Dorota Majkowska-Szajer rozmawia z Rochem Sulimą

Dorota Majkowska-Szajer: Panie profesorze, ile pan ma lat?

Roch Sulima: Właśnie przekroczyłem osiemdziesiątkę.

DMS: Trudno było znaleźć w pana kalendarzu termin na tę rozmowę. Wygląda na to, że jest pan bardzo zajęty. W powszechnym wyobrażeniu emeryci mają mnóstwo wolnego czasu. Jak to jest?

RS: Może pora na jakiś bilans życia, otwarcie „starej szuflady”, takiej prywatnej izby pamięci, domowej i rodzinnej. Od młodych lat tworzymy przestrzenie przeżywania własnej starości, tylko sobie tego nie uświadamiamy. Niedawno w rozmowie starszych mężczyzn usłyszałem zdanie: „Bo jak mija życia kres, człowiek znowu dzieckiem jest”. Kiedyś ostoją pamięci były rzeczy z dzieciństwa, własne i rodziny, przechowywane po części na „świętym” strychu, a po części w piwnicy, bliższej sferze mineralizacji przedmiotów, sferze śmietnikowej. Żywot w blokowiskach skazał nas ostatecznie na piwnicę jako miejsce pamięci, co dobrze widać między innymi w prozie Georges’a Pereca.

Ponieważ jedenaście razy zmieniałem pod polskim niebem miejsce zamieszkania, nie mam rzeczy z dzieciństwa. Nie pisałem dziennika ani pamiętników, nie chciałem popaść w niewolę systematyzacji żywiołu życia. Za to w próbach antropologicznych, folklorystycznych, w mniejszym zakresie literaturoznawczych starałem się, kiedy to było potrzebne, korzystać z doświadczenia biograficznego, zaświadczać wywód swoimi działaniami. Uprawiałem coś, co dziś nazywa się autoetnografią. Ta dziedzina właśnie dopracowuje się w teorii akademickiej. Zarówno w Antropologię codzienności, jak i w wydane ostatnio Powidoki codzienności1 świadomie wplotłem elementy „życiopisania”. Ten zabieg nie musi się podobać tak zwanej nauce prawdziwej.

Kiedy na początku lat 70. ubiegłego wieku pisałem pracę doktorską o pamiętnikach (do dziś nie miałem czasu jej wydać), w jakiejś książce o doświadczaniu czasu przez człowieka przeczytałem, że „na starość” czas płynie wolno. Starzy ludzie znowu nudzą się jak dzieci, udręką jest dotrwanie do następnego dnia. Ciągle czekam na to obiecywane spowolnienie i nadmiar wolnego czasu, i doczekać się nie mogę. Nie interesują mnie poradniki ani porady, jak się dobrze – czyli w dobrostanie – zestarzeć.

Portret starego mężczyzny – górala Zwijacza – z siwymi falującymi włosami do ramion, w zniszczonej cusze, 1905
fot. Stanisław Jarnuszkiewicz, zbiory Muzeum Etnograficznego w Krakowie, licencja CC BY

DMS: Osobom w podeszłym wieku oferuje się osobne zajęcia w domach kultury, specjalne seanse w kinie, preferencyjne zasady zwiedzania muzeów w wybranych dniach… Kiedy widzę tego rodzaju zaproszenia, zastanawiam się, czy rzeczywiście są zachętą do włączenia się w życie społeczne, czy przejawem protekcjonalizmu, przekierowaniem do jakiejś niszy, w której osoby starsze (w różnym stopniu sprawności) mają się spotykać we własnym gronie, w wydzielonych czasie i przestrzeni. Jak pan je odbiera?

RS: Ostatecznie decyduje o tym nie jakaś współczesna „etyka starości” lub polityka społeczna, lecz cyrkulacja kapitału, on zaś uczynił ze starości towar. Nie ma darmowych biletów, podobnie jak nie ma darmowych obiadów. W drugiej połowie XX wieku wyraźnie wyodrębniły się „przestrzenie starości” jako swego rodzaju instytucje społeczne niebędące już rodzajem „skazania”, wykluczenia z dynamiki życia. Stan wykluczenia symbolizowało – mówiąc w przybliżeniu – znane z historii cywilizacji słowo „przytułek”. To głównie tradycja chrześcijaństwa, czytelna przede wszystkim w organizacji życia miejskiego. Kulturowa historia starości uczy, że różne kultury w różny sposób traktowały starość. Temat rozwinął między innymi Georges Minois w Historii starości2. W jednym z polskich pism etnograficznych z przełomu XIX i XX wieku znalazłem informację, że starców, chyba w górzystych rejonach na kresach I Rzeczypospolitej, odprawiano na tamten świat na saniach ze stromego zbocza.

Wydaje mi się, że współcześnie przestrzenie starości coraz bardziej się otwierają, a sprzyja temu procesowi nasza multimedialna epoka. Pomijam oczywiście przypadki patologiczne. Trwa przywracanie potrzeb ludzi starszych „na rynek”, a tym samym przywracanie ich odbiorców społeczeństwu, bez względu na jego kondycję. Starość jako zjawisko kulturowe zawsze budziła ambiwalentne uczucia. Była oznaką mądrości, świadectwem łaski bogów, ale też przekleństwem, rodzajem kary. Nie muszę daleko szukać przykładów. Pod moim postem na FB młoda obrończyni klimatu napisała: to przez ciebie, przez wasze pokolenie, tak dziś mamy.

Przeczytałem ostatnio w internecie, że gdzieś seniorów wyposażono w elementy odblaskowe. To dla ich bezpieczeństwa, ale zarazem zostali „oznakowani”, wyosobnieni w przestrzeni publicznej, w jakiś sposób naznaczeni. A ludzie w cywilu nie lubią być naznaczani.

Maria Pabianowa, lat 74, w grubej chuście naramiennej i wełnianym szalu otulającym głowę, 1916
fot. Autor nieznany, zbiory Muzeum Etnograficznego w Krakowie, licencja CC BY

DMS: Istnieją również domy opieki przeznaczone dla osób w podeszłym wieku. Kiedyś popularne było określenie „domy spokojnej starości”. Czy rzeczywiście są bezpiecznymi enklawami, które zapewniają komfort w ostatnim okresie życia? Czy raczej powstały strefy wykluczenia, wyjęcia poza nawias?

RS: W świadomości społecznej upowszechniło się określenie „domy starców”. Odziedziczyło złą sławę „przytułku”. Dzisiaj buduje się nawet specjalne osiedla „spokojnej starości”, widziałem projekt takiego założenia w Sandomierzu. Mojej ucieczce z Warszawy na wieś też przyświecała idea spokoju na stare lata, mocno zakorzeniona w społecznych mitologiach nowoczesności. Zaznaczyła się w projekcie naszego wiejskiego siedliska, gdzie wszystko powinno być w zasięgu ręki, w dystansie piechura.

Za miłą dla ucha nazwą „dom spokojnej starości” nieraz kryją się instytucje opresyjne. Wiemy to z interwencyjnych, nierzadko szokujących reportaży. W praktyce te miejsca mają coś z ducha opisywanych przez Ervinga Goffmana „instytucji totalnych”, działają podobnie jak internaty, szpitale, więzienia lub koszary. Panujące tam regulaminy i rygory sprawiają, że rodzi się coś w rodzaju podziemia: tajne rytuały, nieoficjalne hierarchie, spontaniczne – nierzadko pełne dramaturgii – ekspresje. Wszystko to może dawać namiastkę wolności. Tworzenie enklaw dla ludzi starych jest pozorem uspołecznienia starości, ofertą życia „na niby”, w sztucznym społeczeństwie. Moi sąsiedzi na wsi chętnie oglądają telewizyjne Sanatorium miłości, zazdroszczą jego bohaterom – seniorom – witalności. Nie wiem, czy Big Brother albo jakieś jego klony próbowały zainstalować się w domach starców, wszak w naszej epoce wszystko jest „na widoku”: chcemy być widzialni, skupiać na sobie uwagę. Sytuacje graniczne: umieranie, cierpienie, padły łupem popkultury. Niewykluczone, że ktoś postanowi urządzać i transmitować spektakularne inscenizacje „żywych obrazów” starości.

DMS: Takie instytucje co do zasady mają dobre strony: zapewniają towarzystwo osób w podobnym wieku i całodobową profesjonalną opiekę. Kiedyś tę sferę tradycyjnie zagospodarowywały wspólnoty: rodziny, sąsiedzi, lokalne społeczności. Dziś powierzamy ją zawodowcom. Jak profesjonalizacja usług opiekuńczych ma się do tradycyjnych społeczeństw, do świata wartości budowanego przez wielopokoleniowe rodziny żyjące pod jednym dachem? Czy współcześnie tych dawnych relacji rodzinnych nie idealizujemy?

RS: Trafiła pani w sedno. Jeden z francuskich historyków uznał szczęśliwą wielopokoleniową rodzinę za wymysł dziewiętnastowiecznych moralistów, zadekretowany społecznie ideał. Starość i umieranie najbardziej „naturalnie” przebiegały w kulturach tradycyjnych, na wsi, gdzie dominowały wielopokoleniowe rodziny i były bardzo mocne sankcje obyczajowe i religijne. Nikt tam nie myślał o wyznaczonych przez Światową Organizację Zdrowia przedziałach wiekowych: że w sześćdziesiątym piątym roku życia zaczyna się wczesny etap starości, zwany też wiekiem podeszłym, w dniu siedemdziesiątych piątych urodzin człowiek wkracza w wiek starczy i trwa w nim do dziewięćdziesiątki, a po niej zaczyna się wiek sędziwy, czyli długowieczność. To są liczby, nie starzejemy się pod linijkę. Pomyślałem o swoim wieku, gdy dwa lata temu ktoś młody po raz pierwszy ustąpił mi miejsca w warszawskim tramwaju.

Starsze kobiety i dziewczynka z Dobrej w Małopolsce na schodkach ganku, lata 20.–30. XX wieku
fot. Leopold Węgrzynowicz, zbiory Muzeum Etnograficznego w Krakowie, licencja CC BY

DMS: Jak wyglądała starość w tradycyjnych polskich rodzinach, w lokalnych wspólnotach, na przykład na polskiej wsi?  

RS: Powstało na ten temat wiele opracowań. Ogólnie rzecz ujmując, średnia długość życia na przykład w przedrozbiorowej Polsce była niska, dlatego starość, a tym bardziej długowieczność były społecznym ewenementem. Było się wybrańcem Boga albo obrazem upadku kondycji człowieczej. Jeśli dobrze pamiętam, w Kronikach Bolesława Prusa jest taki fragment, że omnibus potrącił przechodnia i… „czterdziestoletniego staruszka” odwieziono do szpitala.

Na polskiej wsi jeszcze w pierwszej połowie XX wieku powszechnie funkcjonowały zwyczajowe instytucje „zabezpieczenia” ludzi starych, którzy nie mieli już siły pracować w gospodarstwie. „Dożywotka”, zwana też wycugiem, była usankcjonowaną przez obyczaj i powinności religijne społeczną formą postępowania z ludźmi starymi. W kwartalniku „Regiony” w połowie lat 70. opublikowaliśmy obszerny wybór chłopskich testamentów, nierzadko podpisanych krzyżykami. W zapisie, zazwyczaj odręcznym, wskazywano pomieszczenie na dożywotkę, stosowną ilość zboża, kaszy, nabiału, krowę, jeśli była. Następców wymieniano każdego z osobna. Dziedziczyli nie tylko grunty rolne, ale także na przykład trzewiki, kilka drzew owocowych, parę krzaków porzeczek. Ludzie starzy uczestniczyli w obrzędach kościelnych, lokalnych widowiskach. Najbardziej charakterystyczną instytucją starości była przyzba przy chałupie, później pojawiły się ławeczki przy wiejskiej drodze. Do dziś stoją we wsi, w której mieszkam. Jeszcze kilkanaście lat temu były – jak się tu mówiło – zasiądzione. Dziś stoją puste, ich użytkownicy odeszli na iłżecki cmentarz, żałuję, że nie nauczyłem się od nich gwary. Na cmentarzu, przy nagrobkach, odtworzyła się instytucja ławeczki, jedna z najbardziej wyrazistych przestrzeni starości na wsi. Starość na tradycyjnej wsi była głucha, broniła się przed samotnością, choć nieraz się jej doświadczało we wspólnocie bliskich. Dziś starość rozbrzmiewa wieloma głosami.

Starsza kobieta widziana z wnętrza bramy, Warszawa, Stare Miasto, 1967–1970
fot. Grażyna Rutkowska / Narodowe Archiwum Cyfrowe

DMS: Dzisiaj z jednej strony funkcjonuje wyobrażenie osób starszych jako balastu, który trzeba w możliwie delikatny sposób usunąć z życia publicznego: są uznawane za zbędne, może nawet sprawiają kłopot. Z drugiej strony media i reklamy podsuwają nam wizerunki osób w podeszłym wieku, które znajdują życiowe spełnienie. Aktywnie uczestniczą w życiu rodzinnym, społecznym, publicznym, cieszą się nim. Nadążają za światem, korzystają z nowoczesnych technologii. Farmakologia dostarcza im całej masy sposobów na przezwyciężenie dolegliwości związanych z wiekiem. Nie przestają też być użyteczne. Wciąż są poddawane ocenie w kryteriach sprawności, wydajności. Czasem się zastanawiam, czy dzisiaj wolno się zestarzeć.

RS: Postępuje estetyzacja starości. Na przełomie XVIII i XIX wieku estetyzowano choroby, najczęściej gruźlicę. Jeśli chory nie miał „stosownego” wyglądu, nie jeździł „do wód”, albo „do gór”, groziło mu wykluczenie z towarzystwa. Dziś „dowartościowuje” się starość, pokazując w mediach sprawne osoby starsze, podejmowane przez nie zajęcia. Najwyraźniejszej estetyzacji podlegają ludzkie twarze, niekiedy też ręce. Antoni Kępiński poświęcił temu zagadnieniu świetny esej Twarz i ręka3. Do starzejącego się czy nawet już starczego ciała dobiera się popkultura. Furorę robi album pokazujący starzejącą się Brigitte Bardot. Clint Eastwood reżyseruje filmy, w których gra bohaterów w podeszłym wieku. W podobnych rolach pojawiają się starzejący się Robert Redford, Gina Lollobrigida. Stara, poradlona twarz na czarno-białej fotografii zyskała status ikony starości. Jest w tym subtelna gra między estetyką brzydoty i estetyką piękna, uczestniczą w niej również ręce. Pięknie starzejąca się twarz pojawiająca się w kolorowych magazynach i scenach filmowych, rzadziej w przekazach telewizyjnych, symbolizuje trwanie, a więc życie. W trwaniu starzenie nieruchomieje, kłopoty ze starością są odkładane na później. Przekonuje, że prawo do przyjemności nie zależy od wieku. Kiedyś starość miała swój kostium, rozpoznawany społecznie, najczęściej czarny. Nosiły go osoby przygotowujące się na śmierć – te, które wkroczyły w końcowy etap na drodze ku nieuchronnej śmierci. W historii kultury, w wielu regionach Europy, czarne kostiumy starości przydzielono kobietom.

Emeryci na wczasach w ogrodach działkowych, Warszawa, 1977
fot. Grażyna Rutkowska / Narodowe Archiwum Cyfrowe

DMS: Czy wyobrażenie starości uwolnionej od nieuchronnych ról przypisywanych ludziom starszym przez kultury tradycyjne rzeczywiście przestaje budzić lęk? Czy współcześnie można ją przeżywać na własnych zasadach?

RS: Zaryzykuję tezę, że w społeczeństwie zdominowanym przez media tworzy się globalna „kultura starości”. Zacierają się jej osobliwości etniczne, historyczne, generacyjne. Przecież starość na wsi wyglądała inaczej niż w mieście; w kulturach tradycyjnych starzy ludzie żyli inaczej niż w nowoczesnej Europie. Nasze ponowoczesne społeczeństwo wypracowało własne formy doświadczania starości, sposoby jej realnego przeżywania, określone między innymi przez politykę społeczną. „Społeczne wyobrażenia” starości upowszechniają się za sprawą wszędobylskich dziś mediów. Mam wrażenie, że wzory „dobrej” i „złej” starości uczyniliśmy symbolicznym dobrem wspólnym. Starość przestała być biologicznym i społecznym wyrokiem, nie jest już kolektywnym przymusem. W coraz szerszym zakresie dysponujemy własną, prywatną koncepcją starości, „kulturą starości”, podobnie jak kulturą wypoczynku, pracy, konsumpcji.

DMS: Czy w związku z tym nie wpadamy w pułapkę utożsamienia starości z kolejną młodością?

RS: W drugiej połowie XX wieku odkryto kulturę młodzieżową, wcześniej dostrzeżono dziecko z jego dzieciństwem (choćby motyw sieroty w literaturze XIX wieku), dziś znaczenia nabierają kultury światów kobiecych. Mam wrażenie, że tym zmianom kulturowym nieodmiennie towarzyszy kult młodości. Do młodych należały wielkie czyny, bohaterowie umierali młodo. Idea ta przyszła od Greków – bogowie się nie starzeli. Starość spychała człowieka na margines, czyniła go zbędnym. Wydaje mi się jednak, że to kult młodości, fundamentalna „solidarność z życiem”, wreszcie „solidarność życia” (zapożyczam się tu u Floriana Znanieckiego) współokreślają dzisiejsze pojmowanie starości. Nasza kultura od kilku dziesięcioleci próbuje ją „odmłodzić”, wykorzystać w interesie nadchodzących pokoleń.

DMS: Po co dziś młodym potrzebni są ludzie starzy?

RS: Starość w świecie zdominowanym przez popkulturę podlega monetyzacji i estetyzowaniu. Otwiera drogę do społecznego zaangażowania, które można oceniać jako szlachetne wspomaganie bliźniego, wypełnianie misji opiekuńczej, a tą można pochwalić się w mediach i zyskać wizerunkowo i politycznie. Zwracając uwagę na potencjał osób starszych, można uzasadnić społeczną potrzebę wolontariatu, ale też pomysł na „babciowe” [dodatek wypłacany przez państwo na rzecz babć, które miałyby zająć się wnukami w czasie, gdy matki są w pracy – przyp. DMS]. Zmieniło się również znaczenie instytucji wnucząt. Nie są już skazane na rodzinny lub religijny patronat dziadków, zyskały inicjatywę, na przykład wprowadzają dziadków w tajniki świata cyfrowego, mają konta w banku i własne pomysły na wykorzystanie schedy po rodzicach i dziadkach.

DMS: Jakie role współcześnie przewiduje się dla osób starszych w społeczeństwie? Czy docenia się ich wiedzę i doświadczenie?

RS: Mówiąc najogólniej, kiedyś, w społeczeństwach przednowoczesnych, ludzie starzy byli obsadzani w roli wieszczów, uważano ich za mędrców, rozstrzygali spory, stali na straży tradycji. Pod koniec lat 80. spotkałem takiego człowieka we wsi Turośń Kościelna na Białostocczyźnie. Michał Więcko, urodzony w 1901 roku, był lokalnym autorytetem. Od 1945 roku odręcznie spisywał Historię Pomygacz, fragmenty drukowaliśmy w „Regionach” w 1987 roku. W czasie pobytu w Pomygaczach zanotowałem między innymi jego wypowiedź: „Ludzie do mnie ze wszystkim przychodzili. Nabożny człowiek zwracał się do mnie, że ukradł kiełbasę. Pyta się, co robić. Spowiada mi się, ale przecież ja nie ksiądz. Rozgrzeszenia nie dam, ale pokutę czy jakieś dobre uczynki nakazywałem.Ludzie byli zadowoleni, bo im ulżyło. Jak wieś zawiały śniegi, to często wzywali mnie do umierających: zawołajcie Michała, to się wyspowiadam. Zgłaszają się nawet i w takich sprawach, Przychodzi taki, bo mu baba nie daje…”.Nie trzeba zatem sięgać do odległych stuleci, by poznać rolę starców w lokalnych wspólnotach.

Dziś ludzie starsi mogą być swoistą rezerwą na rynku pracy, przede wszystkim w zawodach tradycyjnych, unikatowych. Cenimy starych rzemieślników, ale też mamy zaufanie do starszych wiekiem lekarzy. W epoce informatyzacji paradoksalnie wzrosło znaczenie ludzkiego doświadczenia i osobistych relacji. Podeszły wiek daje pewne gwarancje. Uniwersalizujące się „kultury starości” oraz zwrot memoratywny we współczesnej humanistyce sprawiają, że starość traktujemy dziś jak przekaz kulturowy, od starości oczekujemy jakiegoś głosu pamięci.

Starsza pani czytająca gazetę na ławce w parku, Warszawa, 1973
fot. Grażyna Rutkowska / Narodowe Archiwum Cyfrowe

DMS: Ale przecież starość nie ogranicza się do wspominania przeszłości? Czy osoby w podeszłym wieku pyta się o zdanie? Czy bierze się pod uwagę ich oczekiwania, marzenia? RS: Na początku lat 90. próbowała odpowiedzieć na to pytanie moja studentka. Postanowiła spisać sny pensjonariuszy domu starców usytuowanego gdzieś na pograniczu województw mazowieckiego i łódzkiego. Opowiadanie snów miało wyraźne funkcje terapeutyczne. Obrazy senne kreowały coś na kształt świetlistego raju. W treści najczęściej przewijały się wspomnienia z dzieciństwa, pamięć lokalnego krajobrazu, kwietne łąki, przygody miłosne, sceny erotyczne, a więc pełnia życia. Tak jakoś wychodzi, że rozmowa o starości nieustannie sprowadza się do rozmowy o życiu!