O 6.40 leciały Pokemony, więc warto było wstać wcześniej, nawet w wakacje, przynajmniej tak uważałyśmy. W ciemnej kuchni roznosił się delikatny szept porannej radiowej mantry. Ze ściszonego na noc radioodbiornika Lena-2 dziarski głos nienaturalnie rozbudzonej dziennikarki zapowiadał piosenkę dnia. Podczas gdy my śledziłyśmy losy kanciastych postaci z japońskiej kreskówki, dorośli w naszym i innych mieszkaniach krzątali się po ciasnych pokojach, manewrując z wprawą wśród mebli i sprzętów; przecierali oczy z ziaren snu i marzyli o większych metrażach lub powrocie do łóżka. Tymczasem, choć zza zakurzonych firan nie było tego widać, zapowiadany w radiu nowy dzień rozpościerał się nad osiedlem oszałamiającą obfitością niczym niezmąconego błękitu, niosącego mnogość zwodniczych obietnic, a my byłyśmy gotowe się nimi zachłysnąć. Musiał to być – i rzeczywiście był! – dzień, po którym należało spodziewać się literacko przejmujących chwil, cudownie otwarty, niby mający poddać się rutynie codzienności, a jednak bosko niezagospodarowany, tchnący możliwością przygody i jednocześnie tak długi, że będzie ciągnął się latami, pomieści w sobie inne podobne mu, pełne i dojrzałe latem dni, przepływające od trzeźwości poranka, przez ciche godziny przedpołudniowe, ku obiadowej kulminacji, po niej czas już tylko schodzi, czeźnie w leniwym znużeniu, by w końcu zabłysnąć ostatni raz i roztopić się w miękkim świetle zataczającego krąg słońca.
W późniejszych latach każde niebo, które nadawało dniu tego pozornego wyniesienia ponad inne, niosło z sobą wspomnienie wszystkich tamtych nieb nad naszym osiedlem w Oświęcimiu – tak samo jak melodyjne trzysylabowe pohukiwanie tajemniczego ptaka, którego brałyśmy za sowę i próbowałyśmy wypatrzyć, nieświadome, że to była sierpówka, cukrówka, gołąb. Tego dnia Michał wstał o zwykłej porze i zjadł śniadanie, które przygotowała mu matka, lokatorka klaustrofobicznego pokoiku obok salonu. Kiedy wychodził z klatki, ciężkie prychania i piski żółtych autobusów miejskich niosły się po rozbudzonym osiedlu, a na wałach rozpiętych wzdłuż rzeki do snujących się leniwie właścicieli psów dołączyli ludzie maszerujący w stronę centrum miasta. Zapalił papierosa. Jego także, podobnie jak nas, urzekł ten niespodziewany rozkwit błękitu, i w miarę jak zaciągał się dymem, konsolidowało się w nim przekonanie, że dzisiaj nie pójdzie do pracy. Wrócił do mieszkania, wziął z łazienki ręcznik, z lodówki zimne piwo, po czym ponownie zszedł na dół. Delikatny wietrzyk mierzwił listki topoli przed blokiem i Michał nabrał pewności, że swoim ciężkim, powolnym krokiem idzie nad rzekę ręka w rękę z chwilą obecną, że poddał się jej bardziej niż ktokolwiek inny, a przecież życie na tym osiedlu pozostawało maksymalnie teraźniejsze, głęboko zanurzone w szerokim nurcie spraw bieżących. Nie podążało zgodnie ze skrupulatnie opracowanym planem, nie było obsesyjnie zorientowane na majaczący w odległej przyszłości cel, do którego dochodzi się po realizacji innych, pomniejszych celów. Nie istniały naglące koncepcje „projektu życie”, ani „projektu dziecko”, dlatego wszyscy chodziliśmy do tej samej, najbliższej szkoły.
Wspiął się na wał, skręcił w stronę torów. Szyny błyskały metalicznie w cieniu nadrzecznych zarośli, brudno brązowe kamienie chrupotały głucho. Poszedł do żelaznego mostu, a potem na plażę, ścieżką buzującą od muszek i komarów. Płaskie, jasne kamienie układały się w mozaikę koryta Soły, ku jej tafli chyliły się gałązki wiotkich drzewek. Minęło dziesięć minut od podjęciadecyzji, żeby to wszystko olać; pięć, od kiedy wyszedł z domu z zimnym piwem. Woda szemrała kojąco, przyszłość rozpościerała się przepastnie i szeroko, wydawała się bezdenna, nieskalana ułudą pozornej celowości, jaką odznaczają się skrupulatnie zagospodarowane wizje, „projekty”, ale i w tej wolności czyhało niebezpieczeństwo – groza szybkiego tempa, z jakim upływała teraźniejszość. Stawała się przyszłością, zanim przygotowano pod nią jakikolwiek grunt.
Tymczasem poranny impet się wytracał. Cichła krzątanina wzdłuż głównej ulicy i kończyła się pierwsza warta samozwańczych strażniczek osiedla. Odnoszono się do nich na ogół bez empatii, a nawet z irytacją: „wścibskie baby nie mają co robić”. Zgodnie ze swoim zwyczajem tkwiły od świtu na posterunkach, żywe portrety ujęte w ramy okien, fantazyjnych kwiatów doniczkowych i zszarzały firanek, wsparte na poduchach w spranych poszewkach. Wraz z zelżeniem ruchu ulicznego wycofywały się w sposób dziwnie pajęczy, jakby tyłem, w głąb ciemnych mieszkań, czasem zatęchłych od samotności i choroby, czasem przytulnych spokojem życia na emeryturze. Bez ich przenikliwego wzroku upstrzone suszącymi się ubraniami fasady bloków stawały się mniej groźne, i tylko od czasu do czasu pęczniały bąbelkami nadmuchiwanych przez wiatr prześcieradeł. Dlaczego ich wzrok był jak sidła, z których za wszelką cenę trzeba się wyplątać?; czemu w tym nadzorze nie widziano niczego poza wścibskością?; w końcu – na czym polega pokusa roztapiania się w tłumie, pociąg do gatunkowo nienaturalnej samotności, nie tej, która trwa sto lat, metafizycznej, ale rzeczywistej, namacalnej? Nie rozumiałyśmy tego. Przerażeniem napawała nas jedna z nich, nalana twarz i grube szkła okularów nadawały jej wiedźmi wygląd.
Święty triumf wakacji: zjadałyśmy śniadanie i wylatywałyśmy prosto w gęstniejący upał letniego dnia. Ścieżka z nierówno ułożonych płyt biegła wzdłuż bloku, wciśnięta w wąski pas przestrzeni między jego potężną bryłą a rzędem domków jednorodzinnych. Z okien zwieszało się pranie, przejście zawsze pachniało więc proszkiem, a wieńczyła je czereśnia o nisko pochylonej koronie. Za czereśnią rozciągał się nasz plac zabaw. Tonął w rzadko koszonej trawie, rosły tam potężne klony, smukłe wysokie brzozy i krzaki dzikiej róży. Na osiedlu było jeszcze kilka placów, ale prawie zawsze wybierałyśmy ten, podobnie jak pozostałe dzieciaki z naszego bloku i okolicy, w tym nadpobudliwy Patryczek, za którym z czwartego piętra ledwie schodziła o kulach jego babcia, pani Iwona.
Patryczek znikał na placu za blokiem, a pani Iwona kula za kulą sunęła do sklepu po papierosy Mars. Z tym nabytkiem zastygała później na ławce przed blokiem jak postać mitologiczna – o fizjonomii w połowie ludzkiej, w połowie gadziej, wysuszonej, z odstającymi kończynami kul, łopocząc skrzydłem lnianej koszuli, z czupryną wściekle czerwonych włosów, przywodzących na myśl upierzenie egzotycznego ptaka, i równie ptasim, skrzekliwym głosem, skąpana w głębokim cieniu starego drzewa, spowita białym dymem, w papuziej scenerii gęsto sadzonych przez sąsiadki astrów, kosmosów, irysów i lilii. Skrzeczała donośne pozdrowienia wracającym z zakupów znajomym z bloku, trafiały się wśród nich panie, które pajęczym okrakiem zstępowały z okiennych posterunków. W tym ukwieconym zagajniku ławki ustawiono w amfiteatralne „U”. Otwierały się w stronę głównej ulicy, dzięki czemu gawędzący popołudniami sąsiedzi mogli mimowolnie przyglądać się współbytowaniu pozostałych mieszkańców osiedla. O tej porze jednak zatrzymywali się tylko na chwilę, nieśli chleby z piekarni numer jeden lub „trójki”. Zastanawiałyśmy się, czy pani Iwonie opłacało się schodzić z czwartego piętra dla krótkiej wymiany słów. Z czasem zrozumiałam, że jej życie toczyło się właśnie tutaj, na dole, wśród ludzi. Nie zniosłaby ciągłego zamknięcia w podniebnej klatce.
Łagodny letni powiew zatrzepotał stronami kolorowych pisemek wystawionych przed kioskiem, za szklanymi witrynami błyskały chiński plastik, gniotki, tamagotchi, podróbki lalek Barbie o idealnie smukłych ciałach. Nie była nam pisana taka figura, ale za to nie odpadały nam ręce i nogi. Z Kurczaka wyszła na słońce drobna ekspedientka w tanim fartuszku – osoba ceniona w moim pokoleniu, obdarzona rzadkim darem umiejętnego miętoszenia paczek chipsów w poszukiwaniu pokemonów i złote serce, ponieważ nigdy nie sprzedawała dorosłym tych wartościowych sztuk z pociesznymi krążkami.
W tej cichej godzinie, na tyłach niewielkiego pawilonu usługowego, na zachwaszczony tajemniczy ogród, gdzie czasem rozbijała się jakaś butelka (nieumyślnie – szkoda kaucji), otwierało się sekretne oko biblioteki. Bibliotekarka miała dobroduszne usposobienie, próby przybierania karcącego tonu zawsze rozpływały się w pobłażliwych uśmiechach. Dni upływały jej na wertowaniu pożółkłych kart bibliotecznych, historii spóźnień i nieoddań. Nie pozwalała, by jakiekolwiek – poranne czy popołudniowe – hałasy uliczne przesączały się do tej filigranowej świątyni, upchniętej za zakładem fryzjerskim, masarnią oraz sklepami spożywczym i papierniczym. Wchodziłyśmy przez korytarzyk wysłany szorstkim, pedantycznie odkurzonym dywanem, zawsze tak samo podekscytowane. Często wracałyśmy po książki, które już znałyśmy na pamięć – ku jej łagodnemu rozbawieniu.
Porę obiadową wyczuwało się w powietrzu – woń duszonych jarzyn i panierki mieszała się z trzaskiem garnków i talerzy, sykiem tłuszczu na patelniach. Słońce stało w zenicie. Jeśli bawiłyśmy się zbyt dobrze, żeby zwrócić uwagę na te znaki, ktoś nawoływał nas z okien, więc biegłyśmy, zaplątywałyśmy się w wilgotne i pachnące sidła prześcieradeł, i z rozgrzanego do czerwoności świata wakacji wpadałyśmy w czeluść klatki schodowej. Przesmykiwałyśmy przez parter na palcach, żeby nie zwrócić na siebie uwagi wilczura spod piątki; groźnie obszczekiwał każdy ruch na schodach. Pobladłe światło dnia przedzierało się w głąb przepastnych korytarzy, lastryko nie lśniło, bo była kolej faceta spod jedenastki, a on nigdy z własnej woli nie umył podłogi. Czasami, w odświętne dni czyjegoś wesela, ponure oblicze klatki się rozjaśniało, a pomalowane na smętny musztardowy kolor tralki poręczy rozkwitały pękami efemerycznych kwiatów z bibuły w kolorze maryjnego błękitu. Pod komendą grupy energicznych sąsiadek z drugiego piętra przystrajałyśmy klatkę wstążkami i balonikami, a trzeźwy tego dnia Grzesiek spod trzydziestki chwiał się na wysokiej drabinie przed wejściem do bloku i pisał kredą nad drzwiami „Szczęść Boże Młodej Parze”. Państwo młodzi przechodzili później przez tę osiedlową wersję wiejskiej bramy, a ich rodzina zostawiała nam do podziału pudełka pełne fikuśnie udekorowanych ciasteczek weselnych.
Wczesnym popołudniem, zaraz po obiedzie, panowała atmosfera rozluźnienia i sjesty – wybijała godzina serialu. Mama Eweliny, o rozbieganej, mysiej mimice, pracowała na zmiany. Jeśli akurat była w domu, zasiadała obok babci na kanapie w kolorze brudnej kałuży, kupionej w Mebel-luksie. Odpływały w wir sensacji, namiętności i gwałtownych konfliktów. Wiatrak szumiał uspokajająco. Obie kobiety wypadały z rytmu dnia pełnego dzieci, wnuków, mężów, spraw, zwiedzione przed telewizor silną potrzebą zewnętrznej narracji, pełnej emocji, których nie dostarczała codzienność. Wszystkim wielbicielkom karykaturalnego świata oper mydlanych ta dawka adrenaliny w zasadzie wystarczała – ich życie okrzepło już w swojej formie, i nawet jeśli bywało ciężkie, przyjmowały je z dojmującym realizmem. Do wyjątków należały jeszcze wówczas panie Bovary, które w zwyczajności postępujących po sobie dni zaczynały się dusić. Zawierzyły kuszącym obrazom rozbuchanych uczuć, sukcesowi rzeczy pięknych i kosztownych, a później przyłączały się do coraz powszechniejszego exodusu matek i ojców za granicę. Do stęsknionych dzieci przyjeżdżały dwa razy do roku, z paczkami drogich zabawek, gorzką rekompensatą rodzicielskiej nieobecności. Uciekały od życia, w które czuły się wtłoczone i które tylko w teorii dla siebie wybrały.
Ojciec Agaty wracał z pracy wcześniej niż inni. Schodził do piwnicy, otwierał ciężkie zakratowane drzwi, włączał blade światło, a potem uruchamiał po kolei wszystkie komputery – zielonkawa suterena wypełniała się miękkim, monotonnym szumem. Pierwsza kawiarenka internetowa w mieście funkcjonowała po sąsiedzku z niewielką wypożyczalnią kaset VHS – w tamtym okresie przeszłość i przyszłość ścierały się w absurdalną masę teraźniejszości. Można by powiedzieć, że dwa światy – analogowy i cyfrowy, zaniedbany i konsumpcyjny, epoka ciężka od stałości, a nawet marazmu, i płynna nowoczesność – współistniały równolegle, z bagażem zalet i wad obu. W byłym pomieszczeniu suszarni nawiązywano pierwsze połączenia z Siecią, a Darek Wrona przeznaczył ciasny, ale foremny pokoik trzydziestosześciometrowego mieszkania, które dzielił z autystycznym bratem, na partyzancki skład nielegalnie kopiowanych VHS-ów, skutecznie podkopując działalność osiedlowej wypożyczalni. Rygorystyczny modernizm bloków mógł nie przewidywać miejsca na pokój ze stacją przegrywającą złożoną z kilku magnetowidów i regałami mieszczącymi kolekcję pirackich kaset, ale okazał się wystarczająco ustawny, aby to umożliwić. W dziejach architektury był to w końcu porządek głęboko humanistyczny, nawet jeśli spłodzono go w tak skondensowanej formie, że Darek i jego brat spali przez całe dorosłe życie na dwóch wersalkach w saloniku, pogrążonym w rzadkiej mgle dymu papierosowego.
Po południu Wiola wychodziła ze swojego warzywniaka, pachnącego ziemią i jarzynami, żeby wyłożyć na chodnik czarne skrzynki z twardego plastiku. Sezon na truskawki się skończył i na prowizorycznej wystawie zwijały się żółte ogonki fasolki szparagowej, piętrzyły pomidory nabrzmiałe miąższem aż do pękania przezroczystej skórki, wygrzewały w słońcu anemiczne muszle bobu. Pierwsi wracający z pracy ustawiali się w kolejkach po ziemniaki, mięso, makaron, a później wdrapywali się z pękatymi siatami na kolejne piętra ciemnych klatek schodowych. W zagraconych mieszkaniach zrzucali skórę dnia roboczego, wili się ku kolejnym sprawom w przestrzeni zawsze niewystarczającej, gdzie sprytnie wkomponowane w bryłę wnętrza pawlacze uginały się pod ciężarem zakurzonych pudełek z ozdobami choinkowymi i stosów połyskujących w zapomnieniu żółtych grzbietów „National Geographic”. Gładkie karty przenosiły czytelników do świata bardziej odległego, niż mogłaby na to wskazywać jakakolwiek mapa.
W tych dniach, tłumionych nieuchronnym rytmem kolejnych obowiązków, kiedy słońce przedzierało się kusząco przez grube sploty firan, wprowadzając kurz w bajeczne migotanie, przytrafiały się błogie chwile wolności – dla wszystkich, którym wczesnym wieczorem pozostało czekać dnia następnego i spotykali się w Akwarium, Kurwidołku lub Białym. Trzy osiedlowe bary gościły w swoich progach niemal wyłącznie miejscowych: w Kurwidołku niosły się rubaszne żarty i męskie basy, Akwarium słynęło z turniejów szachowych, rozgrywanych na stolikach oklejonych brzydkimi ceratami. Największą popularnością cieszył się Biały Domek, gdzie na piętrze błyskała srebrna kula dyskotekowa, a parter zajmowała szeroka sala z barem, bilardem i piłkarzykami. Czasami plątałyśmy się tam, razem z innymi dzieciakami, zafascynowane przewijającymi się w jednorękich jackach kalejdoskopami owocowej loterii, a jeśli nas to nudziło, wracałyśmy na swój plac zabaw po drugiej stronie ulicy.
Mało co rozpada się tylko raz, definitywnie. Jeśli gdzieś pojawia się pierwsza rysa, w innym miejscu pogłębione nacięcie już pęka lub – bez żadnego rozdzierania – rzeczywistość ulega powolnemu rozkładowi, a czasem zaskakująco się uodparnia i mimo wszelkich przeciwności wisi na starym włosku. W tamtych latach świat się rozwarstwiał, zionęły nowe materialne, kulturowe i religijne przepaście, ale w Białym Domku barmanka, nazywana przez wszystkich Drugą Jolą, ciągnęła za krótki drążek nalewaka i przystawiała kufel do srebrnego kranika. Grube szkło brzęczało, a ludzie z osiedla nawet nie zauważali, jak dobrze się znają. Właśnie tutaj, w Białym, ale i przy odbieraniu dzieci z przedszkola, na korytarzu szatni, w kolejce po chleb z „trójki”, przed blokiem i u fryzjera wszystkie przypadkowe, niedookreślone kontakty krzepły i nabierały kształtu. We współdzielonej codzienności zawiązywały się i utrwalały więzi sąsiedzkie, a za zielonymi pręcikami ogrodzeń przemysłowych, wśród skrzętnie przystrzyżonych trawników, piętrzyły się już pierwsze bloki z przeszklonymi balkonami, o wyniosłych licach napuchniętych od beżowego tynku. Miały się zestarzeć szybko i fatalnie, bez dzikiej róży, czereśni i brzóz. Z ich okien można było obserwować cienie przemykających po swoich mieszkaniach sąsiadów, po wsze czasy bezimienne, bo narzucone szpiegowanie się nawzajem nie miało prawa stać się zaczynem znajomości, budziło raczej skłonność do snucia nieprzyjemnych domysłów.
Słońce zatoczyło nad osiedlem krąg, a przy stolikach pod parasolkami Białego Domku siedzieli razem ludzie, którzy kupowali ubrania na targu, płacili Darkowi Wronie za jego „nieoryginalne” kasety, a później załatwiali od lokalnego „hakera” pirackie płyty CD z Simsami dla córek – konsumenci wciąż nie do końca świadomi wszystkich swoich potrzeb. Dopiero uczyli się ich z katalogów ubrań i kosmetyków, nachalnych reklam Mango i od gładkich przedstawicieli handlowych Thermomixa (jakiegoś odległego snu). Wyjazd do Tesco traktowali jak swego rodzaju wycieczkę. Siedzieli razem, nie mając pojęcia o bezliku nonsensownych konfliktów, w jakie zostaną zaprzęgnięci w nadchodzącej wielkimi krokami epoce polaryzacji. Czy kusiły ich niebieskie nieba, czy w ogóle nie zwracali na nieba uwagi? Co by odpowiedzieli, gdyby ich zapytać, w jakim świecie żyli: za ciasnym czy szytym na miarę? Czy kiedykolwiek się nad tym zastanawiali?
I czy nie potrzebowali czegoś więcej, znacznie więcej? Co oni właściwie robili w tej dziurze, na tym blokowisku, czy to było prawdziwe życie? Na prawdziwe życie trzeba zarobić, zapracować, nie ma w nim miejsca na próżniaczą bezwiedność, trzeba zapierdalać; czy spodziewali się, że wszystko przyjdzie samo, jak za komuny? Gdzie i kiedy więc zaczyna się prawdziwe życie? Na pewno nie tutaj, w peerelowskich mieszkaniach z ciemnymi kuchniami. Kiedy? Przecież nie teraz; teraz każdy stoi przed wyborem: może dalej iść przez zwykłe, pozbawione celu i ambicji dni, z ludźmi, których śmieszne nawyki zna na pamięć, albo zacząć być sobą, naprawdę sobą, w końcu sobą: swoimi pasjami, swoją dietą i swoją sylwetką, swoimi przeżyciami, samorealizującym się sobą, nie ciężko pracującym, lecz zapierdalającym na swój sukces, na swoje zagraniczne wakacje, na swój coraz droższy apartament na Kwietnych Wzgórzach, Malinowym Chruśniaku czy jakimś innym smutnym osiedlu o ironicznie cukierkowej nazwie.
W zdrową praktykę konstatowania zastanego porządku, w słuszne poszukiwanie wciąż lepszych odpowiedzi na pytanie o wspólne jutro wdała się gangrena nowej, niebezpiecznej skrajności – patologiczna fetyszyzacja jednostki i naiwna wiara w sprawczość jej trudów, demiurgiczna skłonność do konstruowania i panowania nad rzeczywistością, niezaspokojony głód wrażeń. Zjawiskom tym towarzyszyło perfidne kłamstwo spełnienia, mrzonka dużo groźniejsza niż dodający otuchy nieprawdy błękit poranka mamiący słodką od upału obietnicą, że oto przed nami kolejny niezapisany dzień, z którym można zrobić wszystko.
Ale, ale… powoli, spokojnie. Jeszcze nic takiego się nie stało i tamtego dnia nie miało się stać. Druga Jola huknęła o blat dwoma kuflami lanego piwa. Kaśka Stachura chwyciła je drżącymi rękoma, już delikatnie zroszone, i nieprzytomnie sunęła w kąt baru. Świat mógł się rozpadać, ale nie dla niej. Było ciepło, a Adrian, potężny i nabity, zawsze szukał w takie dni schronienia w chłodzie ciemnej sali. Serce jej waliło, śmiesznie się czuła, jakby młodziej, na chwilę przestała być samotną matką, toczącą brutalną walkę o alimenty i godność, śmiesznie młodo, jak w piosence Madonny, touched for the very first time, przyciągała ją majestatyczna zwartość jego ciężkiej fizyczności. Jak go ugryźć, pomyślała.
Rdzawa łuna zachodzącego słońca kładła się na białych parasolkach Żywca, złote bąbelki wirowały ku gorzkiej piance, którą czasem pozwalano nam polizać. W lipcowe wieczory można było oddalić się od życia jako całości, wymieniać luźnymi uwagami o niczym, śmiać się lub po prostu zapadać w sobie, w miękką bańkę delikatnego podchmielenia. Wygłuszała niepotrzebne bodźce, słodko potęgowała senny spokój. „Zimne piwo w letni wieczór to ambrozja, po prostu ambrozja” – niosła się powszechnie uznawana opinia.
Nad naszymi głowami nie rozmawiano o niczym przełomowym. Mała Aśka Łatka wywracała oczami na durne żarty swojego męża, którego wszyscy lubili, a potem się śmiała i też opowiadała durne żarty. Ojciec Łucji zamawiał o jedno piwo za dużo. Łucja się przewróciła i stłukła sobie kolano, ale się tym nie przejęła i pobiegła dalej na oślep, w stronę ogrodu na tyłach budynku. Do praktykanta z osiedlowej lecznicy dla zwierząt przysiadł się Michał, czoło i ręce poczerwieniały mu od leżenia nad rzeką. Jeszcze nikt nie wiedział, że tego dnia rzucił pracę, a w nim pęczniał już nowy zamysł: nie wróci do niej tego lata, poszuka sobie jakiegoś zajęcia jesienią. Od razu podzielił się tą refleksją z młodym
weterynarzem, a ten nie uwierzył. Żona Kreta, smukła blondynka, jakby wycięta z katalogu Bonprixa, przytrzymywała zwiewną sukienkę, siadając na metalowym krzesełku, jej twarz tonęła w maskaradzie sztucznego uśmiechu. Kret nie dostrzegł dziwnego falowania jej piersi, drżenia wyszminkowanych warg, nie rozumiał, że ona od dawna go nie kocha i wkrótce odejdzie, zabierze z sobą syna. Sączył piwo, nie myśląc o niczym konkretnie, po prostu czuł, że wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno.
Magda rzadko zamawiała w Białym coś innego niż sok pomarańczowy. Dziś przy sąsiednim stoliku triumfalnie wznosiła kufel – szarpanina z jej żałosnym mężem skończona, to potwierdzone, zostawi ją w spokoju, wyniesie się z mieszkania, przestanie na niej pasożytować, chyba nawet wyjedzie do Niemiec, niech jedzie choćby na koniec świata, ona nigdy więcej nie chce widzieć jego głupich min. Oddychała nierówno, wszystkie rysy jej twarzy składały się teraz w szeroki uśmiech, oczy lśniły od łez wzruszenia, siedzący z nią przyjaciele stuknęli się kuflami w powietrzu, z radością patrzyli na jej nagłą ulgę i spuszczoną ze smyczy swobodę.
Darek Wrona przepijał pieniądze z wypożyczani VHS-ów, koścista Pierwsza Jola zdjęła dżinsową katanę. Miała nieobecny wzrok, nudziły ją opowieści kolegów o planowanej wycieczce w góry, odwróciła się. Do baru wchodziła jej dawno tutaj niewidziana koleżanka z klasy, u prawie każdego wzbudzała mieszaninę podziwu i zdumienia swoimi lekkodusznymi podróżami po świecie, na pozór kompletnie pozbawionymi celu. Tymczasem ją ciągnął zew miejsc nieznanych i odległych, przygody – a przygody nie są dla wszystkich, to kłamstwo, że da się nimi obdzielić po równo – były dla niej. Przyjeżdżała tu regularnie, ale nigdy naprawdę, choć nie planowała wiecznej włóczęgi. Nie do końca wiedziała, co o tym myśli, przegapiła później ostatnią możliwość faktycznego powrotu.
Z naszego bloku przychodziła również oczytana Białorusinka o mądrej, spokojnej twarzy. Jej mąż w tym czasie z niewielkiego balkonu fotografował brzozy na placu zabaw. Uwielbiał je o każdej porze roku i dnia, zrobił im mnóstwo zdjęć. Tego wieczoru pojawiła się dziennikarka radiowa, i kiedy biegałyśmy dookoła stolików, obiecała, że kiedyś zaprosi nas do poprowadzenia jakiejś audycji. Dotrzymała słowa, trafiłyśmy do studia zimą następnego roku.
Przychodzili także pijaczkowie – prawie wyłącznie mężczyźni, bo panie pijaczki chowały się wtedy w mieszkaniach, by ukryć przed światem to, czemu zmęczone twarze i tak dawały jednoznaczne świadectwo. Alkoholiczek było też jednak po prostu mniej, emancypacja w tym zakresie dopiero się zaczynała. Panowie ci balansowali na cienkiej linii między resztkami codzienności a głuchą przepaścią potwornego nałogu. Wielu udawało się osiągnąć pewien pułap trwałości, starzeli się szybko, lecz potem konserwowali na lata w osłabionej alkoholem postaci, losy niektórych z czasem osuwały się w tragizm. Za jednym z nich – chyba w odpowiedzi na jakiś pojedynczy czuły gest – zaczął chodzić czarny kundelek o najsmutniejszych oczach. Nie sposób było oprzeć się wzruszeniu na widok spojrzenia, jakim wkrótce zaczął psinę obdarzać nowy właściciel – zmętniałego od przepicia, ale wyrażającego całą wdzięczność tego świata wobec nieporadnego stworzenia, które nigdy się nie wyparło swojego pana.
To był mikroświat. Osiedle zaspokajało wszystkie potrzeby naszej codzienności, tylko że codzienność przestała wystarczać. Nic dziwnego – trzeba mieć więcej, żeby docenić mniej, szczególnie w rzeczywistości, dla której „więcej” stało się głównym paradygmatem. Dlatego zrozumiała była dążność do wyrwania się z tej podyktowanej, czasami jedynej możliwej równości w materialnym niedostatku, a do ucieczki jeszcze bardziej motywowała nieuchronna ciasnota mieszkań. Wydawało się nam, że jeśli potraktujemy życie jak dziwną grę, w której osiąga się kolejne poziomy, nadamy mu jakikolwiek sens. Wtłaczaliśmy się więc posłusznie w ambicje, a one czasem zamiast nas rozwijać, oszołamiały, gubiły, usidlały w potrzasku wiecznego niedosytu. Traciliśmy przy tym teraźniejszość, wciąż odkładaną na później, figurującą gdzieś na końcu długiej listy rzeczy do zrobienia, odżegnywaliśmy się od wszelkich form niewydajności. Polepszało się nam, ale jednocześnie przyjęliśmy nieugiętą strategię wylewania dziecka z kąpielą, bezrefleksyjnie. Rozczłonkowywaliśmy się, rozparcelowywaliśmy, rozbiliśmy na miliony kawałków.
Kiedy zamknięto Biały Domek i dlaczego? Nie pamiętam. Był to początek pewnego końca, a może po prostu jego przypieczętowanie – ludzie się rozeszli. Czy mógłby powstać nowy Biały Domek? Odpowiedź zależy od tego, jak bardzo ludzie się rozpierzchli, ale w dzisiejszej rzeczywistości przede wszystkim od rynku. W tamte wieczory, dawno po zmierzchu, kładłam się do łóżka i patrzyłam przez okno na rozedrganą od delikatnego wiatru topolę, ulicę i Biały Domek po jej drugiej stronie. Pewnej nocy, zimą, dwóch mężczyzn przyjechało zawiesić nad jezdnią sznur lampek świątecznych. Byłam przekonana, że ten uroczysty rytuał przynależy do szerszej świątecznej opowieści, osławionej magii świąt, że udało mi się podpatrzyć sekret nieprzeznaczony dla moich oczu. Nie przyszło mi do głowy, że wybrali tak późną godzinę ze względu na zmniejszony ruch samochodowy. Od tamtej pory każdego roku pod koniec listopada wypatrywałam ich z niecierpliwością. Na to wspomnienie – czasem tak bywa w środku lata – na ułamek sekundy zatęskniłam za zimą, przeszył mnie skurcz marzenia o sztucznym drzewku i bombkach, które się tłukły, gdy kot zrzucał je na podłogę, o zjeżdżaniu z wałów na sankach, o śniegu padającym podczas spacerów w lasku nad Sołą. A przecież najpierw przyjdzie wrzesień o coraz bledszych, białawych porankach, świeży chłodniejszym powietrzem i pachnący nowymi zeszytami. Słoiki z ogórkami i papryką, zaprawionymi w ostatnim tygodniu sierpnia, trafią do wilgotnych piwniczek; złote poświaty i wydłużający się cień na naszym placu zabaw wyznaczą kres babiemu latu. Liście na drzewach utracą witalność koloru, zżółkną, opadną i zgniją, korony wyłysieją, powietrze zagęści się od pyłu kominowego, przyjdzie czas siermięgi późnej jesieni. Zasypiałam z myślą, że to wszystko będzie wspaniałe i nowe, choć przecież utrzymane w ryzach dobrze znanego cyklu postępujących po sobie pór roku i związanych z nimi obrządków codzienności w miasteczku na południu Polski. Zasypiałam na zwykłym osiedlu, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by tak je nazwać.