DOROTA LEŚNIAK-RYCHLAK: Swoją książkę Modern Architecture and Climate. Design before Air Conditioning (Architektura modernizmu i klimat. Design przed epoką klimatyzacji) rozpocząłeś opisem projektu budynku mieszkalnego w Barcelonie, który wyszedł spod ręki Le Corbusiera. Jaką rolę ten obiekt odgrywa w narracji? Zrezygnowałeś na jego rzecz z tradycyjnego wprowadzenia.
DANIEL BARBER: Podjąłem taką decyzję kompozycyjną częściowo dlatego, że to interesujący projekt, a częściowo dlatego, że pozwolił mi ukazać Le Corbusiera jako architekta myślącego o klimacie. Wiem, że z tą tezą można się nie zgadzać. Zaproponowałem ją, aby osadzić figurę „mistrza” w dyskusji wokół klimatu. W archiwach zachowało się wiele dowodów na zaangażowanie zarówno Le Corbusiera, jak i wielu innych architektów w kwestie klimatyczne w latach 20. i 30. XX wieku. W trakcie pracy nad książką uderzyła mnie myśl: „dlaczego ja, historyk architektury, nie miałem o tym pojęcia?”. Dlaczego nie dyskutujemy o klimatycznym dorobku Le Corbusiera? Rzucając od razu na początku książki nowe światło na jego postać, chciałem pokazać, że problem zmian klimatu, owszem, wymaga od architektury wprowadzenia nowego zestawu tematów czy motywów, ale jest też szansą na przyjrzenie się naszym wzorcom, tradycjom, temu, jak opowiadamy historię architektury, i ujęcie tych zagadnień w nieco inne niż dotychczas ramy.
W projekcie barcelońskim kwestia klimatu została wyraźnie zarysowana. Le Corbusier przeanalizował budynek jako dynamiczny system zależności klimatycznych. Właśnie na tym wymiarze projektu postanowiłem się skupić – potraktowałem go jak początek pewnego typu modernizmu czy nowego spojrzenia na to, co czyni architekturę nowoczesną. System łamaczy światła, uważnie dostrojony do wędrówki słońca w różnych porach roku, zdecydował, że uznałem ten projekt za moment narodzin architektury wrażliwej na klimat.
DLR: Dlaczego wybrałeś projekt Le Corbusiera usytuowany właśnie w Europie, a nie w bardziej wymagającym klimatycznie miejscu?
DB: Książka powstawała w odniesieniu do prac wielu z moich nieocenionych kolegów i koleżanek po fachu: Jiata-Hwee Changa, wykładowcy na Narodowym Uniwersytecie Singapuru, badacza powiązań klimatyzacji i klimatu, Daniela Ryana i Jennifer Ferng z Uniwersytetu w Sydney, Hannah Le Roux z Uniwersytetu Witwatersrand w Republice Południowej Afryki. Każde z nich pisze o historii kultury architektonicznej i technologii klimatycznych z różnych perspektyw, a ich prace dotykają problemu architektury jako narzędzia służącego wzmocnieniu pewnych kolonialnych lub neokolonialnych procesów. Chciałem zrozumieć, w jaki sposób finansowe i przemysłowe mechanizmy nowoczesnego świata – którym to mianem określamy z reguły realia euro-amerykańskie – uczyniliśmy swego rodzaju drugą naturą. Jak doszło do tego, że klimatyzowane wnętrze stało się kluczowe dla kapitalizmu, ekonomii i aspiracji nieskończonego wzrostu gospodarczego. Nie jest to oczywiście powiązanie charakterystyczne wyłącznie dla Globalnej Północy, jego skutki są przecież odczuwalne na całym świecie (staram się zresztą ukazać ten mechanizm), ale konkretny typ budynku uczyniliśmy synonimem międzynarodowego modernizmu, a raczej jednego z modernizmów. Występuje powszechnie w miastach Ameryki Północnej i Europy, z czasem zdobył popularność również na Wschodzie. Chciałem zrozumieć, jakim sposobem budynek tak wymagający pod względem zapotrzebowania na energię wyłonił się ze swojego przeciwieństwa. Dlaczego cały dorobek badawczy dotyczący adaptacji do uwarunkowań klimatycznych porzuciliśmy na rzecz zasobożernych klimatyzowanych biurowców?
NATALIA RACZKOWSKA: Można zatem powiedzieć, że badasz historię modernistycznej architektury przez pryzmat jej relacji z klimatem. Co było nowego w sposobie, w jaki architekci tamtego okresu odnosili się do uwarunkowań klimatycznych?
DB: Moim zdaniem jednym z ważniejszych celów czy założeń modernizmu była delegitymizacja praktyk sprzed tego okresu. Moderniści dążyli do ukazania swojego ruchu jako postępowej alternatywy. W architekturze oznaczało to przywiązanie do określonego sposobu budowania – wysokoemisyjnego i uzależnionego od paliw kopalnych. Generalizując: gdyby nie moderniści, szkło, beton i stal dawno wylądowałyby na śmietniku historii. Na wyznaczniki nowej ery wybrano środki fatalne pod względem termicznym i o katastrofalnym wpływie na klimat. W pełni zdajemy sobie z tego sprawę. Tej świadomości nie mieli, niestety, ówcześni architekci.
Niektórzy dostrzegali problem, chociażby Le Corbusier przewidział, że nadejdzie sądny dzień dla idei szklanych wieżowców. Wiedział, że z połączenia bezpośredniego nasłonecznienia i nieosłoniętego szkła nie wyniknie nic dobrego. Zauważmy, że architektura modernistyczna nie ma jednego autora, zrodziła się z wielu różnych idei w latach 20. i 30., w wyniku pewnego rodzaju zmagań z klimatyczną świadomością. W tym sensie architektura modernistyczna i klimatyczna powstawały równocześnie.
Oprócz Le Corbusiera wielu architektów tamtego pokolenia na wiele sposobów próbowało uwzględniać kwestie klimatyczne w swoich wczesnych projektach, na różnych poziomach szczegółowości i technicznego zaawansowania. W pierwszych szkicach do projektu Immeuble Clarté w Genewie Le Corbusier próbował przedstawić trasę wędrówki słońca po niebie w różnych porach roku. Daleko tym rysunkom do naukowej precyzji, ale przebija z nich zainteresowanie klimatem w wymiarze, który pozwalał w pełni wykorzystać możliwości nowoczesnych materiałów i technik budowlanych.
W książce starałem się ukazać tę zależność: architektura modernistyczna i wiedza o klimacie rozwijały się równolegle. To nie były dwa odrębne ruchy, lecz jeden. Dążył do stworzenia dla nowych materiałów takiego zastosowania, które pozwalałoby efektywnie modulować mikroklimat w budynku. Stąd popularność choćby łamaczy światła.
NR: Co o klimacie wiedzieli architekci w epoce okołowojennej? Czy uwzględniali go w projektach? Jakie narzędzia i umiejętności mieli do dyspozycji?
DB: Zarówno przed ii wojną światową, jak i po niej do klimatologii podchodzono ze sporym entuzjazmem. Ludzie byli przekonani, że dzięki prognozowaniu pogody możliwe będzie na przykład planowanie upraw z wieloletnim wyprzedzeniem. Rozwój meteorologii nastąpił w wyniku znaczącego dofinansowania nauki w czasie wojny, a fascynacja nowym odkryciem nie osłabła w latach powojennych. W końcu musieliśmy jednak przyznać, że klimat to skomplikowany mechanizm i poznanie go zajmie nam trochę czasu. Odkryliśmy, że nie zdołamy przewidzieć pogody z wyprzedzeniem dłuższym niż siedem dni. Musieliśmy przyjąć do wiadomości, że nauka, profesjonalna wiedza, mają swoje ograniczenia. Kluczowa dla zrozumienia klimatu była informatyka, kolejna dziedzina, której rozkwit przypadł na lata powojenne. Szła w parze z klimatologią, tak jak szły w parze modernizm i projektowanie wrażliwe na klimatyczne uwarunkowania – nie da się rozstrzygnąć, co było pierwsze. Klimat jest ideą czysto obliczeniową; aby móc go badać i opisywać, potrzebujemy komputera. W drugim rozdziale skoncentrowałem się na brazylijskich przykładach klimatycznego modernizmu, które pozwalają zrozumieć, jaką rolę odgrywały budynki w dążeniu do poznania pewnych zjawisk. Budynki stały się dla klimatologii ważnym medium do eksperymentowania z najnowszymi odkryciami, polemiki z dotychczasową wiedzą. W Brazylii w latach 20. i 30. XX wieku, a w Stanach Zjednoczonych po wojnie architekci, inżynierowie i klimatolodzy metodą analizy typologii budynków, rodzajów okien i przekrojów ścian dążyli do zrozumienia uwarunkowań klimatycznych. Dwa rodzaje wiedzy o klimacie: naukowa i techniczna, zostały wprowadzone do architektury równocześnie, a następnie próbowano je sformalizować w najróżniejszych wizualnych strukturach, które ułatwiały architektom podejmowanie tego tematu. Klimatyczny interfejs łączył z sobą specjalistów różnych dziedzin. DLR: Jak zmieniła się wówczas relacja między wnętrzem i zewnętrzem? Dla wielu modernistycznych architektów był to ważny wątek. Jakich narzędzi używali do definiowania tej relacji po wojnie?
DB: To złożone zagadnienie. Uważam, że architekturze – i bardziej ogólnie kulturze – niełatwo będzie się uwolnić od pytania o konsekwencje izolowania wnętrz. Widzę dwie możliwe drogi w przyszłości: w pierwszej budynki są dla nas schronieniem, ale odczuwamy w nich rytm pór roku, w drugiej zaś nasze wnętrza są tak szczelnie zamknięte, tak ściśle regulowane, że można je uznać za niemal odrębne światy. Śledząc historię ruchu domów pasywnych, dostrzeżemy, jak ukształtowała się typologia grubo izolowanych, szczelnie zamkniętych budynków. Takie domy są wydajne pod względem energetycznym, ale powstają z wysokoemisyjnych materiałów. Gdyby nie równoważyły tego wydatku energetycznego w cyklu użytkowania, cała idea nie miałaby sensu.
Szczególnie chciałem zrozumieć, jak relacja wnętrza i zewnętrza determinuje i konfiguruje naszą przyszłość. Trudno traktować wnętrza jak osobne światy, kompletnie odizolowane, regulować ich doświadczanie i jednocześnie nie dostrzegać, że to podejście przyczynia się do katastrofy klimatycznej. Analizowałem projekty z lat 40. i 50. w Stanach Zjednoczonych i Brazylii, częściowo również w Europie. Architektów interesowało przede wszystkim odizolowanie wnętrza jako przestrzeni termicznej. Zrozumienie procesów zachodzących w szczelnie zamkniętym wnętrzu – akumulacji i strat ciepła – stało się prawdziwym wyzwaniem na długo przed przyjęciem fizjologiczno-regulacyjnej logiki optymalizacji przestrzeni pracy, zanim zaczęliśmy preferować pewnego typu doświadczenia termiczne jako najlepsze dla różnego rodzaju aktywności. Postępowaliśmy wbrew naturze, bo przecież każdy z nas ma inne ciało i preferuje inne temperatury.
Co musiałoby się zdarzyć, abyśmy zaczęli postrzegać wnętrze jako przestrzeń kontestacji, walki o przyszłość? Pandemia COVID-19, choroby przenoszonej drogą kropelkową, obnażyła szkodliwość mechanicznej klimatyzacji. Gdy zagrożenie dosłownie wisi w powietrzu, lepiej otworzyć okno czy włączyć klimatyzator? Poprawna odpowiedź jest tylko jedna, wiadomo jaka. Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że infrastruktura techniczna, którą wybudowaliśmy przez ostatnie pięćdziesiąt lat, daje nam ograniczone możliwości, ale niestety, łatwiej podążać tą samą drogą. W okresie powojennym nieraz dowiedliśmy naszego braku elastyczności: uczyniliśmy wnętrze przestrzenią zainteresowania i troski, komfortu, klimatyzacji i luksusu, ale też obsługiwaną przez liczne sieci infrastruktury, w której mieszają się społeczne pragnienia i przemysłowe łańcuchy dostaw.
DLR: Ważną rolę w modernistycznych wnętrzach odgrywał widok.
DB: Tak, zawsze sytuowano je w kontekście zewnętrza, widoku, jak Stahl House czy inne ikoniczne domy tamtego okresu. W niektórych okna są zaprojektowane tak, że zaciera się granica między wnętrzem a zewnętrzem. Ten okres w naszej historii przeminął. Możemy odizolować wnętrze i powiedzieć, że tu, w modernistycznym domu, pokoju szpitalnym czy muzealnym archiwum, koncentrują się luksus lub troska. Ta przestrzeń wymaga intensywnej klimatyzacji, żeby spełnić swoje funkcjonalne przeznaczenie. Projektując w taki sposób specyfikę danego wnętrza, odciskamy piętno na globalnym klimacie. Jak zmienimy nasze wzorce? Zaczniemy projektować fasady bardziej porowate czy bardziej szczelne i wydajne? Rozważania teoretyczne i eksperymenty już trwają, ale jednocześnie pomijany jest problem postrzegania wnętrz w naszej globalnej kulturze, ich wpływu na naszą wspólną przyszłość. Tymczasem mam wrażenie, że przyczyn kryzysu klimatycznego nadal szukamy poza architekturą.
DLR: W jaki sposób fasada – kluczowy element twojej narracji – była w przeszłości wykorzystywana do regulacji mikroklimatu?
DB: Starałem się opisać splot architektury i klimatu, późniejsze pole do kreatywnych poszukiwań. Znowu zwłaszcza w Brazylii lat 30. i 40., ale też w innych miejscach na świecie postępowała industrializacja, próbowano zbudować nową relację z globalną ekonomią. Ówczesny rząd przyjął za główny cel pokazanie, że w Brazylii także można zapewnić odpowiednie przestrzenie dla przepływu kapitału. Tamtejszy klimat uważano za niestandardowy w rozumieniu kształtującej się wówczas standaryzacji praktyk budowlanych. W Brazylii nie istniała rozwinięta infrastruktura energetyczna, dlatego przed upowszechnieniem mechanicznej klimatyzacji jedyną szansę na ochłodę dawały łamacze światła czy ekrany zacieniające – podnoszone, opuszczane, obracane, wysuwane. Inny ekran otwierano o poranku, żeby wpuścić świeże powietrze, a inny przesuwano, aby zapewnić cień po południu. Fasada stała się przestrzenią dynamicznej, namacalnej interakcji z klimatem, osobistą infrastrukturą, narzędziem do regulowania własnego termicznego doświadczenia, filtrem – zatrzymuje pewne elementy, a inne przepuszcza. Konstruujemy nasze życie w warunkach stworzonych przez techniczną inteligencję fasady.
W książce starałem się pokazać, że zmyślne mechanizmy i systemy zacieniania czy inne łamacze światła były traktowane jak rozwiązania techniczne na równi z klimatyzatorami i pozostałą maszynerią. Oczywiście te ostatnie wysunęły się na prowadzenie, ale posłużyłem się tymi przykładami, by zwrócić uwagę na moment w historii, w którym kierunek rozwoju architektury i wiedzy o klimacie nie był jeszcze zdefiniowany. Szczelna ściana kurtynowa też ucieleśniała pewnego rodzaju wrażliwość na dynamikę relacji wnętrze–zewnętrze.
DLR: Wspominasz o kluczowej roli przekroju przez elewację jako swego rodzaju projektowego generatora. W diagramie dostrzegłeś narzędzie do opisywania elementów i procesów klimatycznych. Do jakich celów wykorzystywano oba typy rysunków?
DB: Traktuję przekrój jak rodzaj diagramu, a diagramy w szerokim ujęciu – jak grafiki ujawniające informacje, których nie da się pokazać w inny sposób. Przekrój odwzorowuje tę zależność – przecież nie przecinamy budynków na pół. Działanie fasady możemy przedstawić wyłącznie na przekroju, wyłącznie przez wizualne medium rysunku architektonicznego. Zaintrygowało mnie rozpoznanie, że zespół zależności i uwarunkowań, które nazywamy klimatem, to w pełni ludzki wymysł, potrzebuje obrazów, zbiorów danych przedstawionych w formie wizualnej – czy to wykresu kija hokejowego, czy mapy wysokich temperatur. Architekturę można postrzegać jako jedno z takich narzędzi. Przekrój możemy zatem wykorzystać jako diagram klimatyczny. Sprawdzi się zarówno w charakterze artefaktu z przeszłości, jak i jeden ze scenariuszy przyszłości. Przekrój przez dynamiczną fasadę to jedna z możliwych trajektorii rozwoju; drugą jest przekrój przez gładką ścianę kurtynową korporacyjnego modernizmu. W książce odnoszę się do idei „rysunku technicznego” Viléma Flussera. Poddaje się ona wielorakim interpretacjom, ale mnie najbardziej interesuje sposób, w jaki rysunki techniczne (architektoniczna dokumentacja) prezentują informacje jednoznacznie ukierunkowane na konkretne wnioski. Na przykład w książce Victora Olgyaya Design with Climate: Bioclimatic Approach to Architectural Regionalism (Projektowanie w zgodzie z klimatem. Regionalizm architektoniczny w ujęciu bioklimatycznym) zamieszczono wykres ukazujący strefy komfortu w budynku, opatrzony dodatkowo rysunkiem zrelaksowanej postaci siedzącej w fotelu – miała przyciągnąć uwagę widza, uatrakcyjnić wykres czy chociażby odwzorować spekulatywne doświadczenie. Diagramy służą prezentowaniu informacji i uwypuklają atrakcyjność pewnych cech budynku, aby poprowadzić odbiorcę w założonym kierunku.
DLR: Dorobek naukowy Victora i Aladara Olgyayów jest fascynujący, lecz mało kto go zna.
DB: Moja książka w nieoczywisty sposób podąża ich tropem. Bracia bliźniacy Victor i Aladar Olgyayowie pochodzili z Węgier. Ukończyli Politechnikę w Budapeszcie w latach 30. xx wieku. Modernizm cieszył się wówczas szczególną popularnością, a jego idee były szeroko dyskutowane. Niewiele wcześniej Marcel Breuer opuścił Budapeszt. Nastąpiła schizma. Olgyayowie – jeszcze w trakcie studiów – opowiedzieli się po stronie architektury modernistycznej. Można powiedzieć, że byli akolitami Le Corbusiera: interesowały ich jego projekty, w których poruszał problem adaptacji klimatycznej, eksperymentował z dostępną technologią i materiałami. Olgyayowie cieszyli się na Węgrzech uznaniem, zrealizowali wiele projektów, lecz z powodów politycznych musieli wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Tam nie mieli bazy klientów. Przebranżowili się na badaczy klimatu, zaangażowali się w wiele projektów badawczych i eksperymentów z klimatycznymi metodami projektowania. Niestety, wszystkie ich innowacje przypadły na niewłaściwy moment – mechaniczna klimatyzacja zyskiwała na popularności, stała się głównym narzędziem regulacji klimatu. Wiemy, jak potoczyła się ta historia. Pod koniec życia Olgayowie utracili kontekst, dzięki któremu ich badania i praca miały sens. Mechaniczna klimatyzacja i paliwa kopalne pozwalały osiągnąć ten sam efekt, co zabiegi architektoniczne, lecz o wiele niższym kosztem. Przemysłowe łańcuchy dostaw i logika globalnego rynku ukształtowały się wokół ropy, klimatyzacji, stali, szkła i betonu – wszystkich elementów współtworzących wnętrza późnego kapitalizmu. Ten skomplikowany asamblaż do dziś wypełnia nasze życia dwutlenkiem węgla i nie możemy się go pozbyć.
DLR: Czym był Thermoheliodon Olgyayów?
DB: Analogowym przyrządem testowym, który miał badać wydajność energetyczną budynku na podstawie jego makiety. Trzeba przyznać, że idea była nieco szalona. Wielkie urządzenie służyło do badania kąta padania promieni słonecznych, ruchów mas powietrza i jego wilgotności. Pracując z Thermoheliodonem, Olgyayowie odkryli, jak trudno skalować zachowanie materiałów. Termicznych właściwości cegły o rozmiarach klocka Lego nie da się tak po prostu pomnożyć, aby uzyskać parametry dla cegły rzeczywistej wielkości. Thermoheliodon możemy jednak uznać za początek ery obliczeniowej w badaniu energetycznych właściwości budynków. Australijski architekt Andrew Marsh zapoznał się z badaniami Olgyayów i przełożył ich system na Ecotect, jeden z pierwszych programów do badania efektywności energetycznej.
DLR: Z fascynacją i grozą przyglądam się obecnie szczelnie zamkniętym, całkowicie kontrolowanym wnętrzom. Kiedy pomyślimy o tym, jak mechaniczna wentylacja i klimatyzacja wpłynęły na architekturę, łatwo dojść do wniosku, że był to wynalazek bardziej znaczący dla historii architektury niż powierzchowne style czy teoretyczne manifesty. Jak HVAC (heating, ventilation, air conditioning) zmienił branżę budowlaną?
DB: Istotny był moment, w którym stwierdziliśmy, że cały system budowlany należy podporządkować mechanicznej klimatyzacji. Trudno jednoznacznie stwierdzić, kiedy do tego doszło, może około roku 1955. Potrafimy prześledzić proces stopniowego wdrażania mechanicznej klimatyzacji, wszystkie udane i chybione próby jej upowszechnienia, podążanie regulacji prawnych za rozwiązaniami materiałowymi i technicznymi. Powstał zgrany i skoordynowany system, który służył – przynajmniej w teorii – produkcji warunków termicznych we wnętrzach: wszędzie takich samych, niezależnie od położenia geograficznego. Można powiedzieć, że spełnił się modernistyczny sen o stylu międzynarodowym: dzięki odpowiedniej liczbie klimatyzatorów identycznie doświadczymy wnętrz hotelu Hilton w dowolnym miejscu na świecie, w Cleveland, Kalkucie czy Cannes.
To absurd, że zamieszkujemy różne strefy klimatyczne, a żyjemy tak, jakby wszędzie panował ten sam klimat, prowadzimy taki sam styl życia, mamy takie same nawyki i tak samo się ubieramy. Kto decyduje o tym, jaka temperatura jest najlepsza do pracy, do mieszkania, jaki jest optymalny poziom wilgotności? Stoimy przed wyzwaniem: jak wykorzystać tę infrastrukturę, zasady, na jakich zorganizowaliśmy przemysł budowlany, i urządzenia, od których jesteśmy zależni, aby przynosiły inne efekty niż dotychczas, wytworzyły nowe regulacje, przeniosły uwagę na inne zagadnienia, przeformułowały pojęcie jakości życia? Jak zrobić miejsce na alternatywne rozwiązania? Infrastruktura, którą wytworzyliśmy, nie jest naszym przeznaczeniem. Jak rozpoznać, że brak różnorodnych możliwości w ramach naszego systemu budowlanego jest częścią problemu? Musimy otworzyć tę dyskusję. Systemy HVAC, podobnie jak diagramy i przekroje, są dosłownie ukryte. Zabawna cecha. Wchodzisz do centrum handlowego i widzisz sufit, ale to iluzja. Sufit jest podwieszany, między nim a stropem chowamy wszystkie urządzenia. Nie dostrzegamy HVAC również jako problemu architektonicznego, podzlecamy go innym specjalistom. Projektanci, obywatele, osoby zaangażowane w walkę o Ziemię, muszą zmierzyć się z faktem, że na to wszystko, co tak skrzętnie ukrywaliśmy, w końcu będziemy musieli spojrzeć. Nie wiem, czy oznacza to dosłowne odkrycie systemów HVAC, czy spojrzenie na przyszłe wyzwania jak na problem architektoniczny. „Wydobycie” klimatyzacji na powierzchnię mogło by być znaczącym symbolicznym gestem.
NR: Piszesz o relacji między klimatyzowaniem wnętrz a ogrzewaniem planety. Jakie konsekwencje miało porzucenie dynamicznej fasady na rzecz szczelnej ściany kurtynowej? Jak możliwość regulacji temperatury przekłada się na ludzkie zachowania?
DB: W swoich badaniach chciałem zwrócić uwagę na temporalny wymiar komfortu. Czy czujesz się komfortowo z myślą, że rujnujesz przyszłość swoich dzieci? To nie brzmi komfortowo, mimo to podtrzymujemy szkodliwe nawyki. Czym jest dla nas komfort? HVAC – niewidoczny, oczekiwany, nierozerwalnie związany z poczuciem komfortu – przyzwyczaił nas do pewnego stylu życia, obecnie z jednej strony trudnego do uzasadnienia, a z drugiej trudnego do przełamania. Trudno przekonać samych siebie, że mniej komfortu wyjdzie nam na dobre, że powinniśmy posiadać mniej i dobrowolnie cierpieć. Konieczne jest uwarunkowanie społeczeństw na nowo. Na tym właśnie polega problem: musimy przyzwyczaić się do chłodu zimą, do gorąca latem – w końcu planeta naprawdę się ogrzewa. Opublikowany dzisiaj [28 lutego 2022 roku – przyp. red.] najnowszy raport IPCC głosi, że w nadchodzących realiach katastrofy klimatycznej to upał będzie największym zabójcą. Niestety, stanie się to jeszcze za naszego życia. Jedynym rozwiązaniem, jakie przychodzi mi do głowy, jest przydzielenie prawa do klimatyzacji najbardziej przegrzanym miastom i wymuszenie adaptacji na pozostałych. Wyzwaniem będzie sprawiedliwa dystrybucja dostępu do klimatyzacji w ramach ograniczonego budżetu węglowego. Musimy ostrożnie dysponować naszymi zasobami komfortu. Oczywiście niektórzy potrzebują klimatyzacji i nie możemy oczekiwać od ludzi, że przetrwają najgorsze upały bez niej, decyzje musimy jednak podjąć zbiorowo.
DLR: Jak oceniasz świadomość tych wyzwań wśród architektów i innych specjalistów?
DB: Największym problemem jest obecnie wykorzystywanie zielonej architektury w celach komercyjnych: aby przypodobać się klientowi lub wyżej wycenić projekt. Szczyt kariery obecnych studentów przypadnie za mniej więcej dwadzieścia lat. Stale im powtarzam, że architektura przyszłości nie będzie polegać na rozbudowywaniu muzeów, projektowaniu prywatnych domów dla kolekcjonerów sztuki czy przeprojektowywaniu letnich rezydencji rodziców. Projekty przyszłości będą dotyczyć struktur pomocnych w sytuacji katastrofy, umożliwiających zaopatrzenie w trudnych warunkach, modernizacji i renowacji poprawiającej wydajność energetyczną, kolektywizacji czy innych form zaangażowanych w kwestie społeczne i energetyczne, z wykorzystaniem materiałów pochłaniających ciepło. Stoimy przed zupełnie nowym zestawem wyzwań – jako projektanci i jako społeczeństwo.
Musimy myśleć o narzędziach i technologiach, które przydadzą nam się w takiej przyszłości. Obecny model oparty na wzroście gospodarczym jest bezużyteczny i szkodliwy. Międzynarodowa Agencja Energetyczna ogłosiła jednoznacznie, że powinniśmy przestać budować elektrownie węglowe, ponieważ emitują zbyt dużo dwutlenku węgla. Musimy znaleźć sposób, aby przełożyć ten sam
argument na architekturę. Wiemy przecież, że budynki są współwinne, energetycznie rozrzutne. W każdym większym mieście żurawie sygnalizują gospodarczy rozwój: zwiastują budynki ze szkła, stali i betonu, wentylowane przez mechaniczne systemy zasilane którymś z paliw kopalnych – epoka postpandemicznej odbudowy gospodarki opiera się na wzroście emisji. Niekoniecznie chodzi o to, że architekci robią coś źle; raczej o to, że łańcuchy dostaw, standardy, regulacje i społeczno-przemysłowe uwarunkowania zmieniają się zbyt wolno. Trudno dziś zaprojektować obiekt, który nie będzie wysokoemisyjny na etapie produkcji i użytkowania.
Myślę, że w branży ekscytacja i zainteresowanie mieszają się z ostrożnością. Rozumiem to podejście, przecież nikt z nas nie chce się pozbawić środków do życia. Kiedy jednak nadejdzie zmiana? Czy trzeba ją wymusić na poziomie prawa budowlanego? Wielu architektów w Niemczech ma na koncie świetne projekty, rząd wprowadził system ich nagradzania przez ulgi finansowe lub łagodzenie regulacji. To pozwala na pewne ulepszenia, ale też sprawia, że architekci czują się zwolnieni z odpowiedzialności: „zrobiłem, co musiałem, i wystarczy”. Niektórzy twierdzą, że problemem jest samo powstawanie nowych budynków – czy potrzebujemy ich więcej?
Ważnym wydarzeniem było przyznanie Nagrody Pritzkera dla Lacaton & Vassal. Wprowadziło do dyskursu myśl, że nie potrzebujemy nowych budynków. Mamy wystarczające pole do projektowania, przestrzeń dla kreatywnych poszukiwań, dla spełnienia w zawodzie architekta poprzez modernizację, adaptację istniejących obiektów. Jak zatem przekonać samych siebie (oczywiście nie uważam, że wszyscy powinniśmy modernizować bloki z lat 60.), jak zacząć dostrzegać wartość w architekturze na podstawie innych niż dotychczas kryteriów?
DLR: Architektura, podobnie jak pozostałe dziedziny gospodarki, opiera się na paradygmacie ciągłego wzrostu ekonomicznego, ten zaś – jak wiemy – trudno nam porzucić. Wielka zmiana nie nadejdzie, dopóki nie przekształcimy całego systemu, a to nie lada wyzwanie. Mówiąc, że architekci mogą być pionierami zmiany, przywracasz trochę nadziei temu zawodowi.
DB: Pewnego rodzaju naiwność, ślepy optymizm, pozwalają mi jakoś funkcjonować. Stereotypowy architekt jest zapatrzony w siebie, przekonany, że przynależy do kulturowej awangardy. Moim zdaniem architekci mogą dać sygnał do zmiany w kontekście budownictwa. Nie chcę przez to powiedzieć, że rolnictwo czy finanse nie odczuwają kryzysu klimatycznego, ale to właśnie architektura musi zmierzyć się z egzystencjalnym zagrożeniem dla naszej branży, dla kreatywności, utartych metod działania; nadmiaru, luksusowych emisji – nie mylić z emisjami koniecznymi dla naszego przetrwania. Nauczyliśmy się projektować, funkcjonować w świecie i wnosić do niego wartości, które przez swoją zależność od paliw kopalnych niedługo okażą się zbędne. Budowanie ze szkła i stali, spalanie węgla, nie wnoszą do świata i społeczeństwa żadnej wartości.
Zamiast kształcić architektów do kreatywnego korzystania z komputerowych narzędzi projektowych powinniśmy ich uczyć, jak interpretować współczynniki oporu cieplnego i możliwości izolacyjne materiałów, propagować metody adaptacji istniejących budynków czy inne umiejętności – raczej rzemieślnicze niż profesjonalne.
Z tego powodu uważam, że Pritzker dla Lacaton & Vassal był istotny. Nie jestem fanem nagród i nie uważam ich za konieczne, ale myślę, że tym razem wykonano ważny gest. Wprowadził do dyskusji nowy zestaw wartości, docenił kreatywność w ramach ograniczeń, które musimy na siebie nałożyć. Lacaton & Vassal pracująoczywiście w państwie opiekuńczym, francuski rząd to specyficzny typ klienta, ale możemy przełożyć idee ich nagrodzonego projektu na nasze realia i je upowszechniać. Te wyzwania są obecne w projektach studenckich czy eksperymentalnych. Ich autorzy próbują mierzyć się z zagadnieniem relacji architektury i krajobrazu, możliwością adaptacji do różnych funkcji, zrozumieniem zależności łańcuchów wydobywczych materiałów budowlanych i możliwością ich przerwania.
Wydaje mi się, że wciąż czekamy na jakiegoś rodzaju potwierdzenie, że jesteśmy w kryzysie, czy raczej na otwarte przyznanie, że wzorce, do których przywykliśmy, zmieniają się szybciej niż nasze (jako przedstawicieli dyscypliny naukowej i zawodowej) zdolności dostosowawcze. Istnieje pewnego rodzaju pokrewieństwo między Nowym Europejskim Bauhausem i Nowym Zielonym Ładem w Stanach Zjednoczonych. Oba programy kładą szczególny nacisk na odejście od poszukiwań „zielonej architektury”, skupiają się na transformacji dyscypliny, na przekształceniu jej w odniesieniu do nowego rodzaju wartości, kreatywności w warstwie społecznej.
DLR: Jakie znaczenie przypisujesz komfortocenowi w kapitalizmie?
DB: Tomás Maldonado, ważna postać dla architektury lat 50. i 60. (między innymi wprowadził do dyskursu architektonicznego teorię systemów), napisał świetny esej The Idea of Comfort (Idea komfortu), o komforcie jako narzędziu kapitału. Klasa posiadająca wymusza na klasie wyzyskiwanej posłuszeństwo przez rozdawanie kawałków komfortu. Z czasem odkrawa coraz większe kawałki – zaczynała od przerwy obiadowej, aż doszła do klimatyzowanego mieszkania – czyni to jednak wyłącznie po to, by kapitaliści mogli bez zakłóceń pomnażać swoje bogactwa. Komfort staje się więc walutą, ale też wyznacznikiem niesprawiedliwości. Trzeba pamiętać o tej korelacji, przecież często oceniamy wartość architektury przez pryzmat jej skojarzenia z luksusem. Mówię o tym również w odniesieniu do stricte nieluksusowych projektów, na przykład osiedli mieszkań socjalnych – w nich także zwracamy uwagę na wykończenie, okładziny, grę płaszczyzn, waloryzujemy je pod kątem wartości estetycznych. Tu właśnie widzę istotne wyzwania dla naszej dyscypliny. Wartość pojęć „antropocen” czy „komfortocen” objawia się w ich kontekście, w próbie naznaczenia punktu zwrotnego, wejścia w nową erę. Ogólnie rzecz biorąc, zgadzam się z propozycją nazwania obecnej epoki geologicznej antropocenem, ale zastanawia mnie, do jakiego stopnia słuszny jest człon anthropos. Stąd wywodzi się kapitałocen – ze wskazania, że to nie anthropos, nie wszyscy ludzie, ale kapitaliści są przyczyną naszego obecnego położenia. Określenia „komfortocen” użyłem nieco żartobliwie. Chciałem powiedzieć, że winni nie są może wszyscy kapitaliści, a jedynie ci, którzy uparcie korzystają z klimatyzacji. Zawężenie tego pojęcia pozwala nam wyobrazić sobie pewien obraz człowieka, mieszkańca Globalnej Północy, Zachodu, który przyjmuje komfort za pewnik, uważa go za część życia, nie dostrzega, że jest wynikiem pracy innych ludzi, zdobywa się go kosztem cudzej wygody lub jakości życia. Do kapitału i komfortu prowadzi ta sama droga. Komfort zawsze, nieodłącznie – według logiki kapitalistycznej – wymaga wyzysku innych osób. Łatwo prześledzić ciąg przyczynowo- skutkowy od włączenia klimatyzatora, przez system dostaw energii, po kopalniane nadużycia wobec pracowników i ekosystemów. Nasz komfort ma cenę – są nią emisje i cierpienie innych ludzi. Istnieje jeszcze jeden rodzaj związku komfort–kapitał. „Łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu” – głosi słynny cytat z Fredericka Jamesona (autorstwo przypisuje się różnym osobom i mógł zostać sparafrazowany). Równie trudno wyobrazić sobie koniec komfortu czy świat, w którym pożądamy mniej komfortu – świadoma rezygnacja z niego wiąże się z problemem świadomości klasowej. Też od zawsze żyję w konflikcie „chcę mieć więcej rzeczy, ale nie chcę być paskudnym wyzyskiwaczem”. Czy bycie dobrym kapitalistą jest w ogóle możliwe? Niestety, nie mamy dostępu do innego systemu.
Podobna dynamika dotyczy dostępu do komfortu. Jak żyć w najmniej komfortowy sposób i jakie byłyby tego skutki? Jak sprawić, żeby nabrały wymiaru strukturalnego? Ruchy na rzecz sprawiedliwości klimatycznej dążą do obnażenia szerzej zakrojonego problemu – w klimacie zaszyfrowane są światowe nierówności ekonomiczne. Zmiana klimatu jako problem polityczny wykazuje pewne cechy wspólne z pandemią COVID-19 – jest radykalnie niesprawiedliwa. W obu kryzysach najbardziej cierpią najbiedniejsi, mieszkańcy rejonów z gorszą infrastrukturą, ograniczonym dostępem do zasobów. Stawić czoła zniszczeniom wywołanym przez niestabilny klimat pozwoli nam jedynie sprawiedliwość klimatyczna. Nie załatwimy tych problemów, działając tak jak dotychczas – troszcząc się o bogatych i pozostawiając biednych samym sobie. Niektórzy uważają, że zmiana klimatu to problem technologiczny, ale podchodząc do niego w ten sposób, idziemy na rękę bogatym, a biednym pozwalamy ginąć. Kryzys klimatyczny jest problemem także społecznym i wymaga skupienia się na sprawiedliwości i równych szansach. Chyba każdy z nas, nawet jeśli nie jest czytelnikiem science fiction, potrafi wyobrazić sobie niedaleką przyszłość: wiosłując przez światowy ocean, obijamy się o szczelnie zamknięte, klimatyzowane wieżowce Trump Towers.
NR: W jaki sposób architekci mogliby podjąć temat dyskomfortu i negocjować go, praktykując w profesji mocno zależnej od inwestora?
DB: W spotkaniu z klientem widzę wspaniałą szansę dla zrównoważonego projektowania. Od dziesięcioleci zastanawiamy się, jak przekonać klienta do pewnych decyzji projektowych, ograniczenia emisji. Odpowiedź jest moim zdaniem prosta: używajmy reprezentacji. Jeśli chcesz przekonać klienta, żeby zaakceptował określony materiał na pokrycie dachu, przygotowujesz dla niego odpowiednie przykłady i pytasz: „czy to nie wspaniałe?”. Architekci świetnie rozumieją właściwości materiałów, systemy i ich powiązania na różnych poziomach, doskonale posługują się materiałem wizualnym. Czy to nie idealny zestaw narzędzi do stworzenia środowiska, które pozwoli nam lepiej odpowiedzieć na przyszłe wyzwania klimatyczne? Jak agitować za zmianą przepisów na takie, które umożliwią nam skuteczne negocjowanie z klientami?
Uważam architektów za osoby kulturotwórcze, nie biurokratów ani technologicznych wynalazców. Alternatywne rozwiązania zadziałają, jeśli będą atrakcyjne. Musimy sprawić, że chłód zimą będzie pożądany. Możemy sobie pozwolić na eksplozję kreatywnej energii, aby wyzwolić poezję nowego życia w przyszłości zmienionej przez kryzys klimatyczny. Oczekujemy od architektów nowych doświadczeń, które pozwolą nam odnaleźć sens, dadzą nadzieję w obliczu klimatycznej katastrofy. Myślę, że w jakiś sposób oczekują tego również klienci, nawet jeśli przychodzą do nas ze zleceniem projektu nowej łazienki. Musimy sprawić, by każdy projekt dotyczył zmiany klimatu.
DLR: Zespół Nowego Europejskiego Bauhausu…
DB: Jest neoliberalny.
DLR: Czy poszukuje innego kierunku w architekturze? Przemowa Ursuli von der Leyen wzbudziła nadzieję na zmiany, jakiegoś rodzaju zieloną przyszłość. Z drugiej strony zdajemy sobie sprawę, jak powszechny jest greenwashing, wiemy, że do zespołu Nowego Europejskiego Bauhausu należy Bjarke Ingels. Zaczynamy więc wątpić, czy ta inicjatywa nie jest wyłącznie chwytem marketingowym. Polityczne poparcie, które otrzymał ten projekt, z pewnością się przyda, ale nie wystarczy, aby zaszły realne zmiany. DB: Wyzwanie polega na zrozumieniu szerokiego, intersekcjonalnego kontekstu. Moim zdaniem największym osiągnięciem architektów jest ich zaangażowanie – przynajmniej w Stanach Zjednoczonych – w kwestię nierówności rasowych. Zespoły architektów, aktywistów, socjologów, liderów lokalnych społeczności i wielu innych osób wspólnie poszukują rozwiązań dla tych skomplikowanych problemów, definiują cele i określają możliwe podejścia.
Kryzys klimatyczny przysparza problemów między innymi dlatego, że społeczeństwo go nie zauważa. Owszem, funkcjonuje w zbiorowej świadomości wykształconych osób czytających periodyki, ale wielu z nas jeszcze go nie odczuwa w swojej codzienności. Ekscytuje mnie perspektywa współpracy architektów z osobami z różnych środowisk. Czasem wierzę w przyszłość, czasem mniej. Dziś, cztery dni po wybuchu wojny, trudno mi być optymistą. Musimy już teraz się zastanowić, jakiego rodzaju projekty najlepiej sprawdzą się w warunkach rosnącego poziomu wód, w przegrzanych miastach. Katastrofa występuje wtedy, kiedy dana społeczność nie potrafi samodzielnie poradzić sobie z pewnymi wydarzeniami i musi szukać pomocy na zewnątrz, aby przetrwać. W tym miejscu znajduje się obecnie architektura. Potrzebujemy pomocy od klientów, konstruktorów, projektantów innych branż, od ustawodawców i od siebie nawzajem, aby zachować społeczną wartość architektury w dobie dramatycznych przemian. Musimy spojrzeć na architekturę jak na wspólny projekt wielu autorów – także spoza branży. Część z tych wniosków czerpię ze wspaniałej książki Hannah Knox Thinking Like a Climate (Myśleć klimatem). Autorka jest antropolożką, spogląda na kryzys klimatyczny czysto analitycznie i mówi, że nie jest to nowy problem oczekujący na dodanie do długiej listy, lecz wyzwanie, które wymaga od nas kompletnego przeformułowania naszej relacji ze światem.
NR: Dotarliśmy do pewnego rodzaju punktu zwrotnego. Powiedziałeś, że Modern Architecture and Climate to książka historyczna, lecz w dużej mierze traktuje o przyszłości. Okoliczności, w jakich rozmawiamy, wskazują, że niewiele nauczyliśmy się z historii. Jakie wnioski możemy wyciągnąć z omawianych przez ciebie problemów?
DB: To trudne pytanie, bo z dnia na dzień wiele się zmieniło. Mogę mówić tylko za siebie, ale wydaje mi się, że zbyt łatwo przychodzi nam wydawać opinie o przyszłości. Myślałem, że pandemie chorób zakaźnych są dawno za nami. To samo można powiedzieć o tej inwazji, wojnie w Europie: wiele osób od dawna przed nią ostrzegało, mimo to nadal jestem w szoku.Staram się nie krytykować modernistów, na przykład Miesa van der Rohe, za projektowanie straszliwie nieefektywnych energetycznie budynków. Takie były czasy, kontekst, w ten sposób potoczyła się historia. Pokolenie modernistów cechował niemal naiwny optymizm, niezachwiana wiara w lepszą przyszłość, w nieunikniony postęp. Ten pogląd ustrukturyzował naszą wiedzę tak sztywno, że trudno się wyłamać. Wszystkie wybiegające w przyszłość projekty minionego stulecia – Seagram Tower czy dowolny projekt Zahy Hadid – opierają się na założeniu nieskończonej produkcji i konsumpcji paliw kopalnych, dostępności energii i emisyjnej rozrzutności. Większość modernistycznych architektów, których znamy i wielbimy – z kilkoma wyjątkami, jednym z nich jest Hassan Fathy – postrzegała konsumpcję paliw kopalnych wręcz jako część projektu. Bezgraniczna konsumpcja energii była czymś dobrym. Jeszcze do niedawna uważano, że wartość budynku wynika z jego możliwości zwiększenia aktywności ekonomicznej, ta zazwyczaj była powiązana ze zużyciem energii.
Nie wiemy, jaka przyszłość czeka świat. W każdym kolejnym raporcie IPCC czytamy: „osiemnaście miesięcy temu myśleliśmy, że będzie źle, ale już wiemy, że będzie gorzej, niż zakładały nasze najgorsze scenariusze, a wydarzy się to szybciej, niż prognozowaliśmy”. Musimy nauczyć się budować, przewidywać i planować z pokorą wobec przypadku. Jesteśmy zależni od infrastruktury, ale chyba już zrozumieliśmy, że ona stoi na drodze do zbudowania środowiska, które odzwierciedlałoby nasze obecne wartości. Musimy działać ze świadomością, że za jakiś czas najprawdopodobniej znowu przyjdzie nam obrać inny kurs. Działajmy, ale pozostańmy elastyczni.