Mateusz Włodarek rozmawia z Mileną Trzcińską i Łukaszem Stępnikiem ze Studia Widoki
Mateusz Włodarek: Od czego zaczęło się wasze zainteresowanie transformacją biurowców w domy dla uchodźców z Ukrainy?
Milena Trzcińska: Poniekąd od przypadku. Barbara Nawrocka i Dominika Wilczyńska z Miastopracowni organizowały jesienią 2022 roku Dolnośląski Festiwal Architektury we Wrocławiu i zaprosiły nas do współpracy. Zostaliśmy połączeni w zespole z Anastasiją Ponomariową z projektu CO-HATY, architektką, która na co dzień zajmuje się adaptacją budynków w Ukrainie na potrzeby uchodźców wewnętrznych. Początkowo kuratorki poprosiły nas o projekt adaptacji wybranego wrocławskiego budynku i pokazanie go na wystawie Ambulatorium w ramach DoFA. Zamiast tego postanowiliśmy zbadać, co zrobili inni. Razem z Anastasiją zdecydowaliśmy się przeanalizować budynki zaadaptowane na cele pobytowe i zestawić ukraińskie oraz polskie strategie postępowania z takimi obiektami. W Ukrainie Anastasija zajmowała się bardzo złożonymi procesami transformacji budynków, prowadzonymi z myślą o znacznie dłuższej perspektywie czasowej. W tamtejszych ośrodkach starano się budować silne, upodmiotowione społeczności. W Polsce z braku czasu budynki były adaptowane w trzy dni.
Łukasz Stępnik: Warto zaznaczyć, że osobiście nie uczestniczyliśmy w procesach adaptacyjnych. Pracujemy na Politechnice Warszawskiej, jesteśmy praktykującymi architektami, ale i badaczami, więc zastanawialiśmy się, co ta sytuacja mówi nam o mieście i procesie projektowym, w jaki sposób może nas uwrażliwić i pogłębić nasz sposób działania także poza sytuacjami kryzysowymi. Intuicja podpowiada mi, że w tego typu historycznych momentach przejściowych powstawanie nowych idei przyspiesza. Nie wiem, czy nie otarliśmy się o cynizm, ale zależało nam, aby przyjrzeć się z dystansu wybranym procesom adaptacji i sprawdzić, czy mogą wpłynąć na to, jak projektujemy miasta i budynki.
MW: Jakie to były budynki, z jaką przeszłością i jak to się stało, że zmieniły funkcję?
ŁS: Przyglądaliśmy się czterem budynkom w Warszawie, które kilka firm deweloperskich już parę tygodni po rozpoczęciu wojny w Ukrainie przekazało miastu w ramach akcji #Property4Ukraine. Trzy z tych budynków – Ilmet, Warta Tower i Atrium International – stały w centrum Warszawy, blisko siebie. Wybudowane na przełomie wieków, były symbolami transformacji i wzorem dla nowoczesnego projektowania przestrzeni biurowych. Czwarty budynek, biurowiec Mars, miał trochę inną historię. Wzniesiono go na Służewcu Przemysłowym, jeszcze w PRL-u, a w połowie lat 90. pracownia JEMS Architekci zaadaptowała go na cele biurowe.
Wszystkie te budynki były charakterystyczne i wyraziste estetycznie, każdy opowiadał inną historię transformacji, ale współtworzyły spójny obraz miasta w latach 90. Pokazywały, jak w tamtych czasach rozumieliśmy prestiż i nowoczesność. Potem przeznaczono je do rozbiórki albo gruntownej modernizacji, a na ich miejscu pojawią się albo już się pojawiają większe i wyższe obiekty.
Co istotne, te budynki należały do prywatnych inwestorów, a nie do sektora publicznego. Interesująca w tej sytuacji jest relacja między prywatnym i publicznym oraz sposób prowadzenia polityki przez miasto, które różnymi metodami starało się zachęcić prywatnych inwestorów, aby podzielili się swoimi zasobami lokalowymi. Dlatego, po części z własnej inicjatywy deweloperów, a po części dzięki zachętom ze strony jednostek miejskich, udało się wypracować niestandardowy model partnerstwa publiczno-prywatnego i szybko otworzyć cztery duże centra pobytowe.
MW: Dzięki zasobom prywatnym miasto mogło lepiej reagować na kryzys. Dlaczego prywatni inwestorzy zdecydowali się udostępnić swoje budynki?
MT: Deweloperzy nie działają w próżni, budują w miastach, a pieczę nad miastami sprawują samorządy. Inwestorzy korzystają z istniejącej infrastruktury społecznej i technicznej, przestrzeni publicznych itp. Są częścią skomplikowanej układanki. Nierzadko muszą negocjować z przedstawicielami samorządu i modyfikować swoje założenia. Zależy im więc na dobrych relacjach z miastem. Myślę jednak, że tym razem nie prowadzili wyrachowanej gry – wiele osób czuło potrzebę, by nieść pomoc. Wszystko działo się błyskawicznie. Warto zachować w pamięci to chwilowe zawieszenie i rozmycie się granicy między prywatnym i publicznym. Jak widać, da się.
MW: Na czym polegał proces transformacji biurowców w domy?
MT: Wszystkich transformacji dokonano szybko, trwały od trzech do sześciu dni, więc opierały się na działaniu w ramach tego, co zastano w budynku. Interwencje ograniczono do minimum, dodawano łazienki i aranżowano kuchnie, stołówki. Szczęśliwie były to biurowce starego typu, o strukturze gabinetowej, a nie z open space, więc dość łatwo dało się zaaranżować w nich pokoje mieszkalne dla jednej dużej rodziny albo dwóch, czasem nawet trzech mniej licznych. Struktura gabinetowa zaspokajała potrzebę prywatności nowych mieszkańców biur. Trafiły tam różne osoby, obcy sobie ludzie, więc nie było oczywiste, że wszyscy będą chcieli mieszkać razem i się wspierać.
Ośrodki w Marsie i Warcie utworzono według zasady hotelowej. Zespół Bartosza Domańskiego w ekspresowym tempie przeanalizował klasyczne układy dużych hoteli i na ich wzór rozplanowywał układ ośrodka w budynku Mars. Wydzielono przestrzenie o jasnej strukturze funkcjonalnej: część obsługiwana (mieszkalna) i część obsługująca (zaplecze techniczne, magazynowe, medyczne). Strefy były wydzielone i przypisane do konkretnych kondygnacji. Dzięki temu rozgraniczeniu łatwiej było sterować komunikacją, ale też kontrolować dostęp do poszczególnych pomieszczeń. Wiemy z rozmów, że w budynkach aranżowanych bez jasnego podziału na różne strefy komunikacja nastręczała problemów i utrudniała codzienne funkcjonowanie ośrodków.
ŁS: Szczególnie w Ilmecie. Ze względu na kształt i geometrię ma nieczytelny i nieregularny układ. Po adaptacji użytkownikom trudno było się w nim odnaleźć.
MW: Jaki był program funkcjonalny tych domów, jakie przestrzenie starano się wydzielać?
ŁS: Oprócz przestrzeni mieszkalnych istotną rolę odgrywała funkcja magazynowa. Co istotne, generowała znaczące obciążenia na stropach; na Służewcu doprowadziło to do sytuacji, w której zapasy przechowywano poza obiektem. W każdym budynku pojawiały się funkcje uzupełniające: stołówki i część jadalniana, przeznaczona do wspólnego spożywania posiłków, ponieważ ze względów sanitarnych nie wolno było jeść w pokojach, gabinety lekarskie i psychologiczne, miejsca zabaw dla dzieci, miejsca do nauki, free shopy – sklepy z ubraniami za darmo. W niektórych ośrodkach pojawiały się także lokale usługowe, na przykład salony fryzjerskie.
MT: Były też pomieszczenia o zmiennej funkcji, adaptowane zależnie od potrzeb i pomysłów mieszkańców.
ŁS: Poza tym w budynkach zorganizowano pomieszczenia administracyjne i dla osób o specjalnych potrzebach. W Marsie jedną kondygnację, na której były małe pokoje hotelowe z prywatnymi łazienkami (pozostałość po poprzednim najemcy), przeznaczono na sypialnie dla matek z noworodkami i dziećmi w spektrum autyzmu. Wykorzystywano także przestrzenie charakterystyczne dla architektury z tego okresu, na przykład kilkukondygnacyjne atria. W Ilmecie wewnętrzny dziedziniec funkcjonował jako boisko i miejsce spotkań.
MT: W charakterystycznej centralnej części Atrium mieszkańcy obchodzili Dzień Dziecka, z dmuchanym zamkiem, oraz wspólnie oglądali Eurowizję. Atrium jest doskonałym dowodem, że przestrzenie wyjątkowe pod względem architektonicznym i mogące pomieścić dużo osób sprawdziły się w ważnych funkcjach społecznych.
MW: Jakie cechy architektoniczne sprzyjają, a jakie nie sprzyjają adaptacji?
ŁS: Większość budynków, które analizowaliśmy, miała charakterystyczny dla przełomu lat 90. i 2000. układ gabinetowy z wydzielonymi pomieszczeniami, rzadko dzisiaj spotykany, oparty na modularnej siatce konstrukcyjnej. Pozwalał łatwo adaptować już istniejące pomieszczenia na kilkuosobowe sypialnie, bez konieczności stawiania ścianek działowych. Podstawowym problemem były głębokie trakty, one wynikały zaś z szerokości budynków. W obiektach hotelowych i mieszkalnych trakty są znacznie węższe niż w budynkach biurowych, zazwyczaj sporo szerszych niż dwadzieścia metrów, dlatego wewnątrz jest dużo ciemnej przestrzeni. Wykorzystuje się ją na trzon komunikacyjny lub pomieszczenia konferencyjne, niewymagające światła dziennego. Przy adaptacji trzeba te duże i ciemne przestrzenie jakoś zagospodarować, więc często umieszczano tam funkcje dodatkowe i obsługujące. Zdarzało się jednak, ze względu na zapotrzebowanie, że aranżowano w nich sypialnie bez okien.
Użytkownicy skarżyli się na nieotwieralne okna, brak przestrzeni zewnętrznych – balkonów, loggii – oraz naturalnej wentylacji, niewydolną infrastrukturę instalacyjną. Moc przyłączeniowa była zdecydowanie za słaba lub przestawała działać wentylacja, dostosowana do zupełnie innego trybu użytkowania.
MT: W Marsie były otwierane okna, ale po tym, jak ktoś próbował przez nie wyskoczyć, trzeba było je pozamykać.
ŁS: Tak, w tym jednym przypadku postąpiono na odwrót, poza nim zdecydowanej większości naszych rozmówców doskwierał brak otwieranych okien. Chcieli mieć kontakt ze światem zewnętrznym, poza tym okna odciążyłyby systemy wentylacji.
MW: Jak sobie z tym radzili?
ŁS: W Ilmecie prymitywnymi metodami perforowano elewację, czyli po prostu robiono dziury w ścianach zewnętrznych, żeby wpuścić powietrze do środka. Scentralizowane systemy wentylacyjne, obliczone pod otwarte przestrzenie, przestawały działać, kiedy dużo osób zebrało się w małych i wydzielonych strefach. Budynki były niedostosowane pod względem infrastrukturalnym i instalacyjnym, problem sprawiały zwłaszcza przeciążenie instalacji elektrycznej i zbyt mała dostępność łazienek.
MT: Pojawiały się zakazy używania sprzętu elektrycznego – suszarek i lodówek – w pokojach. Można było z nich korzystać tylko w specjalnie wyznaczonych miejscach.
ŁS: Struktura budynków nie do końca pozwalała szybko rozwiązać te problemy. Żelbetowe stropy oraz sztywny podział na trzon i przestrzeń przez niego obsługiwaną uniemożliwiały sprawne dokładanie pionów instalacyjnych, bezpieczne rozprowadzenie okablowania.
MW: Jakimi metodami starano się oswoić zimną, formalną architekturę biura, zmienić ją w dom?
MT: Przestrzenie były dość surowe. Na wyposażenie składała się mieszanka mebli biurowych, łóżek polowych i ewentualnie tego, co mieszkańcy sobie przynieśli. Na początku mieli do dyspozycji głównie łóżka polowe załatwione przez harcerzy, później miasto dostarczyło materace i one pogorszyły sprawę. W przestrzeni pod łóżkiem można było magazynować rzeczy, nie każdy miał szafkę.
W Marsie były szklane drzwi i wszyscy zasłaniali je, czym się dało, na przykład prześcieradłami. Było to niewygodne i mało skuteczne, ale dawało namiastkę prywatności. Pewnego rodzaju intymność i indywidualność rodziły się moim zdaniem w nieoczywistych przestrzeniach, na przykład na planie półkola, o nieregularnym kształcie lub z charakterystycznymi elementami. Sprawiały, że łatwiej było się utożsamić z konkretnym miejscem. W Ilmecie były większe pokoje, mieszkało w nich po sześciu–ośmiu obcych sobie ludzi, więc często delikatnie wydzielali sobie przestrzenie parawanami, ubraniami na wieszakach lub aranżacją swoich rzeczy, żeby zaznaczyć własną strefę.
ŁS: Fantazja projektowa lat 90. dała miejsca, w których możliwy był pewien zakres indywidualizacji i utożsamienia się z przestrzenią. W generycznych przestrzeniach współczesnych biur byłoby to zapewne trudniejsze.
MW: Co różniło adaptacje z waszych badań od tych, które znamy na przykład z czasów pandemii?
ŁS: Najbardziej specyficzne było podejście do funkcji. Standardowo w sytuacjach kryzysowych wykorzystuje się obiekty wielkoprzestrzenne: hale sportowe, stadiony i miejsca, które efektywnie obsłużą jak największą liczbę osób. Z punktu widzenia psychologii środowiskowej, percepcji przestrzeni lub po prostu komfortu i bezpieczeństwa nie nadają się jednak na dłuższy pobyt. Ich wtórne dzielenie z użyciem ścianek, papierowych tub, tkanin, a nawet systemowych rozwiązań skutkuje zaledwie substytutem prywatności i komfortu.
MW: Jak takie dostosowywanie przestrzeni wykorzystać do zbiorowego uczenia się i prototypowania miejskiego na wypadek przyszłych kryzysów?
ŁS: Adaptacje wykonywane w przyspieszonym tempie są próbkami tego, jak będzie zmieniało się miasto i jak projektować budynki w przyszłości. Analiza tych procesów sprowadza się do konkretnych sugestii, jak stosować określone układy konstrukcyjne, jakie przyjmować głębokości traktów i rozwiązania elewacyjne, aby powstawały obiekty łatwo transformowalne nie tylko na potrzeby centrów pobytowych, ale także na mieszkania lub jakiekolwiek inne funkcje. Według raportu GUS-u z 2022 roku aż 12 procent lokali w Polsce stoi pustych, czyli zasób do wykorzystania mamy ogromny. Ostatnia kontrola NIK-u dotycząca pustostanów w Warszawie wykazała na koniec 2022 roku 81,2 tysiąca miejskich lokali mieszkalnych, w tym 9,6 tysiąca pustostanów, przy czym do zasiedlenia nadawało się zaledwie 2,8 tysiąca z nich, resztę eliminował zły stan techniczny. Autorzy raportu NIK-u zwrócili uwagę, że pustostany są słabo zinwentaryzowane. Według nas ten zasób należy zagospodarować do szybkiego reagowania w momentach kryzysowych. Na razie leży odłogiem ze względów ekonomicznych, strukturalnych i formalnych.
MT: Przy okazji dotknęliśmy ciekawego zagadnienia pustki. Z reguły przyjmuje się, że jeśli coś jest pustostanem, to znaczy, że jest niewykorzystane i trzeba zrobić z tego użytek. Napływ uchodźców z Ukrainy pokazał, że pustka w mieście jest bardzo potrzebna dla elastyczności działania, gdy nagle trzeba przyjąć niespodziewanie dużą liczbę ludzi. Pustka w mieście jest tak naprawdę funkcjonalna.
ŁS: Miasta powinny przyjąć strategię dotyczącą zarządzania pustym zasobem. Uważamy, że powinien pozostawać częściowo pusty, jako odpowiednio chłonny bufor bezpieczeństwa w sytuacjach wyjątkowych.
MW: Co z naszej rozmowy można przetransportować do codziennej praktyki projektowej?
ŁS: Funkcja nie jest trwała, zazwyczaj zmienia się kilka razy w cyklu życia budynku. Obecna sytuacja podpowiada nam, jak projektować wystarczająco uniwersalnie, żeby struktury budowlane wchłonęły dynamikę zmian. Pojawia się kilka wniosków, z jednej strony oczywistych, a z drugiej niejednoznacznych w codziennej praktyce projektowej.
Po pierwsze, uzależniliśmy się od infrastruktury technicznej. W biurowcach generuje ona szczelnie zamknięte, mechanicznie obsługiwane pudełka, które odcinają człowieka od świata zewnętrznego. Powstaje niezdrowy wewnętrzny ekosystem, nieefektywny też w sytuacjach, gdy zachodzi potrzeba adaptacji. Wytyczne instalacyjne w dużej mierze determinują, co można zmieniać i w jakim zakresie. Po drugie, należy myśleć o uniwersalności budynków w kontekście ich form i proporcji. Neoliberalna filozofia budowania tkanki miasta sprawia, że wyrastają budynki coraz grubsze, trakty w nich są coraz szersze i ciemniejsze, a zatem coraz trudniej przerobić je potrzeby innych programów funkcjonalnych. Potrzebujemy budynków, które da się naturalnie doświetlić i przewietrzyć bez względu na sposób wykorzystania.
Przyglądaliśmy się też elementom konstrukcyjnym i siatkom modularnym. Istotne jest takie wymiarowanie elementów strukturalnych, aby w ramach modułu możliwe było wydzielanie pomieszczeń o racjonalnej szerokości. W monolityczne, żelbetowe struktury trudno wprowadzić nowe elementy, sprawnie przebijać w nich otwory, poprowadzić dodatkowe piony instalacyjne. To ograniczenie spowalnia działania adaptacyjne, dlatego powinniśmy szukać bardziej hybrydowych typów konstrukcji, na przykład łączyć stropy żelbetowe z elementami drewnianymi, łatwymi w demontażu bez wielkich nakładów inwestycyjnych i zaplecza budowlanego. W ramach szybkich, niezbędnych działań łatwo w konstrukcji hybrydowej wyjąć kawałek stropu i połączyć kondygnacje lub poprowadzić niezbędne instalacje. Te pomysły są zresztą rozwijane w wielu projektach na świecie ze względu na kryzys klimatyczny.
MW: Co z waszych doświadczeń związanych z adaptowalnością budynków zaproponowaliście dla budynku uniwersalnego?
MT: Na DoFA zaprezentowaliśmy nie konkretny projekt, lecz zbiór wniosków z naszych badań. Porównując różne budynki, zdobyliśmy wiedzę na temat tego, co działało, a co nie działało w trakcie adaptacji. Na jej podstawie opracowaliśmy strukturę, którą można traktować jak zbiór wytycznych i zasad dla kształtowania elastycznej architektury, zarówno w relacji wnętrza z zewnętrzem, jak i wewnątrz budynku. Na razie jednak nie proponujemy jej jako wzoru do realizacji, bo taka struktura powtarzana wielokrotnie byłaby nie do zniesienia i zaowocowałaby miastem generycznym. Pokazaliśmy interaktywną makietę, można było dodawać elementy, demontować i przestawiać. Na wystawie to rzeczywiście działało, ludzie przestawiali stropy, dodawali balkony. ŁS: Chcieliśmy pokazać, że projektowanie budynków wyłącznie pod kątem ich dopasowania do pierwotnej funkcji traci dzisiaj sens. Oczywiście każdy program ma specyficzne wymogi, ale jeżeli spojrzymy na miasto jako całość, dostrzeżemy, że budynki w podstawowym znaczeniu tworzą zasób przestrzeni, a ich funkcja zmienia się wielokrotnie w ich cyklu życia. Dlatego myślimy o budynkach jak o zasobie transfunkcyjnym.