Najstarszą istniejącą do dziś w niezmienionym kształcie granicą w Europie Środkowej jest odcinek o długości niecałych dwustu kilometrów oddzielający obwód kaliningradzki od Litwy. Ustanowiony w 1422 roku na mocy porozumienia mełneńskiego pomiędzy Królestwem Polskim, Wielkim Księstwem Litewskim i Zakonem Krzyżackim, okresowo znikał w obrębie różnych tworów państwowych, z których ostatnim był Związek Radzieckich. Jako międzynarodowa granica wrócił na mapę trzydzieści lat temu. To wyjątkowy przypadek, bowiem większość znanych nam dziś granic w Europie Środkowej ukształtowała się pomiędzy rokiem 1920 a 1945. To znaczy, że nie mają nawet stu lat.
Największe dotychczas rozszerzenie Unii Europejskiej, 1 maja 2004 roku, spowodowało, że wytyczone podczas konferencji poczdamskiej granice straciły na znaczeniu. Do wspólnoty dołączyło wówczas dziesięć państw: Cypr, Czechy, Estonia, Litwa, Łotwa, Malta, Polska, Słowacja, Słowenia i Węgry. Przez ostatnie szesnaście lat przynależność do strefy Schengen stała się dla ich mieszkańców jednym z podstawowych praw obywatelskich. Millennialsi i postmillennialsi1, którzy za bilet lotniczy z Warszawy do Londynu, Berlina czy Paryża płacili do niedawna mniej niż za bilet kolejowy z Warszawy do Krakowa – nie mówiąc już o tym, że kupowali go jednym kliknięciem – nie pamiętają albo nigdy nie doświadczyli ograniczeń wynikających z istnienia żelaznej kurtyny.
Swobodę przemieszczania się po Europie i całym świecie niepodziewanie ucięła tegoroczna epidemia COVID-19. Początkowo oglądana głównie w telewizji, jako migawka z dalekich Chin, w ciągu kilku tygodni wpłynęła na codzienność ponad pół miliarda mieszkańców naszego kontynentu. 17 marca 2020 roku unijni przywódcy zdecydowali o zamknięciu zewnętrznych granic wspólnoty na trzydzieści dni. Decyzja ta dotyczyła wyłącznie osób niebędących obywatelami państw UE, jednak wywołała popłoch także wśród jej mieszkańców. Setki tysięcy ludzi wyruszyły w drogę, aby ewentualne zaostrzenie restrykcji nie zastało ich z dala od bliskich.
Nieskoordynowane zamykanie granic przez poszczególne państwa europejskie już wcześniej spowodowało wielokilometrowe korki na granicach, a w wielu przypadkach zablokowało obywatelom jednego kraju przejazd tranzytem do innego. Do ich problemów przyczyniła się między innymi Polska, gdyż nie wpuszczała na swoje terytorium obywateli Litwy, Łotwy i Estonii chcących przejechać z Niemiec do swoich ojczyzn. Korki na granicy niemiecko-polskiej sięgały nawet czterdziestu kilometrów, a ludzie czekali na jej przekroczenie po kilkadziesiąt godzin. „Musimy zapewnić przejazd dla leków, żywności i innych dóbr, a nasi obywatele muszą być w stanie przedostać się do swoich krajów” – apelował szef Rady Europejskiej na konferencji prasowej w Brukseli2.
Granice Polski zamknięto w zasadzie z dnia na dzień. Oficjalna informacja na ten temat pojawiła się w mediach w piątek 13 marca, natomiast w nocy z soboty na niedzielę granice były już zamknięte. W mediach społecznościowych zaroiło się od wpisów osób obawiających się, że nie zostaną wpuszczone do Polski, dopytujących o czas oczekiwania na poszczególnych granicach, zasady odbywania kwarantanny itd. W ciągu trzech dni załamał się świat, jaki znaliśmy. Z zapartym tchem śledziliśmy w internecie losy znajomych, którzy próbowali zdążyć z wjazdem do Polski przed północą w sobotę 14 marca.
Marcowa wędrówka ludów
Jedną z najbarwniejszych relacji z powrotu do ojczyzny zamieszczał w czasie rzeczywistym na swoim profilu facebookowym pisarz i publicysta Ziemowit Szczerek. W drodze powrotnej z wyspy Lesbos, gdzie relacjonował dla „Polityki” sytuację w tamtejszym obozie dla uchodźców, przejechał przez grecką prowincję Euros. Doszło tam do szturmu migrantów na granicę Unii Europejskiej (po tym, jak prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan okłamał ich, że „granice UE są otwarte”3). Następnie przez Macedonię Północną, Serbię, Węgry i Austrię Szczerek dotarł do granicy polsko-niemieckiej w mieście Forst. Nagrany przez niego film z zamkniętego mostu na Odrze zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Ostatecznie pisarz przekroczył granicę 16 marca w Świnoujściu.
W ten krytyczny weekend dużym powodzeniem wśród zdesperowanych rodaków cieszyły się powroty do Polski przez Berlin. Był to wówczas najbliższy port lotniczy w Europie przyjmujący loty rejsowe z innych kontynentów. Ceny biletów sięgały kilku tysięcy złotych, ale i tak nie brakowało chętnych. Ze względu na kontrole graniczne przejazd z Berlina autokarem do Polski wydłużył się ze zwyczajowych kilku do kilkunastu godzin. W Świnoujściu oczekiwanie na granicy zajmowało cztery–pięć godzin, natomiast odprawa – z mierzeniem temperatury i spisywaniem danych – około trzydziestu minut. Sytuacja drastycznie pogorszyła się w tygodniu; na wszystkich czynnych przejściach utworzyły się wielokilometrowe korki. 17 marca na przejściu w Jędrzychowicach korek na autostradzie A4 osiągnął czterdzieści kilometrów długości. Kończył się na przedmieściach Budziszyna.
W ciągu następnego tygodnia, do 24 marca, aż dwunastu członków UE i dwa kraje stowarzyszone postanowiło przywrócić kontrole graniczne wewnątrz strefy Schengen. Z informacji przekazanych przez Komisję Europejską wynika, że takie działania notyfikowały: Austria, Węgry, Czechy, Szwajcaria, Dania, Polska, Litwa, Niemcy, Estonia, Norwegia, Portugalia, Hiszpania, Finlandia i Belgia. W tej grupie tylko Polska nie zezwalała na przejazd tranzytowy obywatelom sąsiednich państw. Na tym tle doszło nawet do kryzysu dyplomatycznego z Czechami – w odwecie przestali oni przepuszczać Polaków. „Jechałem przez zadżumioną Europę i patrzyłem, jak europejski domek z kart wali się na naszych przerażonych oczach” – napisał Szczerek na łamach „Krytyki Politycznej”4.
Wzmożony ruch na granicach szybko zamarł. Europejczycy poddali się zaleceniom dotyczącym dystansu społecznego. 24 marca, kiedy przekraczałem granicę w Świnoujściu, nie było już żadnych kolejek; odprawa trwała niecałe pięć minut. Uporządkowano także procedury dotyczące kwarantanny, której musiałem poddać się po powrocie. 31 marca liczba osób zgłoszonych do kwarantanny po powrocie do kraju wynosiła ponad sto sześćdziesiąt trzy tysiące. W moim przypadku przebiegała ona wyjątkowo sprawnie – codzienne odwiedziny policji, telefony z sanepidu lub opieki społecznej, oferty konsultacji psychologicznej – wszystko to sprawiało wrażenie, że panujemy nad sytuacją. Czy tak jest rzeczywiście, czy może trzynaście tysięcy wykrytych do końca kwietnia zakażeń COVID-19 jest wynikiem marnej diagnostyki, dowiemy się zapewne dopiero jesienią.
W Rosji, czyli nigdzie
Podczas gdy oczy Polaków były zwrócone na zachodnią granicę kraju, niezwykle ciekawe rzeczy działy się w związku z pandemią za naszą wschodnią granicą. 17 marca „Rzeczpospolita” poinformowała, że wirus wytyczył wirtualną wcześniej granicę między Białorusią a Rosją. Po raz pierwszy w historii na linii styku tych krajów, długiej na ponad 1,2 tysiąca kilometrów, pojawiły się kontrole rosyjskiej straży granicznej. Po upadku ZSRR granica pomiędzy niepodległą Białorusią a Federacją Rosyjską nigdy nie została oficjalnie wyznaczona. W zasadzie nie istnieje nawet na papierze, ponieważ do dzisiaj nie podpisano żadnych międzyrządowych dokumentów dotyczących demarkacji.
Po raz pierwszy od niemal sześciu lat Moskwa zdecydowała się na zamknięcie swoich granic z nieuznawanymi republikami na wschodzie Ukrainy. Do Rosji mogli wjechać wyłącznie ci mieszkańcy Donieckiej Republiki Ludowej i Ługańskiej Republiki Ludowej, którzy zdążyli wcześniej otrzymać rosyjski paszport (od kilku lat Rosja wydaje im te dokumenty). W drugą stronę także nie mogli się udać, ponieważ 21 marca samozwańcze władze w Ługańsku i Doniecku całkowicie zamknęły przejścia prowadzące do sąsiednich obwodów na terytorium Ukrainy. Tym sposobem wirus w Donbasie odciął od świata 3,5 miliona ludzi.
Na Ukrainie wirus rozprzestrzenia się prawdopodobnie równie szybko, co w pozostałych europejskich krajach, tylko odsetek wykryć wciąż jest tam bardzo niski. Z końcem kwietnia odnotowano zaledwie jedenaście tysięcy zakażeń, czyli mniej niż w Polsce. Statystyki z Doniecka i Ługańska są zupełnie niewiarygodne – oficjalna liczba podana przez władze na koniec kwietnia to dwieście piętnaście przypadków w obu republikach. Kordonem cenzury szczelnie otoczyła się cała Federacja Rosyjska. Do końca marca odnotowano tam zaledwie 2337 przypadków, co budziło podejrzliwość międzynarodowej opinii publicznej. Kwiecień przyniósł lawinowy wzrost zakażeń lub poluzowanie cenzury, co zaowocowało wzrostem liczby zakażeń do ponad stu czternastu tysięcy w pierwszym dniu maja.
Z wirusem zmagają się także władze i mieszkańcy pozostałych sponsorowanych przez Rosję separatystycznych regionów: Naddniestrza, Krymu, Abchazji, Osetii Południowej oraz Górskiego Karabachu. Zarówno kraje, od których oderwały się te regiony, jak i kraje, do których je przyłączono, najczęściej nie uwzględniają ich w swoich danych na temat zakażeń. Jedynych informacji o zachorowaniach na Krymie dostarcza Wikipedia, choć i te trudno uznać za wiarygodne (sto jeden przypadków z końcem kwietnia). Podobnie jest na Kaukazie; dane na temat zarażonych w Armenii nie obejmują Górskiego Karabachu – oficjalnie nikt tam jeszcze nie zachorował.
W drugą stronę
20 marca Donald Trump zamknął granice Stanów Zjednoczonych z Kanadą i Meksykiem dla podróżnych niemających istotnych powodów do podróży (tak zwanych nonessential travels). Opinia publiczna odebrała to jako kolejne aroganckie posunięcie prezydenta znanego z lekceważącego stosunku do sąsiadów. Już wówczas liczba zakażonych w Stanach Zjednoczonych wynosiła ponad czternaście tysięcy, podczas gdy na przykład w Meksyku jedynie sto sześćdziesiąt cztery osoby. Z końcem marca to Meksykanie zaczęli domagać się uszczelnienia granicy z północnym sąsiadem ze względu na rosnącą liczbę przypadków przeniesienia wirusa na ich terytorium. Zniecierpliwieni mieszkańcy meksykańskiego stanu Sonora, graniczącego z amerykańską Arizoną, na własną rękę zablokowali ruch samochodowy w kierunku Meksyku. Wielu komentatorów z ironią odnotowało, że mur zbudowany przez Trumpa chroni teraz Meksykanów przed Amerykanami.
Według danych ONZ na świecie jest obecnie około siedemdziesięciu milionów dipisów – uciekinierów, uchodźców, migrantów, przesiedleńców. Część z nich przebywa w obozach dla uchodźców na terenie Europy, głównie w krajach basenu Morza Śródziemnego. Największym i najbardziej przeludnionym, jak zlokalizowany na greckiej wyspie Lesbos obóz Moria, gdzie mieszka obecnie dwadzieścia tysięcy osób, grozi nieuchronny kryzys humanitarny. Przy takiej gęstości zaludnienia niemożliwe jest zachowanie dystansu społecznego czy choćby podstawowych zasad higieny. Władze niektórych krajów, na przykład Bośni i Hercegowiny, zarządziły całkowity zakaz opuszczania obozów przez uchodźców i ich pełną izolację. W praktyce więc na terenie Unii Europejskiej powstały enklawy etniczne otoczone fizycznymi granicami.
Do odwrotnej sytuacji doszło na terytorium Maroka, gdzie znajdują się dwa otoczone sześciometrowym ogrodzeniem hiszpańskie miasta – Ceuta i Melilla. Na długo przed wybuchem pandemii hiszpańskie enklawy były celem dla uchodźców z całej Afryki szukających azylu w Unii Europejskiej. Codziennie podejmowano tam kilkadziesiąt prób nielegalnego przekroczenia granicy, w większości nieskutecznych. Ze statystyk hiszpańskich służb sanitarnych wynika, że postawione kosztem trzydziestu trzech milionów euro ogrodzenie dobrze spełnia swoje zadanie w każdych warunkach epidemiologicznych. Z końcem kwietnia w Ceucie odnotowano sto osiemnaście przypadków zakażenia, a w Melilli zaledwie sto pięć. W tym samym czasie w Maroku stwierdzono już ponad 4,5 tysiąca zakażeń, natomiast w Hiszpanii kontynentalnej – aż dwieście czterdzieści pięć tysięcy.
24 kwietnia madrycki dziennik „El Pais” poinformował, że z ogarniętej pandemią COVID-19 Hiszpanii masowo uciekają migranci, szczególnie obywatele Maroka i Algierii. Najbardziej zdesperowani byli skłonni zapłacić za nielegalny powrót do Afryki prawie 5,5 tysiąca euro. Wirus w ciągu kilku tygodniu odwrócił kierunek nielegalnego przekraczania granicy na Morzu Śródziemnym. Kilkukrotnie wzrosły też stawki pobierane przez przemytników. Analizując ruchy ludności pomiędzy Europą i Afryką, należy jednak pamiętać, że szczyt pandemii na tym drugim kontynencie dopiero przed nami. ONZ i WHO ostrzegają, że jeśli społeczność międzynarodowa pilnie nie zajmie się sytuacją w Afryce, liczba ofiar może tam sięgnąć nawet trzech milionów.
Do pracy czy na wczasy?
25 marca premier Ukrainy Denys Szmyhal ogłosił, że w związku z rozprzestrzenianiem się COVID-19 rząd ma zamiar w nocy z piątku na sobotę 27–28 marca zamknąć całkowicie ruch pasażerski w obie strony przez granicę polsko-ukraińską. Mieszkający i pracujący w Polsce Ukraińcy masowo wyruszyli w drogę powrotną do kraju. Z informacji opublikowanych przez Bieszczadzki Oddział Straży Granicznej wynikało, że tylko w ciągu pierwszej doby od ogłoszenia tej informacji odprawiono ponad dwadzieścia tysięcy obywateli Ukrainy. Na polsko-ukraińskim drogowym przejściu granicznym w Korczowej utworzyły się wielokilometrowe korki. Wydarzenia te były po części efektem niefortunnie sformułowanej wypowiedzi prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. Mogła ona zostać – i została – błędnie zrozumiana jako zapowiedź zamknięcia granic także dla obywateli Ukrainy.
Przed wybuchem pandemii w Polsce żyło i pracowało prawdopodobnie około 1,2 miliona Ukraińców. Z punktu widzenia pracownika różnica pomiędzy Polakiem a Ukraińcem jest taka, że po utracie pracy Ukrainiec (jak zresztą każdy obcokrajowiec w Polsce) traci podstawę do legalnego pobytu. Szacuje się, że od początku marca około dwustu pięćdziesięciu tysiącom Ukraińców wygasło pozwolenie na pracę. Dodatkowo kilka tysięcy ukraińskich studentów musiało opuścić akademiki po tym, jak zawieszono zajęcia na uczelniach. Jak odpływ taniej siły roboczej za granicę wpłynie na gospodarkę w Polsce, dowiemy się zapewne już latem, kiedy ruszą na nowo usługi hotelarskie, restauracje, kawiarnie itd.
Choć ze strony polskich władz ciągle brakuje jasnego komunikatu w sprawie otwarcia granic, Polacy zakładają, że ruch turystyczny zostanie wznowiony do wakacji. Świadczą o tym liczne rezerwacje w internetowych serwisach sprzedających wczasy za granicą. Biuro podróży Rainbow podało, że pomimo pandemii liczba rezerwacji wzrosła w tym sezonie o 7,8 procent względem zeszłorocznej. Problem dotyczy nie tylko Polski. Z końcem kwietnia wszystkie kraje członkowskie UE utrzymywały ograniczenia w ruchu międzynarodowym. Granice zewnętrzne Unii Europejskiej miały pozostać zamknięte do 15 maja, ale szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen wyraźnie sugerowała, aby wstrzymać się z planami urlopowymi przynajmniej do czerwca. Tymczasem niektóre kraje i regiony w Europie są gospodarczo uzależnione od turystyki. Mieszkańcy Krety i innych greckich wysp żyją niemal wyłącznie z turystów, są więc zrozpaczeni.
Razem, ale osobno
„Zamknięcie granic państwowych uważam za największą porażkę tego marnego czasu – napisała Olga Tokarczuk – wróciły stare egoizmy i kategorie «swoi» i «obcy», czyli to, co przez ostatnie lata zwalczaliśmy z nadzieją, że nigdy więcej nie będzie formatowało nam umysłów”5. Tokarczuk ma rację. Pandemia COVID-19 wywołała w nas najgorsze instynkty, jednak nie można zapominać, że poprzedzały ją inne kryzysy: migracyjny i finansowy. W chwilach zagrożenia zawsze wraca myślenie w kategoriach narodów i granic. Zwiastunem dzisiejszej sytuacji było zamknięcie przez Viktora Orbána granicy węgiersko-chorwackiej w październiku 2015 roku, w obawie przed napływem kolejnej fali emigrantów. Ówczesny pokaz egoizmu Węgier stał się punktem odniesienia dla polityki pozostałych państw regionu.
„Granica to jest strach i nieufność” – napisał Jakub Żulczyk6. Wzrost tej nieufności wyraża się w idei powrotu do państw narodowych. W tym trudnym momencie, jakim jest pandemia COVID-19, okazuje praktyczną słabość idei wspólnoty europejskiej. Duża część problemu tkwi w samej Unii Europejskiej i jej instytucjach, które w czasie kryzysu z ulgą przekazały decyzyjność rządom państw narodowych. Dziwi to profesora Marcina Króla: „Państwa narodowe […] pozamykały granice, choć zupełnie nie wiadomo dlaczego. Może Włochy mogły być odizolowane na samym początku, w tym najgorszym momencie, ale dlaczego cała Europa zamknęła granice, to jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe”7.
Jak w tej sytuacji odnajdują się millennialsi? Z jednej strony przenoszą wszystkie aktywności do internetu, gdzie nie ma granic, z drugiej – z każdym dniem coraz bardziej tęsknią za swobodą przemieszczania się. Pandemia COVID-19 pokazała, że doskonale radzimy sobie z pracą, edukacją i rozrywką bez wychodzenia z domów, cierpi natomiast nasze zdrowie psychiczne. Jeśli zajdzie konieczność utrzymania dystansu społecznego przez kolejnych kilka miesięcy, grozi nam fala załamań nerwowych, napadów depresji, a z czasem także zupełna atrofia relacji społecznych.
Powrót do przyszłości
Publicyści komentujący przebieg pandemii coraz częściej zastanawiają się nie nad terminem powrotu do rzeczywistości, którą zawiesiliśmy w połowie marca, ale nad jego prawdopodobieństwem. Eksperci zajmują w tej sprawie rozbieżne stanowiska: jedni wskazują na przełom lipca i sierpnia tego roku, inni studzą optymizm i radzą nastawiać się na przyszły rok, są jednak i tacy, którzy wieszczą, że musimy nauczyć się żyć z wirusem, ponieważ pozostanie z nami już na zawsze, nasilając się okresowo. Większość z nich jest wszak zgodna, że pandemia może się zakończyć na trzy sposoby: nabycie odporności przez populację, opracowanie szczepionki lub mutację wirusa, w której efekcie straci on moc. Odwrotnym scenariuszem jest mutacja patogenu do jeszcze bardziej niebezpiecznej postaci.
Nie brakuje głosów, że doświadczenie pandemii może być formatywne dla nowego sposobu pojmowania roli człowieka w ekosystemie planety. Niektórym marzy się szybki koniec antropocenu, wyrażający się w odejściu od gospodarki opartej na ciągłym wzroście, rezygnacji z rabunkowej eksploatacji dóbr naturalnych, zatrzymaniu katastrofy klimatycznej. Skoro można było objąć kwarantanną całe państwa, a także (co może nawet bardziej zaskakujące) zawiesić spłaty rat kredytów hipotecznych czy składki na ubezpieczenia społeczne, to wszystko jest możliwe – argumentują. Niestety, obawiam się, że zmiana paradygmatów w skali całego społeczeństwa wymaga czegoś więcej niż kilku artykułów na łamach lewicowej prasy. Dowodem niech będą kolejki, które ustawiły się przed sklepami Ikei w pierwszym dniu po ich uruchomieniu.
Niezależnie od tego, czy uda się nam wyciągnąć jakąś lekcję z pandemii COVID-19, powinniśmy zadbać, aby nie stała się pretekstem do dodatkowych ograniczeń naszych swobód obywatelskich. Pomysły w rodzaju paszportów immunologicznych, pozwalających na swobodne przemieszczanie się pomiędzy miastami, krajami czy kontynentami, choć z epidemiologicznego punktu widzenia zrozumiałe, muszą budzić nasze zaniepokojenie. Chiński model kontroli społecznej, bez wątpienia skuteczny w ograniczeniu zakażeń, powinniśmy traktować jak wyznacznik posunięć, do których za żadną cenę nie wolno nam dopuścić. Warto zdać sobie sprawę z tego już teraz; z dużym prawdopodobieństwem przyszłość będzie dostarczać rządzącym takich pokus.
Dziś dyskutujemy o konstytucyjności majowych wyborów prezydenckich, podczas gdy w perspektywie rysują się zupełnie inne problemy, dotyczące naszych podstawowych swobód. Wprowadzone podczas pandemii COVID-19 zakazy i nakazy są tylko skromną próbką tego, co może nas spotkać w razie kolejnego, jeszcze poważniejszego wirusa. Całkowity zakaz opuszczania miejsca zamieszkania (ewentualnie oddalania się od niego na odległość większą niż kilometr) przetestowały na swoich mieszkańcach nie tylko totalitarne Chiny czy Zjednoczone Emiraty Arabskie, ale też demokratyczne kraje europejskie, jak Hiszpania czy Irlandia. Wyniki tych eksperymentów mogą zachęcić europejskich populistów do przykręcania śruby opozycji. W aktualnej sytuacji Europa nie może sobie pozwolić na trwały powrót granic i ponowny rozpad na niesolidarne, odizolowane od siebie państwa narodowe.