Był koniec ubiegłego wieku. Dziwnie to sformułowanie wygląda na piśmie, lecz jest prawdziwe. Właśnie przeprowadziłem się do Berlina i po raz pierwszy zamieszkałem w metropolii. Trzymał mróz, ale od miasta bił blask. Akurat przeżywało okres chaotycznego i ekscytującego bezkrólewia. Po upadku muru, uwolniony od podziału i komunistycznego reżimu, Berlin został stolicą zjednoczonych Niemiec. Parlament jeszcze się tu nie przeniósł, nie zjawił się więc i towarzyszący mu aparat biurokratyczny, który zmienia metropolię w twór znacznie bardziej strzeżony i uporządkowany, niż gdyby rozwijała się spontanicznie. Ulice i domy emanowały ulotnym, ale intensywnym urokiem: tutejsze życie różniło się od życia w innych miejscach i wydawało się, że tak żyć mógłby cały kontynent.
Tutaj mogłem sobie pozwolić na sześćdziesiąt metrów kwadratowych mieszkania za taką samą cenę, za jaką wynająłbym łóżko w kolegium uniwersyteckim w prowincjonalnym włoskim miasteczku. Ludzie ubierali się specyficznie: Berlin pod koniec lat 90. był mimowolnym laboratorium tego, co później zaowocuje nowojorskim stylem hipsterskim. Ludzie odżywiali się inaczej niż w świecie, z którego przybyłem, i zazwyczaj fatalnie. W oczy rzucały się różnice w wyposażeniu, stylu i planie mieszkań, ale jedna cecha wspólna pojawiała się we wschodnim Berlinie nader często: brak łazienki; pod tym względem nic się nie zmieniło od końca XIX wieku, toalety znajdowały się w półpiętrach klatki schodowej. Powód był nie tylko ekonomiczny. Rozporządzenie miejskiego nadzoru budowlanego z 15 stycznia 1887 roku głosiło, że toalety muszą mieć bezpośredni dostęp do świeżego powietrza i światła dziennego, a w czynszówkach nie zawsze dało się spełnić ten wymóg. Projektanci ratowali się więc miejscem na półpiętrach.
Niemal zawsze wygospodarowywano na nie przestrzenie o minimalnych rozmiarach – podobne, lecz bez okien i wentylacji, znalazłem po latach w Paryżu – i pozbawione jakiegokolwiek elementu, który odwróciłby uwagę korzystających z nich ciał od mechanicznego wypełnienia funkcji, dla której miejsca te zostały stworzone. Brak wystroju nie wynikał z wczesnej i nieświadomej fascynacji funkcjonalistycznym programem modernizmu architektonicznego. Klitki te, co prawda w obrębie murów i zadaszone, nie były ogrzewane, a w Berlinie zimą temperatura często spada do dziesięciu–piętnastu stopni poniżej zera; przeciąganie pobytu w wychodku poza czas absolutnie konieczny świadczyło raczej o wytrzymałości organizmu na skrajne warunki termiczne niż czczej pogoni za przyjemnością. W XX wieku dla ochrony mieszkańców od zimna wymyślono krzesła komodowe. W berlińskie noce końca XX wieku wyjście do łazienki wciąż było odpowiednikiem wyprawy na Antarktydę. Aby przetrwać w tej lodowni, należało przywdziać improwizowaną zbroję z trzech–czterech swetrów i co najmniej dwóch par dresowych spodni włożonych jedne na drugie.
To przestrzenne wygnanie nie wynikało jednak z częstego i absolutnie powszechnego w Paryżu zwyczaju rozdzielenia dwóch przestrzeni: oczyszczenia fizjologicznego (salle de toilette) i higienicznego (salle de bain). W berlińskich mieszkaniach nie było także pomieszczeń przeznaczonych do pielęgnacji ciała. Po upadku reżimu komunistycznego pierwsza fala modernizacji nie objęła całkowitej przebudowy mieszkań. Pozostawiono toalety na podestach, a do nowych obyczajów ludności – częstszego mycia się – próbowano się dostosować, instalując prysznice w jedynym pomieszczeniu podpiętym do infrastruktury wodociągowej, czyli w kuchni.
Też tak miałem. Obok zlewu, piekarnika, zmywarki i półek na makarony, przyprawy i oliwę pyszniła się plastikowa szafka z utensyliami do mycia ciała. Drobiazg, lecz wystarczył, by zmienić całe mieszkanie w surrealistyczny sen: gesty, które w normalnych mieszkaniach wykonujemy dopiero odizolowani w łazience, niebezpiecznie zbiegały się z tymi, które przygotowywały moje ciało na przyjęcie gości w kuchni. Czynność mieszania smaków i zapachów istot innych gatunków w tym zoo i laboratorium przemian, jakim jest kuchnia, nierozerwalnie łączyła się z wysiłkiem utrzymania mojego ciała w człowieczeństwie i czystości. Było coś wybuchowego w próbie jednoczesnego zaspokojenia głodu i dbałości o higienę. Przecież nawet Buñuel, by obalić burżuazyjne kody moralne, po prostu odwrócił w Widmie wolności logikę toalety i gotowania: defekację uczynił aktem publicznym, jedzenie natomiast – czynnością intymną, wymagającą zamknięcia w czymś w rodzaju wychodka. Nie pomyślał jednak o tym, by połączyć je na poziomie przestrzeni i gestu.
Choć owa fuzja nie zawsze dawała przyjemne efekty, uświadomiły mi one znaczenie pomieszczeń w domu. Łazienka i kuchnia były czymś więcej niż dwoma oddzielnymi prostokątami na planach mieszkań: tworzyły odrębne imaginaria, światy trudne do pogodzenia, obowiązywały w nich odmienne normy zachowania. Planimetryczne przetasowanie ich przestrzeni i kubatury zmusiło mnie do zmodyfikowania zwyczajów, ale również myśli, doznań, które towarzyszyły mi w tym mieszkaniu. Na skutek zwarcia, jakie wytworzyła ta chimera – łazienkokuchnia – uświadomiłem sobie, że projektowanie domu oznacza poddawanie jego mieszkańców precyzyjnemu rygorowi psychicznemu: reżyserowaniu ich uczuć, emocji, form i sposobów przeżywania. Łazienka, zwykle kojarzona z najbardziej przyziemnymi funkcjami naszej codzienności, jest w tym porządku także, a może przede wszystkim epicentrum domowej psychagogii.
Wywodzimy się z tradycji architektonicznej, która starała się wyobrazić i dostosować przestrzeń życiową do ludzkiej anatomii. Ogólniej mówiąc, tradycja ta zawsze widziała w narzędziach przedłużenie ludzkiego ciała albo jego wybranych organów. Jako pierwszy pomysł ten ubrał w słowa niemiecki filozof Ernst Kapp, w książce wydanej w 1877 roku: „Człowiek nieświadomie przenosi formę, relację funkcjonalną i codzienny stosunek do swojej struktury cielesnej na dzieła swojej ręki, a dopiero w drugiej kolejności uświadamia sobie tę analogię”1. Owa projekcja, „przedłużenie siebie na zewnątrz”, pozwala nam „zrozumieć naturę i zrobić z niej użytek”, ale także „wyjaśnić nasze istnienie”; dzięki technicznym manipulacjom człowiek rozumie otaczający go świat. Ta organiczna projekcja umożliwia wszelką ludzką aktywność. Sugeruje, że zanim zasiedliliśmy świat, musieliśmy go zreformować na swój anatomiczny obraz i podobieństwo.
Nowoczesna architektura sprowadziła formę i wystrój przestrzeni mieszkalnych do anatomicznej miary ciał ich lokatorów. Najbardziej radykalnym przykładem tego podejścia jest Modulor Le Corbusiera, matematyczno-geometryczny model, który pozwolił jego twórcy wymyślić i zbudować autorskie jednostki mieszkalne. Modulor – słowo złożone z „modułu” i „złotej liczby” – sięgnął po renesansowy schemat człowieka Witruwiańskiego, po czym go zmodyfikował: przykład proporcji wymiarów ludzkiego ciała i rzutowania ich na przestrzeń zewnętrzną został przedstawiony w formie ludzkiej postaci z podniesionym ramieniem. „Dom – napisał Le Corbusier – to maszyna do mieszkania”2: „kąpiele, słońce, ciepła woda, zimna woda, ciepło do woli, konserwacja żywności, higiena, piękno w sensie dobrych proporcji”. Tylko zatem przyjmując schemat projekcji organicznej, można zaprojektować dom ergonomicznie, podobnie jak długopis, ołówek, telefon, brzytwę, limuzynę, parowiec, samolot czy „fotel”, będący z kolei „maszyną do siedzenia”. Wszystkie te przedmioty są konstruowane w odniesieniu do schematu ciała – ich przyszłego użytkownika. Zdaniem Le Corbusiera adaptacja między artefaktami architektonicznymi a ludzką anatomią istniała od zawsze.
„Partenony, indyjskie świątynie i katedry zostały zbudowane według precyzyjnych pomiarów, które składają się na kod, spójny system afirmujący istotną jedność”, jaką jest ludzkie ciało. Według Le Corbusiera dowód tkwi w tym, że nazwy jednostek miary przestrzeni (palec, kciuk, stopa, ramię, dłoń) wywodzą się od elementów ludzkiej anatomii, a tym samym sprowadzają świat do rangi przedłużenia naszego ciała. Takie postrzeganie świata wynikało z faktu, że „narzędzia uważano za integralną część ludzkiego ciała, a co za tym idzie, nadawały się do mierzenia projektowanych chat, domów i świątyń”. Skuteczność narzędzi zależała od ich dopasowania do ciał przyszłych użytkowników tych przestrzeni: były „nieskończenie bogate i subtelne, ponieważ nimi i ludzkim ciałem rządzi ta sama matematyka – pełna wdzięku, elegancka i niezmiennie harmonijna, czyli piękna”. Decydują względy fizjologiczne: „człowiek zajmuje przestrzeń, aby podporządkować ją swoim potrzebom” i „czyni to poprzez swoje kończyny: nogi, tułów, wyciągnięte lub podniesione ręce. Ruszając się, wygina się na wysokości splotu słonecznego”. Ta „dziwnie prosta” mechanika wynika z tego, że „nie ma innego miejsca dla naszych zachowań, dla naszego zawłaszczania przestrzeni”; „samochód, mebel czy gazeta są przedłużeniami ludzkich ruchów”.
Dlatego powinniśmy sobie uświadomić, że umożliwienie, przedłużenie lub zmiana ruchu zawsze wpływają na psychikę. Dom to rzeźba psychiczna, ład przestrzenny naszej duszy lub obszar wyznaczający zasięg ruchu naszego ciała: ma przełożenie na gesty, nawyki, odczucia lokatora. Każdy z elementów mieszkania jest maszyną, a każda z nich wpływa na naszą psychikę w znacznie większym stopniu niż na ciało, ponieważ kształtuje nasze uczucia, emocje i wyobraźnię według ściśle określonego porządku, mimo że ledwo zwracamy na niego uwagę. Istnienia tego porządku najbardziej wyraziście dowodzi łazienka.
Przestrzenie składające się na mieszkanie przypominają długoletnich konkubentów. Kochankowie, którzy przetrwali ze sobą do późnej starości, współdzielą przyzwyczajenia, idee i opinie, troski i przyjemności do tego stopnia, że ich ciała zdają się zrastać i angażować w życie obojga partnerów. W ten sam sposób pomieszczenia w domu zamieszkanym od dawna – nawet jeśli są oddzielone – zdają się swoimi odbiciami, jakby tworzyły jedną przestrzeń: mimo ścian, drzwi, różnic w wyposażeniu i funkcjach pełnionych przez poszczególne pokoje.
W dążeniu do upłynnienia przestrzeni i ujednolicenia klimatu tylko jedna przestrzeń opiera się ogólnej symbiozie i stopieniu w całość z resztą mieszkania – łazienka. W każdym domu to pomieszczenie wyraża i ucieleśnia nieredukowalną różnicę, ba! wręcz uporczywe pragnienie odosobnienia. Każda łazienka jest architektonicznym przejawem nieznośnego domowego dandyzmu: czasoprzestrzeń ta odmawia uznania, że wypełniające ją życie może się toczyć także na zewnątrz, i nie jest to kwestia podziału wyłącznie fizycznego czy planistycznego. Pomieszczenie, które – jak się nam wydaje – w oczywisty i naturalny sposób przynależy do idei mieszkania, jako ostatnie weszło w jego skład. Pierwowzorem domowych łazienek były pomieszczenia kąpielowe z amerykańskich hoteli z początku ubiegłego wieku. Pielęgnacja i ablucje ciała za pomocą płynów i pary – do tamtej pory przynależne rytuałom grupowym – przeszły do sfery codziennej ludzkiej prywatności.
Aby zmieścić na małej przestrzeni funkcje wcześniej dostępne dzięki gruntownemu przekształceniu konfiguracji hydrogeologicznej obszaru term i łaźni, należało sięgnąć po radykalną formę mechanizacji. Łazienka i kuchnia są najbardziej skomplikowanymi technicznie, a przez to nowoczesnymi przestrzeniami w każdym mieszkaniu; wiążą się z ukrytym obiegiem elementów infrastruktury przynależnych jedynie tym dwóm pomieszczeniom. Dom składa się z kamiennych murów i wypełniającego je powietrza. W łazience – z definicji – dominują płyny: toksyczne ścieki, których należy się pozbyć, oraz ciecze, które ożywiają i regenerują.
Ze specyfiki łazienek zrodziła się tylko im przynależna estetyka: od reszty domu odróżniają się materiałami, kolorystyką, wzorami.
Radykalna odmienność łazienek wynika z ich ściśle określonej funkcji. Inne domowe przestrzenie pozostawiają pewną dowolność w meandrowaniu między formą a przeznaczeniem: kuchnia bywa miejscem pracy, w sypialni zdarza nam się uczyć, korytarz oddajemy czasem do zabawy dzieciom. Łazienka została fizycznie i duchowo zdefiniowana przez jedną funkcję. W odwrotnej sytuacji, gdy czynności przynależące do łazienki są wykonywane poza jej granicami, trudno uniknąć surrealnego efektu.
Łazienka uosabia logikę rozłączenia i niemożliwej syntezy. Jeśli każdy dom uznać za osobną sferę, to łazienka jest „domem w domu”: najbardziej prywatnym z prywatnych, zamkniętym na klucz pokojem zapewniającym absolutną ochronę przestrzeni, w której człowiek czuje się i chce się czuć bezpieczny. Jeśli łazienka albo odmawia fizycznego, architektonicznego i estetycznego zasymilowania się z resztą domu, albo nie potrafi go dokonać, to dlatego, że pełni funkcję strażnika obyczajności, stacjonującego w każdym domu na świecie: ukryty cel łazienki polega na zatajaniu określonych doświadczeń i gestów ciała. Każdy dom jest alembikiem, destylujemy w nim nasze najbardziej prywatne i osobiste przeżycia, regulujemy dostęp do nich obcych. Łazienka to alembik w alembiku, służy do destylowania czegoś jeszcze bardziej prywatnego: intymności; do udziału w niej nie chcemy nikogo zapraszać. Nie przypadkiem tylko łazienki dotyczy przyzwolenie na zamykanie się i wkalkulowane w to ryzyko, że zostaniemy w niej uwięzieni. Przestrzeń łazienki stoi na straży osobnego moralnego uniwersum, teatru niemożliwego do odegrania w pozostałej części domu. Tragiczną ofiarą tego fizycznego i duchowego wygnania padł eros.
Z łazienką łączy się niezdrowy wstyd, złożony z zakłopotania i poczucia winy. Nie chcemy świadków odkrywania płci, czyli codziennego koniecznego nawiązywania kruchej relacji z własnym narządem płciowym. W domowej łazience, zamkniętej na klucz, próbowałem zgłębiać pierwsze tajemnice rozkoszy. Starałem się, by nie nakrył mnie nawet brat, mimo że obowiązywał nas specyficzny pakt milczenia. Pamiętam też miejsca bliskie piekłu – męskie szatnie ze zbiorowymi łazienkami. Wyłaniają się z nich chyba najgorsze konsekwencje wyizolowania w sferze erotycznej – ideologii, której łazienki są wyrazem i symptomem. Na skutek rozdzielenia w łazienkach jednostek i płci, zmuszenia „mężczyzny” i „mężczyzn” do konfrontacji w absolutnej samotności z genitaliami, powstało nieporozumienie dotyczące naszych ciał i możliwości używania ich dla przyjemności własnej i cudzej.
Narządy płciowe są chyba najdziwniejszymi darami natury. Tylko one wymagają obecności i działania drugiej osoby. Niezależnie od tego, czy używamy ich w celu prokreacji, czy wyłącznie dla przyjemności, potrzebujemy cudzego ciała. Z założenia zawsze to cudza ręka sprawia nam przyjemność, cudze ciało daje nam błogość i spełnienie. Z pozostałymi narządami sprawa ma się inaczej: nie potrzebujemy drugiej osoby, by używać własnych oczu, rąk, ust, stóp, serca, nosa, przynajmniej od wyjścia z wieku niemowlęcego. Narządy płciowe poniekąd permanentnie wpędzają nas w sytuację niepełnosprawności lub upośledzenia. Są niedokonane: zamiast doskonałymi czynią nas mniej kompletnymi, mniej zdefiniowanymi, mniej „sobą”; to odróżnia je od pozostałych składowych naszej anatomii. Dopiero w fikcji samotności zainscenizowanej przez toalety ulegamy złudzeniu, że dzięki nim zyskujemy jakąkolwiek rozpaczliwą tożsamość płciową.
Wszelkie organy służą coraz większemu usamodzielnieniu się gatunku; wyłącznie narządy płciowe czynią go bardziej zależnym, a więc niedookreślonym. Poza kwestią morfologiczną rzecz rozchodzi się przede wszystkim o kwestię poznawczą. Narządy płciowe są też instrumentami mistycznymi, w dosłownym znaczeniu: poznać penisa/pochwę oraz dostąpić wtajemniczenia w ich świat możemy jedynie za pośrednictwem ciał osobników przeciwnej płci; nawet gdy jesteśmy sami, udajemy lub wyobrażamy sobie, że jest z nami druga osoba. Dlatego z narządem płciowym wiąże się określenie nie tożsamości, lecz płci: wobec niego (narządu) nigdy nie jesteśmy i nie mamy szansy być sami. Użytek z niego i wiedzę o nim czerpiemy wyłącznie poprzez innych i inne, a z drugiej strony ta część ciała służy nam przede wszystkim do poznania i używania ciała innej osoby. Pod tym względem narząd płciowy jest przeciwieństwem organu percepcji. Płeć fizjologiczna jest płciową tożsamością gatunkową, ponieważ jest sposobem na życie, na poznanie, na zamieszkiwanie innych ciał i bycie przez nie poznawanym i stymulowanym. Z tego stanu rzeczy wynikają wszystkie bolesne paradoksy seksualności.
Zmuszając nasze ciała do przekształcenia się w gatunek – w życie ogólne, niedające się określić, należące nie bardziej do nas niż do tych, którzy wiedzą, jak go używać, by czerpać z niego przyjemność dla siebie i innych – narząd płciowy pozbawia nasze istnienie owej prostej, bezpośredniej wiedzy, do której przyzwyczaiła nas świadomość wytwarzana przez zmysły i mózg. Sytuując się na poziomie gatunku, nasze ciało przestaje do nas należeć, zarówno fizjologicznie, jak i poznawczo. Jesteśmy skazani na potrzebę przemierzania cudzych rozkoszy i bycia przez te doznania przemierzanym, z całym ryzykiem i nieoczekiwanymi odkryciami, jakie mogą się z tym wiązać. Płeć uniemożliwia jakąkolwiek formę tożsamości i ośmiesza jakiekolwiek roszczenie do niej. Nie ma żadnej tożsamości płciowej: na płeć, nieważne jaką, składa się co najmniej dwoje ludzi i zawsze w trybie eksperymentu, chwilowej próby. Płeć nie jest wyznacznikiem różnic między ludźmi; zmienia nas moralnie w sfinksa, chimeryczną kompozycję dwóch ciał: płciowość wiąże w tymczasowym kolażu dwa ciała połączone jedynie wzajemną przyjemnością i dobrem. Tkwi w niej tajemnica, dla obojga. Również dlatego nie da się ukonstytuować naukowej wiedzy o erosie: sfinksa spowija tajemnica. Moralność seksualna jest zawsze dziełem zbiorowym: nie da się jej przekazać dalej, ale też nie zaniknie, a ponieważ korzystanie z niej zawsze wymaga obecności drugiego człowieka, nie może być spętana nakazami. W seksie można zawsze i tylko wróżyć.
Przez prawie dwa stulecia myśleliśmy, że człowiek staje się istotą uniwersalną dzięki pracy. Jesteśmy istotami pewnego rodzaju (męskiego, żeńskiego itd.), a zatem ogólnymi3 (Gattungswesen) – tłumaczył Marks – tylko dlatego, że możemy z własnej woli i świadomie odnieść się do życia gatunku. Zanim jednak zaczniemy działać i zmieniać świat, budujemy swoje szczęście, łącząc się z innymi. Z powodu naszej płci – bez względu na jej anatomię – sekret szczęścia i dobrobytu naszych ciał znają wyłącznie inne ciała. Nasze penisy i waginy sprowadzają nas do pragnień, których rozpoznanie i stymulacja zależą od podmiotów innych niż ten wyrażający się w „ja”.
Uniwersalność ta jest znacznie bardziej krucha i efemeryczna niż uniwersalność budowana na pracy. Łazienki, w znacznie większym stopniu niż wyalienowana siła robocza, utrudniają osiągnięcie uniwersalności. Wyzwolić naszą płciowość, wyzwolić domy z logiki zamknięcia, którą ucieleśnia każda łazienka, znaczy uczynić z niej przestrzeń, w której każde ciało przemierza inne ciała i jest przez nie przemierzane. Przestrzeń ta będzie zawsze otwarta i zrozumiała dla kolejnych mieszkańców.
Tłumaczenie z włoskiego: Emiliano Ranocchi