1.
Rzadko kogoś spotykam przy A4 od strony Piasków i Kurdwanowa czy u stóp Swoszowic. Między osiedlami a autostradą zanikają stare, wąskie drogi, przecięte w pół. Prowadzą teraz donikąd, wyłaniają się po drugiej stronie czteropasmowej obwodnicy. Zostały połączone paskami żwiru wytyczonymi równolegle za dźwiękoszczelnym ekranem. Czasem minie mnie jakiś psi spacer, spłoszone ptaki, obleczony w trykot bieg ku wieczności.
Zwykle wychodzę pod wieczór. Między wieżowcami wspinam się za drogą na Piaski. Z ulicy Cechowej można odbić w okolicy robotniczego budynku dawnego cechu rzeźników, gdzie znad wejścia w podwórze spogląda odlana w gipsie głowa wołu. Kiedyś odbywały się tu zebrania i tańce. Od czasu odkrycia soli w Wieliczce pędzono tamtędy bydło na Śląsk, omijając leżący za górką Kraków, pojąc zwierzęta wodą z dopływu Wilgi. Dziś to miejsce chyba czeka na rozbiórkę, dając schronienie luźnym miejskim ludziom. Prawie naprzeciwko jest przesmyk między posesjami, wąski, choć wyasfaltowany, leci prosto do ścian autostrady. Za domami (a każda przybudówka na Piaskach jeszcze trzydzieści lat temu mogła służyć za małą ubojnię) jest zarośnięty sad (a raczej już busz) noszący ślady noclegowych obozowisk, wije się przez tereny szkółki leśnej obsadzone podrośniętymi drzewkami, zawraca, skręcając w lewo obok niewielkiego składu kruszyw, by już jako szutrówka wyłonić się przy piaszczańskim cmentarzu położonym tuż za kościołem, zbudowanym z cegły z rozebranych CK koszar. Ten spacer to kółko na czterdzieści minut przy huczącym akompaniamencie pędzących pojazdów.
Na wszystkich południowych osiedlach Krakowa słychać tę pieśń. Wizg, wycie, zawodzenie. Wokalizy ujeżdżanych ścigaczy, przeciągły burdonowy ton ciężarówek. Obwodnicą śmiga całe dojeżdżające południe, o ile właśnie nie stoi w korku.
To nie jakieś dalekie obrzeża, to część osiedli, w których toczy się codzienne życie kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Pokonanie pieszo tego dystansu od bloku zajmuje dziesięć minut, najwyżej dwadzieścia; tyle trwa dojście do ekranów ustawionych podczas budowy obwodnicy i zajętych już biologicznymi formami życia. Te rozsadzają szczegóły tworzywa, z którego zostały wykonane. Dziurawią je i zasnuwają, porastając we wszystkich kierunkach.
Na autostradzie są dwa kierunki. Tam i z powrotem.
2.
Wielokierunkowe są inne miejsca na osiedlu. Między kioskiem z tanim tytoniem i prawicową prasą, który tego lata ostatecznie padł, a śmietnikiem i dwoma czteropiętrowymi blokami leży kilka materacy, jest stolik, parę siedzisk, zwykle zajętych. Ludzi nazywanych bezdomnymi znam z widzenia, od lat. Czasem podchodzą pod dalsze bloki, by załatwić potrzeby fizjologiczne. Mimo że kryją się za sporymi już drzewami i żywopłotami, widzę to z okna kuchni. Postawiono tam niebieskiego, plastikowego toi toia. Bezdomni dzierżą siatki, zazwyczaj pchają też stare wózki dziecięce przystosowane do wożenia ładunków. To grupa mężczyzn. Kobiety, które nazwalibyśmy bezdomnymi, też tutaj widuję, ale na ławce bliżej chodnika prowadzącego na przystanek tramwajowy. Tam, w paśmie między torami a parkingiem, ostały się stare jabłonie żywiące zgraje przelatujących o tej porze paszkotów. Kobiety te zawsze siedzą na ławce w pojedynkę, z plecakiem i siatkami, zawiniętymi jedna w drugą, są starsze, i patrzą. Kiedyś spotkałam jedną dość wcześnie w niedzielny poranek, idącą od strony łagiewnickiego sanktuarium, twarzą do słońca. Na cały głos śpiewała religijną pieśń, jakby była na solopielgrzymce, czystym i ładnym głosem, donioślej od kibiców Cracovii, których wołanie nocami rozlega się po okolicy.
Mężczyźni zza kiosku śpią zimą w naszym bloku na górnych pię- trach i w śmietniku. Czasem wynosząc śmieci, wchodzę od zewnątrz bloku do zsypu i mówię dzień dobry, chcąc nie chcąc, kogoś budząc, i dostaję uprzejmą odpowiedź. Sypiają też we wszystkich innych blokach dookoła, do których da się wejść. Dwadzieścia metrów dalej od obozu działa Good Lood, oddział lodowej sieci klastrującej miasto. Kolejka po lody próbuje nie zawijać w ich stronę, skręca na ogół w stronę Żabki, Planety Alkoholi 24h i Shota. Za nimi rozpościerają się kurdwanowskie błonia, place zabaw, siłownie pod chmurką, alejki z ławeczkami dla rodzin i dilerów. Łatwo poznać, gdzie stacjonują ci ostatni – asfalt zdobią tam wzory z zatopionych kapsli. Układają się w napis „cracovia pany”. Ludzie zza kiosku wyprawiają się tramwajami na obiady do centrum, w alkohol zaopatrują się na osiedlu, tak jak pozostali mieszkańcy. Czasem korzystają z łazienek znajomych sąsiadów z okolicznych bloków. Podsłuchałam kiedyś rozmowę dobiegającą zza okna : jeden z nich umawiał się z zawsze zawianym starszym sąsiadem żyjącym z wyprowadzania cudzych psów na golenie zarostu w jego łazience. Podobno mieszkańcy dzwonią po straż miejską, by zgłosić fakt istnienia obozu. Ale raczej wszyscy już przywykli, straż też. I zarząd spółdzielni. I kolejka po lody. Po prostu dzielimy z sobą życie, mijamy się, znamy się z widzenia. Byle do jesiennych chłodów.
Miejsce za kioskiem zakwitło tak rozwiniętym obozem akurat w sezonie zmian klimatycznych. Nikt nie mógł wytrzymać w blokach z powodu upałów, najlepiej w gorące noce spało się na zewnątrz, dlatego zazdrościliśmy ludziom na materacach rześkich poranków. Jednocześnie tego lata w lokalnych mediach wrzał spór o zajmowanie przez im podobnych miejsca na Plantach – spór dotyczący osób, które mieszkają w Krakowie, ale mieszkają inaczej, używając miasta inaczej niż przybysze z lotniska w Balicach czy z innych dzielnic niż ta w pobliżu Plant. Nie kasują biletów i nie mają Krakowskiej Karty Mieszkańca. Zajmują dużo siedzeń w komunikacji miejskiej, nie sobą, ale swym zapachem: „niższa klasa śmierdzi”, jak pisał Orwell 1, a co dopiero ta najniższa. To prawdziwy powód obecności tylu aut w miastach i niechęci do zatłoczonych publicznych środków transportu. A jeśli w czasie ekstremalnych upałów objawia się problem obecności smrodu także w zacienionym krakowskim ringu, może to oznaczać niedający się już dłużej znieść afekt towarzyszący społecznemu współżyciu. Jak to jest, że Planty są miejscem nie dla nich, a osiedla już tak? W tej klasowo rozpisanej miejskiej partyturze chodzi bardziej o widok czy o zapach?
Orwell, pisząc o swym wychowaniu, mówił o ćwiczeniu się w rozpoznawaniu zapachu potu robotników jako ważnej, jeśli nie najważniejszej, klasowej umiejętności. Na poziomie cielesnej odrazy bezwzględnie, aż do wymiotów, to przykre doznanie nakazuje oddzielenie się, pozwalając tym samym rozpoznać inność, a w konsekwencji nie przekraczać jej granic. Wspominając swoje życie w roli trampa, dodawał, że istotnym problemem we wcieleniu się w jednego z nich było to, by mową nie zdradzić swego pochodzenia. Wzrok można oszukać przebraniem, ale społecznie przypisanego sposobu ekspresji ciała i głosu już nie.
3.
Te dwa miejsca łączy pozostawanie na obrzeżach władzy, głównie władzy spojrzenia. Schodzące do autostrady poplątane dróżki, zanurzone w huku i spalinach nikogo nie obchodzą i nie nadają się na spacery, podobnie jak umeblowane obozowisko między blokami obchodzi tylko kilku mieszkańców z okolicznych bloków, ale większość je ignoruje, podobnie jak radni, spółdzielnia czy instytucje miejskie. Wizualna konsumpcja zieleni miejskiej czy praktyki rekreacji nie uwzględniają tych miejsc.
Z zasady obszary takie są niewidzialne. Próbujemy ich nie dostrzegać, choć drażnią zmysły. To, co objawia ich obecność i sprawia, że nas dotyczą, to hałas i smród. Obracające wniwecz ćwiczenie niewidzialności, którą praktykujemy, gdy wzrok przenika otaczający świat tylko po to, by go nie widzieć.
Hałas autostrady czy zgiełk miejskich arterii oraz drażniący zapach spoconego ciała to siły mocno tasujące miejską ludność. Odgłos maszyn i zapach potu towarzyszące pracy są w mieście akceptowane, ale tylko w ramach ściśle przewidywalnych sytuacji. Tu nie ma miejsca dla wszystkich. O ile hałasujący i spocony człowiek przestrzega reguł nakazujących trzymanie się wyznaczonego terytorium, o tyle jego kłopotliwa obecność jest tolerowana. Uczniowie w szkole. Ludzie na dworcach. Na koncertach, festynach i weselach. Dlaczego robotnicy rozmawiają podniesionymi głosami? Nie zawsze muszą przekrzykiwać odległość lub elektryczne narzędzia. Ale zawsze muszą zająć przestrzeń: głośny śmiech, przekleństwa, plotki, telefoniczne rozmowy to formy, którymi ogrywają audiosferę. Wielu z nas też to robi. Podobnie dzieje się w miejscach przeznaczonych na rozrywkę. Otoczenie czynnych do późna restauracji, klubów i dyskotek wypełnia zgiełk przypominający gwar zamieszek. Stłoczeniu na niewielkiej powierzchni dużej grupy, jej rozlewaniu się na okolicę towarzyszy zapach zajętych potem perfum i wszystkich innych wydzielin ludzkiego ciała, za tło mając oddające ciepło dnia budynki. Drażniąca mieszanka potrafi zdominować ulicę, wyjmując ją niejako spod prawa przewidywalności miejskiego życia. Pot ciała podejmującego wysiłek jest na miejscu w siłowniach i w klubach fitness, w salach gimnastycznych, ale nie w przestrzeni biurowej czy w przestrzeniach konsumpcji, które dziki zapach człowieka powinien starannie omijać. Hałas, o ile jest kontrolowany indywidualnie, jak głośna muzyka w słuchawkach, muzyka w galeriach handlowych męczy, lecz nauczyliśmy się tego nie rejestrować. Inaczej jest, gdy wokół trwają remonty lub natężenie ruchu pojazdów przekracza granicę niepozwalającą go ignorować.
4.
Miejsca między osiedlem a autostradą czy okresowo zamieszkałe strefy za kioskiem są ubrane w formę życia zostawionego samopas, w pewnym sensie organicznego. Nie jesteśmy im do niczego potrzebni. Powstały wskutek przekształceń: budowy obwodnicy, osiedla. Trwają jako wypadkowa planu, ale jednocześnie stanowią w nim wyrwę. Są wyjęte spod prawa konsumpcji, ale fakt ich istnienia wpisuje się w strukturę tego, czym miasto jest.
Z pewnością nie są to miejsca puste – puste może być tylko nasze spojrzenie. Ich obecność, choć często niezauważalna, wypełniona jest materią życia. Są ważne, bo tworzą wyłom w przewidywalności ram społecznych. Brak im wartości, nie podlegają wycenie i dlatego sprawiają kłopot. Na imię mu brak zysku. Ale ten kłopot jest stopniowalny. Nikt nie chce mieszkać tuż za wyjącą autostradą, a i tak tysiące mieszkają kilkaset metrów dalej, ona kołysze nas do snu. Nikt nie chce dzielić zieleni przed blokiem z tymczasowymi koczownikami tworzącymi obóz luźnych ludzi, ale ci gdzieś muszą się podziać. W tej niczyjej strefie są u siebie, a to, że ją zamieszkują, tylko to potwierdza.
Hałas i brud (w tym wyrażony przykrym zapachem) to kategorie w antropologii kulturowej ważne, opisują stany dopełniające człowieczeństwo. Proces ustanawiania harmonii społecznej często wiąże się z poprzedzającymi je zakłóceniami. Hałas zazwyczaj oznacza jakąś sytuację graniczną, może to być bliskość bóstwa, fakt dokonującej się przemiany. Z kolei brud życia daje kontrapunkt do ideału czystości, osiąganej w praktyczny i symboliczny sposób, przypisanej istotom najdoskonalszym, stanowiącej cel ludzkich dążeń. Stąd już blisko do kategorii zakazu kontaktu z tymi rejestrami zakłóceń, noszącym miano tabu. To pojęcie może nam wyjaśniać, dlaczego nie zauważamy tych przestrzeni, a ich obecność, jeśli się objawia, powoduje dyskomfort. Ów rewers świata oswojonego zawsze uobecniał się w miejscach rządzących się innymi regułami. Niektóre z nich rozumiane były jako miejsca święte, zamieszkane przez demony, dlatego niebezpieczne, ich status wywoływał konieczność omijania ich. Były niezwykłe, wymagały specjalnego podejścia. Jak ta perspektywa ma się do szutrówek za autostradą i obozu za kioskiem? Co powoduje, że lepiej się trzymać od nich z daleka? Do czego są nam dzisiaj potrzebne?
Włóczędzy na samym środku osiedla wadzą, ale zostawiani są w spokoju, podobnie jak nieodległe tereny tuż za obwodnicą, z których niemal niczego nie da się już wycisnąć w imię zysku. Niepokojąca nieużyteczność tych przestrzeni skutkuje ich trwaniem jakby w innym wymiarze. Tworzą tło miejskiego życia. Mieszkańcy obozowiska to współczesna odmiana miejskich nędzarzy 2, od zawsze wpisanych w pejzaż miasta. Jego granice wyznaczone obwodnicą, biegnącą w tej okolicy między dwoma wzgórzami, także zawsze okalały centra, i nadal tak jest, mimo rozlewania się miasta na zewnątrz. Być może trwałość tych idei tylko potwierdza, że bez nich miasto nie może się obejść. Nie byłoby wówczas sobą. Hałas i smród przenikają miejską tkankę setki razy za dnia i w nocy. Rozlewają się poza wyznaczony obszar. Spaliny, wyziewy klimatyzacji i odór odpadków, zgiełk pojazdów, drążący noc szum aut są naszym światem, który zamieszkujemy wraz z innymi. Są nas tysiące. To dźwięki i zapachy, których jesteśmy przyczyną. Ta z założenia peryferyjna przestrzeń nieproszona wdziera się w nasze życie poprzez zmysły, przypomina, że i z niej składa się miasto, co więcej, wskazuje, że to głównie ona o nim stanowi, a nie emanujące niebieskim światłem ekranów wizje. Spowite hałasem osiedla w okolicach autostrad, wypełnione ludzkim zapachem autobusy i tramwaje, przepływające tłumy są miastem. Dają mu życie, a nie tylko zysk.