Nowoczesność napędzała choroba. Silnik nowoczesnej architektury nie był bohaterską, błyszczącą, funkcjonalną maszyną poruszającą się po całym świecie, ale ospałym, kruchym ciałem zawieszonym poza codziennym życiem w ochronnym kokonie nowych technologii i geometrii. Jest to trudność każdego oddechu, a zatem skarb każdego oddechu: melancholia nowoczesności.
B. Colomina, X-ray Architecture, 2020 1
Architektura jak wyrzut sumienia
W przyziemiu sanatorium urządzono gabinet z aparatem rentgenowskim. Urządzenie wspierało diagnostykę gruźlicy i pozwalało dzieciom zajrzeć w głąb tego, co najbliższe, a jednocześnie nieznane: własnego ciała. W solarium lampy kwarcowe, szczególnie cenione w leczeniu tocznia, działały antybakteryjnie na skórę i wspomagały produkcję witaminy D. W tej części budynku znajdowała się także pijalnia: specjalny rurociąg doprowadzał solankę z jednego z miejscowych ujęć. Jej skład miał leczyć nieżyty dróg oddechowych, niedokrwistość, astmę, krzywicę. Były tam też inne specjalistyczne gabinety: stomatologiczny, fizjoterapeutyczny, kąpielowy. Na parterze działały przedszkole i siedmioklasowa szkoła podstawowa. Dysponowała epidiaskopem, kinem dźwiękowym, biblioteką. Budynek miał własną centralę telefoniczną. Sypialnie wyposażono w system sygnalizacji radiowej, dzięki któremu mali pacjenci w każdej chwili mogli wezwać pielęgniarkę. W przestrzeniach wspólnych placu apelowego, korytarzy, tarasów i stołówki działał megafon. Na terenie obiektu urządzono także ogród kwiatowy i kilka boisk 2.
Do sanatorium przyjmowane były dzieci „obojga płci, w wieku 5–15 lat, w okresie rekonwalescencji, niedokrwiste, zołzowate, ze zmianami w gruczołach, z powiększeniem migdałów, z nieżytami dróg oddechowych, po przebytym gośćcu, krzywicy, z objawami skazy wysiękowej, z wygojonymi zmianami swoistymi w stawach” 3. Każde z nich spędzało tu około dwóch miesięcy. Biorąc pod uwagę ich stan zdrowia, codzienną biedę, nowoczesność ośrodka i kompleksowość prowadzonej tam opieki, można przypuszczać, że turnus w Rabce dla wielu z małych pacjentów był wyjątkowym momentem dzieciństwa.
Budowę Zakładu Leczniczo-Wychowawczego Rodziny Kolejowej w Rabce-Zdroju rozpoczęto w 1935 roku. Po dwóch latach budynek czekał już na pierwszą grupę stu sześćdziesięciu kuracjuszy 4. W uroczystym otwarciu wzięło udział liczne grono państwowych oficjeli, w tym pierwsza dama II RP, Maria Mościcka. Honorowy patronat nad placówką objęła Aleksandra Piłsudska, wdowa po marszałku. Opieka nad dziećmi była oczywiście domeną kobiet. Luksusowy budynek sanatorium zaprojektował wykształcony we Lwowie i projektujący głównie w Stanisławowie architekt współpracujący już wcześniej z koleją, Tadeusz Kowalski.
Dzisiaj, po osiemdziesięciu czterech latach od przecięcia wstęgi, władzę nad budynkiem zaczyna przejmować natura. Rachityczne drzewa samosiejki walczą z materią nieożywioną: rozpychają korzeniami szczeliny w tarasach i balkonach. Ptaki wiją gniazda w okapie przeciekającego dachu, a ślimaki szukają schronienia między cegłami na elewacji. Do środka niełatwo wejść , gdy nie jest się żukiem. Jedyną szansę na wizytę w budynku przynosi życzliwa zgoda dozorcy, poprzedzona długimi pertraktacjami.
Spotkanie z sanatorium jest jak podróż do lat 30. Czas się tu zatrzymał, zupełnie jakby dzieci nagle się spakowały i wyjechały do domów. Ich długą nieobecność zdradza tylko gruba warstwa kurzu. W wyposażeniu brakuje jedynie specjalistycznej aparatury i łóżek. W głównym holu posadzkę przecinają ciemne pasy graficznej kompozycji lastriko, a ściany obłożone sztucznym kamieniem o zielonkawym wybarwieniu przywodzą na myśl zachwaszczoną łąkę. Już pierwszy dotyk zimnych poręczy w chromoniklu pozwala wyczuć niezwykłą jakość wykończenia, właściwą architekturze tamtych czasów. Barwny korowód dzieci wiążących snopki, grających na skrzypcach albo tulących baranki pozdrawia przybyszy z witraży sygnowanych „Wyk. zakł. witr. S.G. Żeleński 1937”, a szerokich schodów prowadzących na piętro pilnują figury chłopców, którym przy nogach usiadły psy pasterskie. Na półpiętrze dwie dziewczynki i chłopiec stoją w niecce niedziałającej od dawna fontanny. Wszystkie rzeźby powstały w pracowni rzeźbiarza Zbigniewa Raynocha (w 1944 roku zginął w Auschwitz). W stołówce wciąż można usiąść przy ciężkich ławach w stylu art dèco, a w sali teatralnej – na tapicerowanych fotelach pod geometrycznymi, metalowymi lampami wiszącymi na suficie.
Największe zaskoczenie przynosi ostatnie piętro. Pod nadbudowanym na początku XXI wieku stromym dachem (szpeci on budynek, a co gorsza, powoduje, że jest zalewany przez wodę i przez to niszczeje) zachował się nienaruszony, przeszklony pawilon. Niegdyś mieścił salę gimnastyczną i leżalnię. Zimą dzieci wypoczywały tam owinięte futrzanymi kocami, obserwując lokatorów ptaszarni w centrum pomieszczenia. Do pawilonu przylegają dwa rozłożyste tarasy; gdyby nie pasożytnicza huba dachu, można by z nich podziwiać panoramę gór. W sanatorium niemal każda szafka, każdy kurek kranu, każda okienna klamka pozostały na swoim miejscu.
Dawna przestrzeń melancholii choroby i nadziei ozdrowienia, empatii i odpowiedzialności, przestrzeń nowoczesności napędzanej wiarą w zmienianie świata, znakomita pod względem formy architektonicznej, pozostaje bezpańska.
Pomnik wielu spraw
Połowa XIX wieku przyniosła gwałtowny rozwój architektury uzdrowiskowej. Idea sanatorium – przestrzeni, która leczy – pełna wiary zarówno w naturę, jak i architekturę, przez kolejnych sto lat ewoluowała, stając się architektonicznym nośnikiem nowoczesności i oddziałując na innowacje wprowadzane w architekturze nie tylko szpitali, ale także domów i hoteli, właściwie wszędzie tam, gdzie zgodnie z modernistycznym imperatywem żyć miał „nowy”, odrodzony, zdrowy i silny człowiek. Modernistyczne sanatorium samo w sobie było nawet nie maszyną, lecz ciałem: miało serce i inne organy (specjalistyczne gabinety medyczne wyposażone w nowoczesny sprzęt), mózg (administrację i dyrekcję), żołądek (kuchnię i stołówkę) i płuca (tarasy pozwalające realizować postulat światła, powietrza i otwartej przestrzeni), wszystkie połączone ze sobą pulsującym krwiobiegiem korytarzy i galerii. Sprawny organizm architektoniczny służył naprawie organizmu ludzkiego.
W okresie międzywojennym polskie sanatoria z pensjonatów, w których podstawą kuracji było wykorzystywanie naturalnych walorów klimatycznych, zmieniały się w enklawy nowoczesnego podejścia do ludzkiego ciała. Wraz z rozwojem tej koncepcji rozwijały się miejscowości uzdrowiskowe: nadmorskie, nizinne, podgórskie i górskie. Położona u podnóża Gorców i Beskidu Wyspowego Rabka-Zdrój jest doskonałym przykładem tego zjawiska. Tutejsze uzdrowisko zostało otwarte oficjalnie w 1864 roku, kilka lat po tym, jak zbadano miejscowe solanki. Okazało się, że są bogate w brom i jod. Niecałe dwadzieścia lat później w Rabce było już kilkanaście pensjonatów oraz rozwinięta infrastruktura uzdrowiskowa: Dom Zdrojowy, park z altaną dla orkiestry, restauracja z salą widowiskową, apteka. Prawdziwą rewolucję i wzrost liczby osób szukających zdrowia i wypoczynku w Rabce spowodowało doprowadzenie w 1889 roku kolei z Krakowa i Zakopanego. Gości przybyło wówczas ponad dziesięciokrotnie. W tym samym czasie Julian Zubrzycki, dziedzic Rabki, za namową krakowskich naukowców, w tym Józefa Dietla, przekazał parcelę Zakładowi Leczenia Dzieci Skrofulicznych, czyli chorujących na przewlekłą gruźlicę węzłów chłonnych szyi, będącą skutkiem życia w nędzy. Rabczańskie placówki wyspecjalizowały się w leczeniu pediatrycznym; miasto na kolejnych kilka dekad stało się najważniejszym w Polsce ośrodkiem leczenia gruźlicy u dzieci 5.
Gruźlica była bez wątpienia najgroźniejszą chorobą zakaźną przełomu XIX i XX wieku. Nie wybierała – zapadano na nią bez względu na status społeczny i wiek, choć oczywiście większe żniwo zbierała wśród biednych. W przeciwieństwie do epidemii dżumy czy cholery nie pojawiała się raz na kilka lat, lecz trwała: nie jako wydarzenie, lecz stan. Rozszalała się w czasie I wojny światowej, a w okresie międzywojennym umierało na nią w Polsce rocznie 70 – 80 tysięcy osób 6. Nad szczepionką pracowano przez kilka dekad, wersja finalna pojawiła się na świecie w 1921 roku. Masowe szczepienia rozpoczęto jednak w naszym kraju dopiero po II wojnie światowej. Do czasu wynalezienia i wprowadzenia antybiotyków, czyli do lat 50., suchoty leczono głównie objawowo, także drastycznymi środkami: wywoływaniem sztucznej odmy płucnej, przecinaniem nerwu przepony czy wycinaniem części żeber. Najpopularniejszą i znacznie mniej inwazyjną metodą była na szczęście kuracja sanatoryjna.
Nie dziwi zatem, że sanatorium przeciwgruźlicze wysunęło się na szczyt listy tematów architektonicznych z trudem modernizującej się II Rzeczypospolitej. Większość tego rodzaju budynków nie powstała wszak za publiczne pieniądze, co często umyka uwadze, gdy mówimy o architekturze publicznej. Jednym z największych sukcesów młodego państwa na polu rozwijania aparatu socjalnego było nie budowanie licznych i dobrze wyposażonych szpitali oraz ośrodków prozdrowotnych, lecz – wobec niedostatków budżetu centralnego – stworzenie sprzyjających warunków dla rozwoju spółdzielczości, dzięki której obywatele mogli wyręczać na tym polu państwo. Należy podkreślić, że polską ustawę o spółdzielczości uważa się dziś za jedną z najnowocześniejszych w międzywojennej Europie 7. Kooperatywy inwestycyjne, wyraz zbiorowej odpowiedzialności za odzyskaną państwowość i dążenia do „uspołecznienia państwa”, często wspierał nisko oprocentowanymi kredytami Bank Gospodarstwa Krajowego. Własne ośrodki zdrowia powstawały ze środków między innymi związków zawodowych nauczycieli, urzędników, wojskowych, policjantów i kolejowców.
Kolejowcy tworzyli jedną z najliczniejszych grup zawodowych międzywojennej Polski. W 1935 roku kolej zatrudniała prawie 140 tysięcy pracowników. Jako że ówczesne rodziny były zazwyczaj wielodzietne, członków tak zwanych rodzin kolejowych liczono w setkach tysięcy 8. Pensje na kolei należały do najniższych w sektorze publicznym, mimo to nawet ubogą rodzinę kolejarską stać było na opłacanie niewielkiej składki (około 1–2 procent zarobków) na rzecz samopomocy, w tym budowy własnych ośrodków wypoczynkowo- -leczniczych. Kolejarska kooperatywa budowlana nabrała rozpędu po zjednoczeniu mniejszych związków zawodowych i utworzeniu w 1934 roku towarzystwa Rodzina Kolejowa. Jego krakowski okręg rok później przystąpił do budowy sanatorium w Rabce, w sąsiedztwie wykupionego już wcześniej przez kolejowców pensjonatu Lotos, jednego z najlepiej wyposażonych sanatoriów dziecięcych czasu II RP. Od dawnego Lotosu, w którym wraz z otwarciem nowego budynku pozostało tylko izolatorium dla nowo przybyłych dzieci, cały kompleks przejął zwyczajową nazwę.
Do wybuchu II wojny światowej sanatorium działało zaledwie przez dwa lata, zatem zbyt krótko, aby zdążyło zagościć w masowej świadomości Polaków jako spektakularnie nowoczesna inwestycja kooperatywy kolejarskiej; w dodatku leczono tam dzieci z rodzin należących wyłącznie do jednej grupy zawodowej, co nie sprzyjało rozgłosowi. W 1946 roku zostało znacjonalizowane. Niedługo po wojnie (przyniosła kolejną ogromną falę zachorowań na gruźlicę) sanatorium, dofinansowane przez Międzynarodowy Fundusz Pomocy Dzieciom oraz inne fundusze płynące z zagranicy (na przykład nowe wyposażenie gabinetu dentystycznego podarowała Szwajcaria), nowa władza zawłaszczyła jako swoje osiągnięcie. Kronika filmowa Po zdrowie do Rabki! z 1948 roku włączyła sanatorium w tryby propagandy sukcesu powojennego, socjalistycznego państwa: radosne dzieci obrzucają się na tarasie śnieżkami, przybierają na wadze w czasie odpoczynku lub z uśmiechem poddają się zabiegom stomatologicznym 9. Ośrodek dobrze funkcjonował przez cały okres trwania Polski Ludowej; z czasem zaczęto w nim leczyć nie tylko gruźlicę, bo ją stopniowo udało się zwalczyć, ale także inne choroby układu oddechowego. Nie przetrwał natomiast realiów kolejnej odzyskanej Rzeczypospolitej.
Sanatorium Rodziny Kolejowej w Rabce to budynek w wielu różnych wymiarach pomnikowy. Jego monumentalna bryła, od fundamentów po dachowe tarasy, manifestuje wiarę w medycynę, kooperatyzm, siłę obywatelskiej sprawczości i sens opiekuńczości państwa.
Historia zaniechania
Sanatorium znane jako Lotos, od lat zaniedbywane i niedofinansowane, zostało ostatecznie postawione w stan likwidacji uchwałą Sejmiku Województwa Małopolskiego w 2006 roku. Biorąc pod uwagę skalę reprywatyzacji tego typu zakładów, jako ośrodek publiczny i tak działało długo. W momencie zamykania było najbardziej zadłużonym ze wszystkich dwudziestu pięciu sanatoriów pod zarządem małopolskich władz wojewódzkich 10. Utrzymanie placówek często przekraczało możliwości finansowe Wojewódzkich Kas Chorych, wprowadzonych reformą z 1999 roku. Mimo próby ratowania Lotosu poprzez zwiększenie liczby łóżek i nadbudowę dodatkowego piętra, chylił się on ku upadkowi. Niemały wpływ na katastrofę ośrodka miała jego skomplikowana, nieuregulowana sytuacja własnościowa: nikt nie uważał się w pełni za właściciela obiektu, w związku z czym nikt też nie czuł się odpowiedzialny za jego modernizację. Większość inwestycji utykała w impasie między władzami samorządowymi a Federacją Związków Zawodowych Kolei. Wzajemne przerzucanie się winą: z Federacji na samorząd, a z samorządu na personel, który zwrócił się do komornika po należne mu zaległe wypłaty, trwało przez kilka lat. Ostatecznie sprzęt medyczny – w dużej mierze zakupiony dzięki Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy (a zatem w podobnym geście obywatelskiej współodpowiedzialności i wyręczania państwa, co kolejarska inicjatywa leżąca u źródeł powstania sanatorium) – trafił na licytację i został sprzedany za bezcen.
Związkowcy, od początku przeciwni likwidacji, zgadzali się odstąpić od sprzedaży należących do nich obiektów (w podobnej sytuacji było w tamtym czasie także dawne sanatorium Rodziny Kolejowej w Makowie Podhalańskim), ale tylko pod warunkiem, że samorząd we własnym zakresie sfinansuje remont. Ten w Rabce wyceniono na 10 milionów złotych. Władze wojewódzkie odmówiły. Podnosiły argument, że lepiej dofinansować te placówki, które są naprawdę potrzebne, bo ratują życie. Ostatecznie Federacja zdecydowała się wystawić obiekt na sprzedaż za 11 milionów złotych. Kupiec się nie znalazł i w ciągu kolejnych lat cena spadła o ponad połowę. W 2018 roku pojawił się enigmatyczny inwestor, określany przez prasę mianem lokalnego biznesmena 11. Wkrótce i on wycofał się z transakcji. Sanatorium jest ujęte w gminnej ewidencji zabytków, co z jednej strony, szczęśliwie dla architektury, odbiera swobodę w przebudowie obiektu i zaadaptowaniu go do nowych, komercyjnych funkcji (możliwe, że te okoliczności odstraszały kupców), z drugiej zaś przyczynia się do jego postępującej degradacji.
Sanatorium Rodziny Kolejowej w Rabce nie jest odosobnionym przypadkiem porzuconej przestrzeni opieki. Taki los już spotkał i zapewne jeszcze spotka w przyszłości wiele innych tego typu obiektów. Doświadczenie pokazuje, że jeśli nie popadną w ruinę, zwykle wkraczają w życie po życiu jako wypatroszone ze swojej historii hotele SPA, o wnętrzach dostosowanych do gustów kształtowanych przez Instagram. Z przestrzeni dostępnej, otwartej, służącej egalitarnej idei stają się przestrzenią ekskluzywnego relaksu. Wiara, że tego rodzaju sanatorium zostanie wykupione przez człowieka, który z pietyzmem podejdzie do zachowania oryginalnej, kompletnej i znakomitej pod względem artystycznym tkanki architektonicznej, albo takiego, który zainwestuje miliony, by w jakimkolwiek stopniu budować wspólnotowość i tworzyć wartości inne niż czysto merkantylne, zakrawa na naiwność.
Architektura to nie tylko mury, choć widzimy je jako pierwsze i możemy ich dotknąć; to przede wszystkim życie, jakie w nich się toczy. W sanatorium Rodziny Kolejowej życie, przynajmniej to ludzkie, zamarło. Dawna przestrzeń troski, budowana wspólnym wysiłkiem i przez dziesiątki lat służąca wspólnej sprawie, uwikłana w problemy własnościowe zaraz po tym, jak wypadła spod państwowej kurateli, stała się prywatno-niczyja. Budynek sanatorium wraz z utratą swojej funkcji stracił też sens. Próżno szukać w nim dziś miejsca dla publicznej służby zdrowia. Jako społeczeństwo nie mamy żadnego pomysłu, co zrobić, by takie pomniki nie były burzone. Toczymy eksperckie debaty o tym, że chcemy być bardziej sustainable, o zrównoważonym i odpowiedzialnym społecznie biznesie, o „ekonomii otwartych oczu”. Gdzie te postulaty realizować, jeśli nie w takich miejscach jak to? Dalsze losy sanatorium w Rabce pozostają niewiadomą, a na razie żuki, ślimaki, mchy, porosty i inne organizmy zdolne do symbiozy mają się tam dobrze.