1.
W zbiorach londyńskiego Imperial War Museum znajduje się plakat z 1915 roku. Przedstawia sielankowy krajobraz – kilka domów, białe ściany z winoroślą, kwitnące malwy. Zakładam, że to malwy, bo przecież wszyscy mamy wdrukowane pewne koncepcje swojskości. Dalej wzgórza, pola, łąki, cieniste miedze narysowane grubymi liniami. I jeszcze krowy na pastwisku. I stadko gołębi szybujących w niebo.
Na pierwszym planie stoi żołnierz szkockiego regimentu (z twarzy przypomina młodego Marka Kondrata). Karabin trzyma przy nodze, wolną ręką, trochę nieśmiało, wskazuje strzechę lub może komin pierwszego z budynków. U góry umieszczono tytuł: Your Country’s Call [Wezwanie Twojego kraju], a na dole pytanie: Isn’t this worth fighting for? [Czy nie warto za to walczyć?]. Zamiast odpowiedzi – bije w oczy wezwanie do zaciągu. W chwili wybuchu pierwszej wojny światowej Wielka Brytania dysponowała małą, dobrze wyszkoloną armię zawodową. Zanim w 1916 roku wprowadzono obowiązkowy pobór, na front ruszały tysiące ochotników. Zachęcała ich do tego jedna z najbardziej efektywnych kampanii propagandowych w historii.
Wojenne plakaty poruszały różne struny. Budziły gniew (rozpalany obrazami zniszczonej Belgii). Odwoływały się do poczucia obowiązku, gdy wąsaty Lord Kitchener celował palcem Britons: Lord Kitchener Wants You [Brytyjczycy, Lord Kitchener was potrzebuje]. Na jednym z obrazków pokazano nawet wizję przyszłości. Oto mężczyzna w sile wieku, uchwycony w momencie, gdy kilkuletnia córka pyta: „Tatusiu, a co TY robiłeś podczas wielkiej wojny?”. Wyraz napięcia na twarzy ojca świadczy o tym, że nie ma się czym pochwalić. Jednakże, co łatwo zauważyć, ma dzieci, dom i fotel, a nawet wszystkie kończyny. Zawarta w tym ironia nie uszła uwagi żołnierzy i ponoć nawet sam autor ilustracji odżegnał się później od swego dzieła.
2.
Pejzaż z 1915 roku nowatorsko sprowadzał ojczyznę do jednego, starannie wybranego kadru. Wewnątrz ramy zmieściły się: strzecha, malwa, płot i dom, którego trzeba bronić. Fundamenty krajobrazowej propagandy. Żaden szczegół obrazka (oprócz munduru) nie świadczył o tym, że na dobre już przyszedł XX wiek.
Bo też nie chodziło wyłącznie o przestrzeń. Raczej o czas. Zaciągajcie się do armii ochotniczej! – zachęcał plakat. – Brońcie ojczyzny! Kiedy wrócicie, pola wciąż będą szumieć. Strumienie toczyć swoje wody. Gołębie krążyć na niebie. I zawsze już będzie tak samo. W takim kontekście nie wypada wspominać o, powiedzmy, dworcach kolejowych, torach, zakładach chemicznych, stoczniach czy zaporach wodnych. Osiągnięcia przemysłu mogą budzić dumę, jednak do walki mobilizują obrazy terenów wiejskich. Krajobraz powinien być wieczny. Opierać się nowoczesności.
I my też to znamy, od przedszkola. Odkąd nauczyli nas śpiewać Płynie Wisła, płynie, wiemy, że polska tożsamość narodowa jest związana z ukształtowaniem terenu i systemem rzecznym. Władysław Broniewski zawarł tę zależność w jednym rymie („gleb – w łeb”):
Płynie Wisła od Krakowa, od Sandomierza,
od wszystkich polskich gleb.
Patrz:
stoi Warszawa!
Kto się na nią zamierza –
kula w łeb!
Brytyjski plakat odegrał rolę nie tylko w rekrutacji. Skojarzenie zadziałało w obie strony i ponoć kilka lat później zdemobilizowani żołnierze zainicjowali ruch na rzecz ochrony krajobrazu. Nie po to gnili w okopach Flandrii, żeby pozwolić na niszczenie ocalonego ojczystego pejzażu.
3.
Swojski krajobraz. Nieskażony, nietknięty obcymi wpływami. Czysty.
Język to niebezpieczna sprawa, a pojęcie czystości, kiedy już się pojawi, popycha nas w groźne okolice. W monografii pewnego miasteczka przeczytałem takie sformułowanie (zapewne podane bez złej intencji):
bezładna drewniana zabudowa typu biednego getta żydowskiego, które oczyszczone zostało zniszczeniami w czasie pierwszej, a ostatecznie drugiej wojny światowej.
Getto zostało oczyszczone! Wojna usunęła ciemne, drewniane rudery. Razem z – czego taktownie nie podkreślono – mieszkańcami.
4.
Tymczasem do Warszawy przyszła wiosna. Zaczął się czas spacerów i spacerowników. Gazety zapraszają na historyczne przechadzki. Na biegi terenowe. Gry miejskie. Wędrówki z przewodnikami lub bez przewodników. To taka miejska tradycja. Odczytywanie tablic pamiątkowych i numerów. Porównywanie zdjęć. Odnajdywanie miejsc, gdzie kiedyś. Miejsc, gdzie ktoś.
Nawet teraz, na Grochowie, widzę mały tłumek zgromadzony przy jakimś graffiti. Grupa w nabożnym skupieniu słucha opowieści o zamurowanych drzwiach, które prowadziły do zakładu rzemieślniczego lub sklepu (chwila na zdjęcie smartfonem). Obok, na ścianie pawilonu, wisi plastikowa plakietka:
Patrząc na drugą stronę ulicy w latach 80., zamiast sklepu Lidl zobaczyłbyś/zobaczyłabyś budynki gospodarstwa ogrodniczego. […] Żeby dowiedzieć się więcej, zeskanuj QR Code.
W tym momencie wzrok wędruje na drugą stronę ulicy, obejmuje parking, sczepione wózki, faceta w szarym ubraniu („Przypilnować, pani kierowniczko?”).
Potem wycieczka rusza dalej. Specjalnym krokiem, ostrożnie, tak jak się chodzi po cudzym dywanie albo kościelnej posadzce. Bo przecież tam, pod asfaltem, pod kostką bauma, żwirem, jest jeszcze ziemia, piasek, ślad kopyta. Uwięziony krajobraz. Ukryty, na wpół zapomniany sens tego, co nas otacza. Dlatego odnajdujemy zabudowane ogrody, pola, opuszczone forty i fabryki. Jedność miejsca zastępuje nam jedność czasu. Być może jest to rodzaj atawizmu. Czujemy się pewniej, kiedy rozumiemy swoje otoczenie. Wiemy, dokąd prowadzi droga, ulica, ścieżka. Przeczuwamy, skąd może nadciągnąć niebezpieczeństwo. Pamiętamy, gdzie szukać schronienia.
5.
Nawet w wielkich miastach zdarzają się miejsca, gdzie krajobraz wychodzi na powierzchnię. Uwalnia się, strząsa domy, bierze oddech. Pole Marsowe. Pola Elizejskie. Pola Mokotowskie, gdzie kiedyś lądowały pierwsze samoloty, a dziś grasują sfory psów.
W gminie K. „pola miejskie” nie są żadnym oksymoronem. W dawnych opisach i inwentarzach realności figurują obok „placów miejskich”, „borów miejskich” i „gór miejskich”.
Płaskie tereny na południe od rynku, za klasztorem i cmentarzem. Przecinają je miedze i trakty, które od kilkuset lat nie zmieniły swojego biegu. To pejzaż ukształtowany przez setki lat chodzenia po śladach. Ucierania ścieżek. Wydeptywania dróg. A także prac polowych, orki, siewu i zbiorów. Mozołu.
Otóż w gminie K. pola miejskie są jednym z głównych problemów politycznych. Od lat mieszkańcy domagają się zmiany planu zagospodarowania.
Ich przedstawiciele mówią (cytuję prosto z internetu):
Miejskie Pola to ugory – ziemia jest tam bardzo słaba – klasy V lub VI. Jest gazociąg, wodociąg i jezdnia. Dlaczego nie możemy tam stawiać domów? Nie chcemy być skansenem. Młodzi stąd uciekają.
Albo zadają pytanie:
jaki cel ma pan burmistrz w tym, aby z uporem maniaka trwać przy zakazie zabudowy Miejskich Pól. […] Przecież właściwie zagospodarowane Pole Miejskie odpowiednią formą architektury zyskałyby na wartości zarówno architektonicznej, jak też krajobrazowej.
I zaraz udzielają odpowiedzi:
burmistrzowi i całej reszcie przyświeca cel następujący. Utrzymać status quo „warszafki”, aby mieli skansen, i „wspomagać” handlarzy nieruchomościami, aby […] królowały skrajnie wysokie ceny.
I tak dalej.
To spór spacerowiczów i rolników. Miejscowych i przyjezdnych. Tutejszych i napływowych.
Obcych i zakorzenionych. To spór drogi i pola. Ruchu i trwania. Paradoksalnie, spacerowicze chcą trwania. Miejscowi – zmiany.
Konflikt wybucha na nowo przy okazji uchwalania planów, wyborów lub sesji rady. Potem cichnie, ale trwa i nigdy się nie kończy. Obrońcy krajobrazu chcą, żeby okolica zachowała dawny kształt. Zwolennicy zabudowy widzą w tym kaprys intruzów. Z upodobaniem używają określenia „warszawka”, „miastowi” – obcy, którzy dla swojej egoistycznej przyjemności pragną skazać prawowitych właścicieli tej ziemi na nędzę, zacofanie i mordęgę.
Obrońcy nie pozostają dłużni. W prywatnych rozmowach chętnie wspominają, że tutejsze działki są przedmiotem spekulacji. Szepczą, że chłopi już dawno sprzedali grunty mężczyznom o grubych szyjach. Opisują złote łańcuchy i drogie samochody – rekwizyty potęgujące grozę. W niedopowiedzeniach tkwi groźba: to mafia, mafia czeka na odrolnienie, żeby zbijać majątek niczym rodzina Corleone w Nevadzie.
Zresztą, kto wie? Czasem paranoja pomaga w opisie rzeczywistości. W każdym razie spór zamienia się w licytację: mafiozo z łańcuchem jest bardziej obcy od spacerowicza, tym samym unieważnia argument o korzeniach i prawach ludzi, którzy tę ziemię uprawiali.
Tymczasem przybywa domów, budek, szop. Ziemia staje się zakładnikiem. Właściciele działek, których nie można zabudować hotelami, okazują polom swoją agresję. „Przyjmę gruz” – piszą. Zasypują trawę śmieciami. Zamieniają sady w składnice złomu. Ustawiają pryzmy pustaków (z czasem na cementowych blokach wyrasta mech).
6.
Myślę, że fałsz starego plakatu polegał na sposobie, w jaki został narysowany. Oszustwo kryło się w grubych krechach, czarnych konturach, którymi obwiedziono wszystkie kształty. Tamten obraz nadawał się na kolorowankę lub projekt witraża. Zawierał jasne podziały. Dom. Ogród. Pole.
W rzeczywistości zawsze ktoś czuje się pokrzywdzony. Zawsze ktoś chce przesunąć linię, zatrzeć granicę, zmienić status quo. Dlatego gdy wyjeżdżamy z miasta, nie trafiamy już na wieś. Przez dziesiątki, setki kilometrów poruszamy się w mieszaninie domów, warsztatów, centrów handlowych, pól, kopalni piachu, tablic reklamowych. Bo granic nie ma. Jest tylko chaotyczny krajobraz niespokojnego świata.