Rekreacja jest niewątpliwie przedmiotem poważnego sporu społecznego. Padają w nim pytania o to, jakie formy wypoczynku mają sens i są godne szacunku. W dyskusji wybrzmiewają zarówno ogólne aspiracje nowoczesnej polityki do budowania racjonalnego życia społecznego, jak i podstawowe różnice między klasami.

Kilka lat temu przez polskie media przetoczyła się debata o sposobach spędzania czasu wolnego w popularnych miejscach wyjazdów wakacyjnych. Jeden z tygodników w alarmistycznym tonie informował o „najeździe Hunów”. Zwornikiem sporu zdawało się polskie Wybrzeże: media ubolewały, że na zatłoczonych plażach szum fal zagłusza muzyka disco polo, przed restauracjami ustawiają się kilometrowe kolejki, a przede wszystkim nad Bałtykiem wiele osób najwyraźniej zjawiło się „po raz pierwszy” i zachowują się grubiańsko. Wysyp tych tekstów nastąpił w czasie nieprzypadkowym – w 2016 roku, gdy po raz pierwszy na wypoczynek mogły sobie pozwolić rodziny korzystające z programu 500+. Czy akurat one trafiły nad Bałtyk tego lata – tego dziennikarze nie mieli szans sprawdzić, niewątpliwie jednak ich teksty były odbiciem fantazji na temat konkretnego programu społecznego. Dużą część opinii publicznej szokował,, ponieważ był nieobwarowany żadnymi warunkami, a zatem niezgodny z panującą ideologią „zasługiwania na pomoc”. W oczach zatroskanych groził więc „niemoralnym używaniem”; rzekomo pozwalają sobie na nie osoby, które moralizatorzy chcieliby przykładnie zapędzić do pracy.

Dwa wnioski nasuwały się przy socjologicznej lekturze tych materiałów (oprócz oczywistego, zdiagnozowanego w poprzednim akapicie – że beneficjenci programów pomocy publicznej są przedmiotem napędzanego fantazjami resentymentu): po pierwsze, że wokół rodzimego Bałtyku nadal toczy się spór dotyczących  społecznych dystynkcji, tego, co odpowiednie i „na poziomie” (kto ma prawo tutaj wypoczywać, w jaki sposób?); po drugie, że dyskusja koncentrowała się na zagadnieniach moralnych i estetycznych, a nie – wydawałoby się, równie oczywistych – infrastrukturalnych. „Zatłoczenie”, kolejki do restauracji i brak toalet w pobliżu osławionych „zanieczyszczonych wydm” nie są przecież przeznaczeniem Wybrzeża. Wygenerowały je konkretne decyzje związane z zarządzaniem (albo „niezarządzaniem”) przestrzenią publiczną. Owo zarządzanie na Wybrzeżu często dotykają te same bolączki, co wszędzie w Polsce: inwestycje w błyskotki (wymuskany „jak spod igły” i za wielkie pieniądze półkilometrowy kawałek promenady z fantazyjna ławką do robienia selfie i kilkoma pomnikami) przy zaniedbywaniu rzeczy podstawowych (odpowiedniej liczby skromnych, ale schludnych toalet publicznych i koszy na śmieci).

Z dużym prawdopodobieństwem członek socjalistycznego zespołu planowania w starym stylu uznałby rekreację za temat w pierwszym rzędzie „organizatorski”. We współczesnej sferze publicznej wydaje się przede wszystkim problemem moralnym. Pod płaszczykiem oceny moralnej ukrywa się zazwyczaj opinia na temat społecznie „innych” sposobów życia, te zaś w społeczeństwach podzielonych klasowo nie różnią się przypadkowo, ale systematycznie. Zanim jednak się przyjrzymy, jakie sporne logiki klasowe współcześnie uruchamia ta dyskusja, warto się zastanowić, na jakie sposoby nowoczesna idea rekreacji od zawsze była powiązana z szeroko rozumianą „kwestią społeczną” i problemem emancypacji (lub skromniej: demokratyzacji dobrobytu).

Ambiwalencja rekreacji

„Rekreację” z emancypacją łączą ambiwalentne relacje: były postulatem, ale często traktowanym podejrzliwie, podobnie jak szersze, choć ściśle z nią związane zagadnienie czasu wolnego. Wyjazdy wakacyjne są relatywnie świeżą, nowoczesną ideą, niewiele ma ona wspólnego z podróżowaniem – częścią statusu i sposobu życia dawnych klas wyższych. Czas wolny w sensie nowoczesnym jest nie przywilejem, lecz prawem. Jak widać, nie był w nowoczesności trywializowany, rozpatrywano go w kategoriach kluczowych kwestii politycznych, w zbiorze stawek nowoczesności jako obietnicy innego sposobu życia.

Na spór o czas wolny łatwo patrzeć przez pryzmat dyskusji o emancypacji społecznej. Ich matrycą mogą być dzieje ruchu robotniczego, w których jednym z wątków dominujących był spór między obozami reformistów i rewolucjonistów. Stanowiska te są na tyle ogólne, że z łatwością można sobie wyobrazić, jakie argumenty wysuwaliby przedstawiciele każdego z nurtów w sporze o rekreację. Reformiści uważali, że drogą zgodnych z porządkiem prawnym, stopniowych zmian najpewniej przynosi się masom pracującym podniesienie poziomu życia. Przekonywaliby zatem, że wydłużające się okresy wypoczynku i dostęp do masowej turystyki są jednoznacznym wskaźnikiem poprawy sytuacji mas. Rewolucjoniści bezustannie podkreślali istotność politycznych form emancypacji i horyzontu wolności, a nie „małe kroki” usprawnień. Postulat wydłużania czasu wolnego postrzegaliby zapewne jako część taktyki, a nie punkt dojścia: warto walczyć o wydłużenie czasu wolnego, ale równocześnie nie wolno zapominać, że celem emancypacji jest odzyskanie całego życia, a nie dwóch–trzech tygodni w roku. Państwa faszystowskie (Włochy, Niemcy, Hiszpania) przodowały w organizacji masowej turystyki – mówiliby może w tej wyobrażonej dyskusji – już ten fakt powinien dawać do myślenia.

Jak to często bywa w fundamentalnych sporach politycznych, żadnej ze stron nie sposób odmówić racji. Pogardę dla „czasu wolnego” zdarza się odczuwać wyłącznie tym, którzy mają go w nadmiarze. Wystarczy spytać szeregowych pracowników handlu, co myślą o otwarciu sklepów w niedzielę, albo o tandetę i kicz morskiego krajobrazu tych, którzy w 2016 roku rzeczywiście po raz pierwszy przyjechali na polskie wybrzeże (i zastali na plaży głośniki, zamontowane na długo przed tym, zanim w czyjejkolwiek głowie zaświtał pomysł na program 500+).     

Z drugiej strony nietrudno zgodzić się z klasycznym argumentem Theodora Adorna, bynajmniej nie rewolucjonisty, że czas wolny strukturalnie jest ściśle związany z czasem pracy. Całkowite oddzielenie czasu pracy od czasu wolnego (w tym turystyki i rekreacji) sugeruje, po pierwsze, że czas pracy jest czasem „niewolnym” niemal z definicji; po drugie, że pilnowanie, by w czasie rekreacji nie robić nic, co kojarzyłoby się z pracą, zakrawa na obowiązek moralny „po purytańsku” związany z normami wydajności w pracy. „Dwa tygodnie wolnego” każą myśleć o niewoli pozostałych tygodni w roku; neurotyczny lęk o to, czy „uda nam się odpocząć”, wskazuje, że odpoczynek po pracy uczyniono jednym z naszych naczelnych obowiązków. Dobry, wydajny pracownik nie marnuje czasu na urlopie; odpoczywa „ile wlezie”, by ochoczo i „w pełni sił” wrócić do pracy. Kto robi inaczej, oszukuje pracodawcę.

Argumenty Adorna przeciwko przemysłowi kulturalnemu (a rekreacja jest tego przemysłu nieodłączną częścią) nie zestarzały się, a raczej wyszły z mody. Jego obserwacje nadal brzmią trafnie, choć podejrzliwość wzbudza przyjęty przez autora punkt widzenia: czy aby nie przemawia przez niego wyższość starej europejskiej arystokracji kulturalnej, starego mieszczaństwa? Głębia refleksji i pogarda dla wszystkiego, co banalne, były u niego intymnie związane z przywilejem niedostępnym dla znakomitej większości bliźnich. Jedna z moich ulubionych fotografii Adorna przedstawia go nad morzem w jednoczęściowym stroju kąpielowym, podobnym do tego, jaki nosi Tadzio w Śmierci w Wenecji Viscontiego. Adorno siedzi w plecionym koszu; nie wiemy, o czym myśli, ale może o krytyce kapitalizmu, skoro w znakomitym eseju Czas wolny pisze, że on na szczęście nie musi oddzielać pracy od życia. Ten wizerunek Adorna jest tak fantastycznie ironiczny, że trafił nawet na koszulki – w ten sposób przemysł kulturalny odniósł po czasie triumf nad swoim krytykiem.

Warto chyba przywilej, którym cieszył się autor – wysoką pozycję społeczną – odróżniać od jego myśli. Adorno krytykuje rekreację nie w interesie obrony tego przywileju, ale by uparcie przypominać, że emancypacja powinna mieć sens „całościowy”. Utyskiwania Adorna na urzeczowienie rekreacji wynikają więc z zupełnie innego ducha niż starsze o zaledwie kilka dekad utyskiwania Georga Simmla z eseju Wyprawy w Alpy, że wysokogórskie eskapady utraciły walor wzniosłości, od kiedy na szczyt wozi wygodnych mieszczuchów kolejka. Autorzy obu tych uwag grają o inną stawkę.

Krytyka rekreacji prowadzona z perspektywy radykalnej ma długą i barwną tradycję w XX wieku. Guy Debord, autor Społeczeństwa spektaklu, zauważa, że we współczesnym jemu (i nam) kapitalizmie także czas jest częścią i przedmiotem konsumpcji – czasem „pseudocyklicznym”. Jego cykle są rodzajem nowej natury, powstającej jako element procesu produkcji i konsumpcji towarów. Podczas typowych „sezonów urlopowych” (ferii zimowych, letnich wakacji) można zaobserwować niesterowane, acz nieuchronne „masowe migracje”: skutkują one wyludnianiem miast i tłumem w ośrodkach wypoczynku. Frenetyczne tempo tych wędrówek ludów i ich groteskowo krwawy charakter zilustrował Jean-Luc Godard w filmie Weekend (premierę miał w tym samym roku, co książka Deborda). W ramach rodzinnej intrygi bohaterowie potrzebują pilnie przemieścić się do innej części Francji. Wpadają w pandemonium blokady komunikacyjnej spowodowanej przez tytułowy czas tygodnia: oto wszyscy naraz postanowili „wyskoczyć za miasto”. Na zakorkowanych drogach, w wypchanych samochodach mieszczanie ze ślepym fanatyzmem domagają się realizacji prawa do odpoczynku.

Debord i Godard – czyż nie są symbolami wyniosłego i zarazem bezsilnego radykalizmu? Ich elitarystyczne kpiny mogą dziś irytować, ale i w nich odnajdziemy w końcu ślad głębokiej ambiwalencji: uważamy rekreację za fundamentalne prawo nowoczesnego człowieka, kpin z niej spodziewamy się tylko po elitarystycznym gburze lub na poły zwariowanym radykale, a jednak konkretne kształty rekreacji często wzbudzają pełen politowania uśmiech. Kto z wyższością nie wydął ust przy medialnym doniesieniu o bójce między rozsierdzonymi klientami all inclusive spierającymi się o leżak przy basenie, niech pierwszy rzuci w radykałów kamieniem. 

Śmiech jako broń

Różne rzeczy różnych ludzi śmieszą. Reprezentant klasy średniej śmieje się (z odrazą) z doniesień o głośnikach zagłuszających szum morskich fal albo o zadymieniu kawałeczka plaży, na którym równocześnie grilluje się kilkadziesiąt porcji mięsa. Wykwalifikowany robotnik, którego w dobie „dobrej kondycji rynku pracy” stać na pokój „z wygodami” nad morzem, z rozbawionym niedowierzaniem potraktuje może informację, że pretensjonalne mieszczaństwo dopłaca ekstra, żeby w ekologicznej agroturystyce przeżyć rekonstrukcję tego, na co kiedyś powszechnie się narzekało. Można powiedzieć uczenie, że śmiech ten ma różne wektory – a ich nachylenie nie jest przypadkowe, ale przynależy do pewnej struktury, oczywiście klasowej.

Pierre Bourdieu, podobnie jak Debord, zauważał, że wielkie migracje wakacyjne są częścią symbolicznie zorganizowanego „czasu społecznego”. Zawdzięczamy mu jednak coś jeszcze: niezwykle wydajny schemat do analizowania logik (i mikrologik) dystynkcji realizujących się poprzez różne wybory w obszarze kultury, rozrywki, konsumpcji. Refleksja o dwuznaczności rekreacji jest więc ważna, ale niewiele mówi o konkretnych walkach, które toczą się między klasamiw obszarze czasu wolnego (i o czas wolny). Różne usytuowanie w przestrzeni społecznej skutkuje, zdaniem Bourdieu, nabyciem pewnych systematycznie powiązanych skłonności do powtarzalnych działań, te zaś układają się w całym społeczeństwie we wzorzec klasowo zróżnicowanych i dystynktywnych sposobów życia. Rekreacja innych (nie własna) śmieszy, bo jest wyrazem ich sposobu życia, ich nastawienia etycznego. Nie uznajemy go za godne szacunku lub odbieramy jako ekstrawaganckie, zagrażające, nieestetyczne itd.

Bourdieu zauważył, że w obszarze tych różnych praktyk występuje ścisła zgodność między wyborami różnych osób a możliwościami w danej sferze. Oznacza to, że różne oferty rekreacji są skierowane do różnie usytuowanych jednostek. Dzięki temu nie trzeba wciąż od nowa samodzielnie badać faktycznych praktyk, żeby wiedzieć, do którego sposobu życia przynależą: wystarczy spojrzeć na ofertę rynkową różnych rodzajów rekreacji, bo jest ona ściśle związana z obecnym kształtem rynku i możliwościami różnych grup, czyli stoją za nią „badania” najpewniejsze z możliwych. Jeszcze w pierwszych latach XXI wieku istniała oferta „wczasów na bocznicy”, skierowana do klasy robotniczej – owszem, pozwalała wypocząć tanio, ale za cenę niewygody. Wagon mieszkalny stał co prawda blisko plaży, ale też całej reszty infrastruktury kolejowej, więc na dzieci należało uważać. Oczywiście klienci takich wczasów do niewygody byli przyzwyczajeni, podobnie jak do oszczędzania. Współczesny aspirujący reprezentant klasy średniej ma swoje all inclusive, wszystko w pakiecie. Nie musi sam gotować, prać, szukać rozrywki dla dzieci ani martwić się o to, gdzie się bawią, ale wolałby pewnie własny kawałek plaży na dalekiej wysepce zamiast miejsca przy zatłoczonym basenie w trzygwiazdkowym hotelu (na to stać go będzie „może w przyszłości”).

Jest wreszcie frakcja, która nie dysponuje wielkimi pieniędzmi, ale ma szczególne dyspozycje „etyczne”. Akademicy, działacze organizacji pozarządowych i instytucji kultury w sferze rekreacji są zainteresowani raczej śladem węglowym niż najnowszymi ofertami last minute i śmieją się z jeszcze czegoś innego – z oszałamiających obserwacji dokonanych przez uczestników zorganizowanych wypadów, w trakcie których poznaje się „kultury azjatyckie”: oto jedzenie wietnamskie na miejscu jest nawet ostrzejsze niż w Polsce, a świątynie w Bangkoku wymagają pilnej renowacji. Ta frakcja na all inclusive nie jeździ prawie nigdy, chętnie natomiast korzysta z domu za miastem, najlepiej w górach albo nad jeziorem, należącego do znajomych albo rodziny. Komputer zabiera ze sobą, bo w lesie „lepiej się pracuje”.

Rekreacja jednej klasy jest męką dla innej. Jednym picie piwa na plaży kojarzy się z ryzykiem udaru zamiast z wypoczynkiem, innym siedzenie w lesie i czytanie książek przypomina ćwiczenia ascetyczne, a nie rozrywkę. Z punktu widzenia dystynkcji najlepiej mieć dużo „starych” pieniędzy – najmniej wad ma własny dom w Szwajcarii, tam można odpoczywać i pracować, kiedy zechcemy, ale taką sytuację znakomita większość społeczeństwa demokratycznego zna tylko ze słyszenia. Ochoczo natomiast krytykuje się wszystkich, którzy pieniądze mają, ale od niezbyt dawna. Oskarżenie o dorobkiewiczostwo często jest wytaczane przeciwko tym, których dobrobyt chciałoby się przedstawić jako etycznie podejrzany. Różne klasy, wybierając konkretne formy rekreacji, w rozmaity sposób interpretują jej ideę i wyrażają odmienne życzenia: klasa robotnicza podczas wypoczynku „neguje pracę”, więc wypoczynek ma polegać na „nicnierobieniu”. Klasa średnia w pakiecie z all inclusive kupuje sobie „luksus” niemyślenia o wydatkach – tej nieskończonej wewnętrznej negocjacji między zobowiązaniami, aspiracjami a grubością portfela. Klasa wyższa wybiera miejsca niedostępne dla innych – rekreacją potwierdza wyjątkowość sposobu życia, wyobrażoną (duchową „suwerenność” jednostki) i rzeczywistą (materialną – bo nikogo więcej na te rozrywki nie stać).

Spory o estetykę osuwają się często w spory o etykę: ponieważ między ludźmi kulturalnymi „o gustach się nie dyskutuje”, człowiek kulturalny, chcąc skrytykować cudzy gust, chętnie sięga po argument etyczny (zresztą często kieruje się słusznymi przesłankami), tym bardziej, że na masowej turystyce ciążą konkretne koszty środowiskowe. Zadeptane wydmy nad Bałtykiem rezonują ze sporami wokół parkingu nad Morskim Okiem (jest za mały czy w ogóle nie powinno go tam być?). Wina moralna się stopniuje, zgodnie zresztą z realistycznym rozpoznaniem „kosztów” środowiskowych. Z punktu widzenia pytań moralnych o kształt współczesnego życia najgorzej chyba wypadają podróże do Azji po „spokój ducha”, zwłaszcza jeśli ich uczestnicy zapomną, że te kosztowne (nie tylko dla wyjeżdżającego) wycieczki są w skali globalnej częścią problemów, z którymi zmaga się świat, a nie ich rozwiązaniem.

W małych i dużych snobizmach, lepiej lub gorzej uargumentowanym sarkazmie, kryje się ważna treść: różne formy rekreacji ściśle przylegają do tego, jak widzimy siebie i innych. Również oburzenie na tych, co w 2016 roku wyjechali „po raz pierwszy”, więcej zapewne mówi o oburzonych niż o przedmiocie ich afektu. W społeczeństwie klasowym te obrazy są antagonistyczne: „nie-ja” negatywnie odbija się od tego, co uważam za słuszne. Współczesna walka klas przybiera postać także rywalizacji o słuszność etyczną.

Na froncie walki klas

Za doniesienia z frontu walki klasowej można uznać memy, żywe świadectwo tego, co śmieszy, ponieważ powszechnie jest rozpoznawane jako prawdziwe, a przynajmniej mające w sobie coś z prawdy ujętej stereotypowo. Nietrudno znaleźć zasób memów tematycznie opracowujących rekreację. Memy skierowane „z góry na dół” struktury społecznej utyskują na obyczaje tych „bez klasy”. Zazwyczaj są banalne, regularnie pojawiają się w nich białe skarpetki do sandałów, nieśmiertelna reklamówka z dyskontu i zestaw przewidywalnych recept rekreacyjnych: oszczędzać, nie dawać napiwku, „pokazać” się, aż sąsiadowi oko zbieleje. Wyśmiewana w nich ludowa zaradność wydaje się szczególnie razić za granicą, może dlatego, że rzekomo przynosi wstyd innym Polakom – tym, którzy oszczędzać nie muszą lub uważają to za niestosowne. Dużo ciekawiej wypadają memy skierowane „w górę”, stosunkowo rzadsze.

Jeden z nich przedstawia rodzinę gwiazd medialnych Małgorzaty Rozenek i Radosława Majdana. Razem z dziećmi są sportretowani w lesie, jakby zdjęcie zrobiono im podczas przechadzki. Naturalność rodzinnego wywczasu nie wypada zbyt przekonująco: wszyscy są dziwnie rozmieszczeni względem siebie, ustawieni zgodnie z logiką zdjęcia, a nie sytuacji, sylwetki mają wyprostowane, jakby przed chwilą zostali dosłownie „zesłani” w środek przestrzeni i czują się tam nieswojo. Podpis: „POV: jesteś na grzybach i spotykasz [w]a*szawiaków”. Gwiazdka sugeruje, że słowo oznaczające mieszkańca stolicy jest niecenzuralną obelgą. Jeśli memy typu „Polak na wakacjach” wyśmiewają zaradność i oszczędność kogoś, kto wysupłał trochę grosza na wakacyjny wypad, co właściwie jest wyśmiewane tutaj? Wydaje się, że przede wszystkim niezgodność pomiędzy postacią a otoczeniem. Polskie lasy mają specyficzny, melancholijny krajobraz, na co elity utyskują od dawna (już pamiętna matka powstańca z finału Wiernej rzeki Stefana Żeromskiego doradza synowi wyjazd do Włoch). Śnieżnobiałe płaszcz i buty oraz duże okulary słoneczne wyglądają jak przeszczepione z innego miejsca na Ziemi: nie wiedzieć czemu „Kalifornia” wylądowała w środku środkowoeuropejskiego lasu. Może tak właśnie prześmiewcy widzą polską klasę dominującą: jest niesamodzielna estetycznie i oderwana od zdrowego rozsądku, kopiuje wzorce nieprzystające do rodzimej rzeczywistości. Może i ma drogie ubrania i modne dodatki, ale wysłana „na grzyby” jest bezradna, nie potrafi korzystać z najprostszych przyjemności. Chciałaby się pokazać, ale czy zaimponuje komukolwiek, kto ma głowę umeblowaną inaczej niż ona? Jeśli rodzina ze zdjęcia natknęłaby się na „miejscowego” grzybiarza, obie strony poczułyby się co najmniej zakłopotane.

Niech nas nie zwiedzie obecność w leśnym memie osób publicznych. Podpis, integralna część tego typu komunikatu, przesądza, że nie o celebrytów chodzi, ale o „wa*szawiaków”. Mieszkańcy stolicy posłużyli za symbol szczególnej grupy, charakteryzującej się zbiorem cech typowych dla ludzi z wysokimi dochodami, stereotypowej wyższej klasy średniej z dużego miasta. Medialny profil bohaterów zdjęcia raczej dopełnia ogólną społeczną charakterystykę, niż jest tematem sam w sobie: nieprzypadkowo przecież chodzi o „warszawiaka” nie jakiegokolwiek, ale tego z TVN, czyli serialu lub komedii romantycznej, w której obraz polskiego społeczeństwa jest „podkręcony” na aspiracyjną modłę. Kod regionalny maskuje klasę, ale również wskazuje na nią. Stereotyp „warszawiaka”, przy całym bogactwie jego znaczeń, dziś kojarzy się nie ze stylem praskiego cwaniaka, ale z cechami nieobojętnymi klasowo.

Nie należy pochopnie zakładać, że każda krytyka skierowana „w górę” wynika z zawiści lub resentymentu. Z wielu punktów widzenia („POV” z wspomnianego mema) styl życia klasy dominującej może wydawać się groteskowy i ekscesywny właśnie przez kontrast formy i treści: grzybobranie w ray banach ma liczne odpowiedniki, na przykład glamping w jurcie wyposażonej w ekran filmowy i kominek (!) za niecałe pół tysiąca złotych za osobodobę (oferta autentyczna z portalu oferującego turyzm dystynktywny, „z duszą”). Cena niezbyt wygórowana za nocowanie w luksusie, ale dlaczego te luksusy udają namiot nomadów? I jak rozumieć „bliskość wobec natury” doświadczaną z jacuzzi?

*

Odmienne klasowe modele wypoczynku są charakteryzowane przez sprzeczności, w których błąkają się odpryski szerszej ambiwalencji, prześladującej ideę „rekreacji” od jej nowoczesnych początków. Odpoczynek pośród wrzasków na zatłoczonej i zastawionej parawanami plaży, all inclusive w hotelu szczelnie zamkniętym na otoczenie, obóz przetrwania na łonie natury, ale z klimatyzacją – wypoczynek, ujmując rzecz metaforycznie, polega na pełnej sprzeczności pracy. Zdefiniowanie pracy dostarcza zarazem najkrótszej charakterystyki tego, co dla różnych grup oznacza „nie pracować”. Różne konkretne aspiracje, pretensje i wstydy zawierają w sobie odblask pytania o „wolność” „czasu wolnego” i codzienność, od której się „rekreujemy”. Jedynie odblask, bo niewątpliwie jest to pytanie większe niż masa tych wszystkich drobnych (ale bardzo ważnych!) rozgrywek pomiędzy klasami. Pytanie organizatorskie, moralne, i polityczne wreszcie, w którym na infrastrukturę centrów rekreacji nakładają się historycznie zmienne idee (rozmaite „nadbudowy”) wypoczynku. Warto zauważyć, że przyjrzałem się problemowi tylko od strony „popytowej” – z czego i jak korzystać. Po drugiej stronie lęgną się oczywiście pytania „podażowe”, związane z próbami wyjaśnienia, w jaki sposób w sferach związanych z wypoczynkiem się pracuje i dlaczego branża turystyczna od kilku lat cierpi na chroniczny brak rąk do pracy. W pamiętnym 2016 roku narzekania na „zatłoczenie” miejsc turystycznych były awersem narzekań na brak osób gotowych do pracy w branży za dotychczasowe stawki. Uderza też, do jakiego stopnia to pytanie jest przepisywane w sferze publicznej na swoje bardziej ograniczone wersje: w jaki sposób kwestie infrastrukturalne i polityczne są redukowane do wyborów estetycznych? w jaki sposób problemy życia zbiorowego moralizuje się jako wybory indywidualne? Współczesny odruch przypisuje rekreację do sfery, w której chciałoby się mieć spokój, a więc traktuje ją jako coś prywatnego, wręcz intymnego. Wyraźnie jednak widać, że nie da się jej wcisnąć w ramy „sprawy prywatnej”. Poza wszystkim zaś jej kształt na dobre i na złe ma związek z pracą. Osoby niezatrudnione dysponują sporą ilością wolnego czasu, ale nie mają „czasu wolnego”. Zarazem we współczesnych relacjach pracy często pojawia się motyw wypalenia albo wyczerpania. Jednym z jego najważniejszych objawów jest chroniczna niezdolność do wypoczynku – pracę mamy „zawsze ze sobą”, w głowie, niezależnie od tego, jak daleko wyjechaliśmy na urlop. Pytanie o rekreację jest w takiej sytuacji drugorzędne względem innego: o możliwość rezygnacji, ustawiającej kwestię odpoczynku w zupełnie innych koordynatach.