może komuś przyjść do głowy, by pomóc panu Frankemu odnawiać dach kościoła? Inwestować w Pana Boga – też mi korzyść!
W Wigilię siedmioro mieszkańców wsi siedzi w chłodnym kościele. Malutka wspólnota ma czapkę na głowie i jest okutana w szal. W prezbiterium stoi rusztowanie, na którym leżą narzędzia pana Frankego. Młody proboszcz z sąsiedniej miejscowości wygłasza kazanie o miłości bliźniego i gra uskrzydlony na syntezatorze. Pan Franke i bogaty rolnik pan Schwarz siedzą ramię w ramię, rzucając na siebie nawzajem podejrzliwe spojrzenia. Rozbrzmiewają kolędy, które jak cieniutkie chmurki tchu unoszą się w górę. Wszyscy we wsi radzą sobie jak mogą, każdy na swój sposób. Zawieszeni między optymistycznym aktywizmem i zrezygnowanym bezwładem są wszyscy jedno, a przecież każdy jest jednak sam dla siebie.
TŁUMACZENIE Z NIEMIECKIEGO:
EMILIANO RANOCCHI