Ilustracje: Daniel Gutowski

Agroturystykę jako działalność biznesową wymyślono po to, żeby rolnicy mogli sobie dorobić. Przy niewielkim nakładzie finansowym, bez konieczności płacenia podatku. Wystarczyło kilka pokoi wynajmowanych latem w domu gospodarzy i wspólne śniadania z letnikami, w kuchni z widokiem na podwórko. Obecnie rzadko tak to wygląda, ale wciąż głównymi walorami obiektu agroturystycznego są wiejskość i lokalność. Jedno i drugie definiują gospodarze tych miejsc. Czasem stawiają na wiejskość chłopską, czasem na szlachecką, a czasem à rebours: jurta na polanie i jeśli zwierzęta, to dziko żyjące. Niezależnie od rodzaju gospodarstwo agroturystyczne zawsze oferuje lokalną opowieść: o przyrodzie, historii, ludziach i ich losach. Nawet w obiektach wyglądających jak pensjonaty na przedmieściach zobaczymy oprawną w ramki historię miejscowości i parę nostalgicznych zdjęć na ścianach. Hasło „agroturystyka” jest pojemne, obejmuje najróżniejsze propozycje: od poddasza z widokiem na kury wśród malw po dom weselny w stylu dworkowym, stodołę ze ścianą ze szkła oraz kosmiczne spa z pełnym wachlarzem usług beauty.

Agroturystyce, inaczej zwanej turystyką wiejską, od lat 90. wiele uwagi poświęcają media, biznes w skali lokalnej i jednostki samorządu terytorialnego. W Google roi się od ofert, rankingów, artykułów lajfstajlowych i naukowych, wyników badań konsumenckich oraz poradników, jak przedsiębiorstwo agroturystyczne założyć i prowadzić. Przy okazji tekstów promujących region ten rodzaj usług turystycznych doskonale wpisuje się w kultywowanie lokalnych tradycji i edukację o wiejskim dziedzictwie.

Gospodarstwa agroturystyczne są różnorodne jak polska wieś. Jej urzędowa definicja nie uwzględnia zróżnicowania w zależności od regionu, uwarunkowań przyrodniczych i ekonomicznych ani polityk społecznych[1]. Szukając wspólnego mianownika, łatwo zabrnąć w rozważania natury ekonomicznej, społecznej, kulturowej, przyrodniczej i prawnej. Uniwersalna klasyfikacja gospodarstw agroturystycznych obejmuje trzy kryteria: rodzaj gospodarstwa rolnego z podziałem na gospodarstwa aktywne i nieaktywne, sposób kontaktu turysty z gospodarstwem i rolnictwem (bezpośredni–pośredni, bierny–aktywny) oraz stopień autentyczności doświadczenia turystycznego (agroturystyka pokazowa, autentyczny udział)[2]. W tej klasyfikacji odnajdą się zarówno przycupnięte pod lasem chatki na wynajem, jak i lśniące nowością dworki weselno-konferencyjne. Co łączy tak różne przedsięwzięcia? W każdym z nich pobrzmiewa opowieść o wsi idealnej, z marzeń mieszczuchów. O wsi spokojnej, wsi wesołej. Takiej, której już nie ma, a może nigdy nie było.

Wilegiatura, czyli mieszczuchy na wsi

Willą nazywamy budynek mieszkalny otoczony ogrodem. Po łacinie „villa” znaczy wieś. Wilegiatura to wypoczynek na wsi, najlepiej takiej, która pięknie kojarzy się z willą. Od czasów najstarszych Rzymian mieszczuch udawał się na wypoczynek poza miasto, by uciec od jego udręk, ale nie po to przecież, by zaznać udręk wsi. Idealnie, gdy wieś była jak z obrazka.

Obrazek oczywiście się zmieniał, zgodnie z ewolucją wyobrażeń miastowych o wsi. Polacy urodzeni w pierwszym dwudziestoleciu po wojnie wieś znali z autopsji. W latach 50. i 60. mieszkało nas tam ponad 60 procent; liczba ta malała na skutek migracji do miast. Miastowych w pierwszym pokoleniu wciąż łączyły silne związki ze wsią, tam mieszkali ich bliscy. Dla wielu osób z mojego pokolenia wieś lat 60. i 70. była naturalnym miejscem wakacji, z różnych powodów: niskich kosztów, chęci pomocy rodzinie w pracach polowych, potrzeby kultywowania rodzinnych tradycji, poczucia rodzinnej solidarności, szczerego albo wymuszonego. W dorosłym życiu niegdysiejsi letni wieśniacy podążą do agroturystyk – skieruje ich tam sentyment. Będą usiłowali wskrzesić uczucia towarzyszące karmieniu kur z babcią, jeździe na wozie pełnym siana, na którym spało się później w stodole, oczywiście bez wieczornego mycia. Kolejne pokolenie będzie kojarzyło wieś z wakacyjną miejscówką już niekoniecznie należącą do rodziny. Wieś pojmują jako coś w rodzaju parku rozrywki, zbiór zajęć i artefaktów bez związku z życiem, jakie znają.

Obrazek pod tytułem „wieś w oczach dziecka z miasta” często funkcjonuje jako ulotka reklamowa chat, dworków, rancz i pensjonatów, stojących oczywiście na terenie gospodarstwa – to słowo zawiera w sobie obietnicę sielanki. Nieważne, że w pakiecie dostajemy basen, altanę z grillem i minisiłownię. Hotel na wsi też może polecać się jako agroturystka i nawiązywać do marzenia o wsi utraconej, choćby nazwami w menu: pierogi naszej babci, wegeburger pradziadka Ignaca. Wieś, o której opowiadają dzisiejsze agroturystyki, utraciliśmy bezpowrotnie, ale jednocześnie wciąż żyje w fantazjach młodszego pokolenia, choć ono przecież dziadka z jego poczciwym Kasztanem nie pamięta.

Z badań odbiorców oferty turystycznej wynika, że spora grupa chce w gospodarstwie agroturystycznym odnaleźć „prawdziwą wieś”[3], ale raczej jako scenografię dla wypoczynku, z gospodarzem w roli ducha opiekuńczego.

To, jak agroturystykę wyobrażają sobie konsumenci, jest coraz dalsze wobec jej pierwotnej definicji. Wieś stanowi rodzaj tła (dodatku) dla miłego wypoczynku na łonie natury. Gospodarz, to nie rolnik, ale raczej opiekun, trochę nawet concierge – jego głównym zadaniem jest zadbać o to, abyśmy cudownie spędzili urlop i by niczego nam nie brakowało. Przy tym wszystkim powinien zarówno posiadać umiejętności w zakresie obsługi klienta, jak też zdolność do budowania szczerych i prawdziwych relacji międzyludzkich. Poprzeczka wydaje się wysoko postawiona[4].

Gdyby właściciele takich gospodarstw dosłownie stosowali się do tego oczekiwania, oferowaliby pokoje w przedsiębiorstwie rolnym z całym jego urokiem: maszynami pracującymi od świtu, wielkoskalową hodowlą lub linią przetwórstwa płodów rolnych. Tymczasem właściciele i dzierżawcy agroturystyk oraz touroperatorzy też grają w „prawdziwą wieś”: oferują warsztaty malowania na szkle i smażenia powideł, wieczory panieńskie z udeptywaniem kapusty. Organizują wycieczki, spotkania, prezentacje, potańcówki, jogę na polanie i kontemplację drzew w sadzie. Goście wciągają się w te aktywności niczym w prace gospodarcze na „prawdziwej wsi”, gdzie bezczynnie tkwić zdrowemu nie uchodziło. Różnica polega na tym, że tutaj efektem jest przyjemność, a nie zmęczenie. Łazienka z jacuzzi i wi-fi wspaniale tę ofertę dopełniają.

Gospodynie, gospodarze, gospodarstwa

Osoby prowadzące przedsiębiorstwa agroturystyczne chętnie nazywają je swoimi gospodarstwami, a siebie – gospodyniami i gospodarzami. Nazwy te mają uzasadnienie emocjonalne, niezależnie od tego, czy ktoś urodził się na miejscu, odziedziczył dom po przodkach, czy kupił budynki i ziemię. Wizje rozwoju gospodarstwa, styl pracy i relacje z gośćmi zależą od wybranego modelu biznesowego, a każdy właściciel decyduje indywidualnie. Można wychować się w tradycyjnym gospodarstwie i dobrze pamiętać „wieś prawdziwą”, a mimo to rozwijać usługi hotelarskie o wysokim standardzie. Innym zdarza się porzucić miasto i bez żadnego doświadczenia rolniczego dbać o naturalnie uprawiany ogród, odnawiać stare maszyny rolnicze i nagrywać tradycyjne pieśni.

Odwiedziłam kilka obiektów agroturystycznych i od zarządzających nimi osób usłyszałam kilka różnych opowieści. Wiele dopowiedziały mi ich domy. Każdy przykład jest wypadkową historii lokalnej, otaczającego krajobrazu, oczekiwań gości i aspiracji gospodarzy.

Bohaterski dom, który został dworkiem

W dworku nad Sołą, niedaleko Oświęcimia, działa dziś wielopokojowy pensjonat z zapleczem bankietowym i szkoleniowym. Wyrósł z rodzinnej agroturystyki w niedużym przedwojennym domu. Beata, gospodyni tego miejsca, snuje opowieść o optymalizacji wysiłku i pieniędzy wkładanych w ten biznes. Wynika z niej, że nie da się zmonetyzować mnóstwa działań, dzięki którym na gości czekają dwa–trzy pokoje z rodzinną atmosferą, miejsce pod ognisko oraz wspólne nasiadówki przy stole. Nawet jeśli kocha się swoją pracę i ludzi, prosty rachunek finansowy i zdrowotny każe porzucić sielankowe klimaty i zacząć wystawiać faktury za szkolenia i bankiety. Mimo to gospodyni wciąż mówi o swoim obiekcie: nasze gospodarstwo. Są warzywa z własnego ogrodu, w pokojach meble sprzed pół wieku i lniane zazdrostki w oknach. W czasie wojny mieszkająca tu rodzina udzielała pomocy i schronienia więźniom uciekającym z obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Wielu z gości pensjonatu zatrzymuje się tu właśnie dlatego, że zamierzają zwiedzić muzeum Zagłady. Zdejmując w wyobraźni kolejne warstwy materii i czasu, zobaczyłam w miejscu sielskiego pensjonatu rozgrywający się dramat.

Chata bardziej wiejska niż wieś, w której stoi

Drewniana siedziba w powiecie suskim służy przede wszystkim do mieszkania. Basia miała do wyboru kawalerkę w dużym mieście albo drewniany, przestronny dom na wsi. Cały jest złożony z opowieści o dawnej wsi. Zainicjowali ją poprzedni właściciele, także przybysze z miasta. Kupili zwykłą wiejską chałupę i nadali jej arcywiejski „sznyt”: wyposażyli w klepiska, elementy zdobnicze właściwe dla regionu, meble, kilimy. Dzisiaj klepisko jest podgrzewane. Dzięki centralnemu ogrzewaniu gliniane ściany i belki u powały pławią się w cieple. Wnętrza są pełne starych sprzętów, czasem obsadzonych w nowej roli. Dom, tak bardzo lokalny w formie, że aż skansenowy, wykreowali ludzie z miasta. Urządzili go według swoich marzeń.

Goście, którzy kiedyś go odwiedzą, będą szukać kontaktu z naturą, ciszy i harmonii.

Strych zmieni się w salę do jogi, a łąka w miejsce warsztatów zielarskich. Ten pomysł na działalność wpisuje się w pierwotną ideę agroturystki, czyli dodatkowy, zwykle sezonowy dochód. Tyle że tutejsi gospodarze nie mają nic wspólnego z rolnictwem ani nie zamierzają zrezygnować z pracy w mieście.

Sielanka na zamówienie

W okolicach Chełma Andrzej z żoną odnowili i rozbudowali dom po babci. Od pokoleń należał do rodziny, wszędzie stoją zdjęcia i bibeloty sprzed lat. Przodkowie obecnych gospodarzy nigdy nie trudnili się rolnictwem, siedlisko różni się od typowych zabudowań wiejskich w tym regionie. Nie towarzyszy mu zabudowa gospodarcza, nigdy nie trzymano tu zwierząt innych niż domowe. Obecni gospodarze sami przyznają, że postanowili „zagrać w wieś”. Nabyli kozy, króliki i kury. Na starych zdjęciach ogród wygląda jak wokół podmiejskiej willi, obecnie przypomina taki z Muzeum Wsi Lubelskiej, stamtąd zresztą pochodzi inspiracja. Goście oczekują wiejskości w wersji sielankowo-rodzinnej. Przyjeżdżają przez okrągły rok, od lat ci sami. Ich dzieci zaglądają do szaf i na strych, odnajdują tam różne cuda. Gospodyni ma czas i na wspólne robienie przetworów, i na wieczorne bajania. Obsługa turystów trwa przez całą dobę, właścicielom pomagają pracownicy. Czas gospodarzy, także ten poświęcony na opowieści, spacery i wspólne pasienie kozy, ma cenę, uwzględnioną w rachunku za pobyt. Chociaż wszystko dzieje się tu powoli i niewymuszenie, biznes musi być efektywny. Poza tym koza kozą, ale wszyscy goście oczekują nowoczesnej łazienki i internetu.

Dom z miłość do gór

W Beskidzie Niskim domów dla turystów jest dużo. Jedne, jak chata Kasi, nawiązują do lokalnego budownictwa; inne, choć bryłą przypominają łemkowską chyżę, są minimalistyczne, ze szklaną ścianą i jacuzzi. Dawne wsie zmiotła akcja „Wisła”, mało mieszkańców żyje tu z rolnictwa.

U Kasi goście zatrzymują się na dłużej albo na chwilę. Ci drudzy idą Głównym Szlakiem Beskidzkim. Gospodyni, miastowa z urodzenia, przybyła w góry z miłości. Każdy by tak chciał. Opowieść tego domu ma kształt drogi. Kwiaty namalowane na ścianach, zdjęcia, książki i meble przybyły zewsząd. Są to pamiątki rodzinne i przedmioty ocalałe z łemkowskiej wsi, która już nie istnieje. Ma się wrażenie, że każdy przedmiot ktoś ze sobą przyniósł, posiedział długo w nocy przy stole i jak Włóczykij rano ruszył dalej. Nie ma tu płotów ani czytelnych granic posesji. Wszystko jest jakby tymczasowe i zmienne, jak życie wędrowca. Tak to wygląda oczami gości. Gospodyni widzi rachunki, podatki, stale rosnącą konkurencję. W tych górach gospodarstw agroturystycznych z każdym rokiem przybywa.

Gdy wieś to za mało

Gospodarstwo agroturystyczne potrzebuje krajobrazu, który zatrzyma turystów. Jeśli szczęśliwie jest położone w tak zwanej atrakcyjnej okolicy, gości nie zabraknie. Czasem jednak krajobraz trzeba stworzyć. Gdy nie wystarczy wiejskość, warto ją wzbogacić o nową opowieść, nadpisaną na zwyczajnej wiosce jak palimpsest. Jednym z pomysłów na wzmocnienie turystycznej atrakcyjności wsi jest koncept wioski tematycznej. W każdym z polskich województw znajduje się od kilku do kilkunastu wiosek tematycznych. Są produktem turystycznym powstałym z woli lokalnej społeczności – autora i beneficjenta tego przedsięwzięcia. Tematyką nawiązują do lokalnych zasobów (Wioska Słoneczników albo Pod Skałą) albo są od realiów miejscowości oderwane, zrodziły się z pomysłowości mieszkańców (Wioska Relaksu albo Brydżowa). Dla gospodarstw agroturystycznych oznacza to dostosowanie się do reguł opowieści poprzez wystrój domów, oznakowanie przestrzeni, lokalne produkty i ofertę rekreacyjną. W zamian gospodarze otrzymują know-how i przynależność do rozpoznawalnego grona miejscowości. Systemowym wzmocnieniem dla agroturystyk są trasy, podobnie jak wioski – tematyczne. Wymyślone je i wytyczono dla wzmocnienia rozpoznawalności regionu. Sama wieś już nie wystarcza, ale wieś na którymś ze szlaków tematycznych daje radę!

O turystyce wiejskiej coraz częściowej mówi się w kontekście turystyki zrównoważonej, z naciskiem na ekonomiczne i społeczne korzyści z jej rozwoju dla społeczności lokalnej. Z tego samego nurtu bierze się, coraz odważniej podkreślana w materiałach promocyjnych, troska gospodarstw o środowisko naturalne, odpowiedzialną produkcję i konsumpcję. Warzywa z własnej uprawy uatrakcyjniają gościom pobyt, ale też skracają łańcuch dostaw. No waste, gospodarka cyrkularna, produkcja i konsumpcja na miejscu, bioróżnorodność – wszystko to są przecież atrybuty wsi minionej. Na przednówku rządził weganizm, a cyfrowy detoks trwał przez cały rok. Płynie opowieść o harmonijnej, nieskażonej, przyjaznej wsi. Nie szkodzi, że nieopodal stoi farma mięsna, a sąsiad nie oszczędza na opryskach. Wieś prawdziwa i wieś agroturystyczna funkcjonują w dwóch różnych rzeczywistościach, wzajemnie siebie nieciekawych. Goście rancza w stylu agri-office albo chaty pod lasem nie chcą rozmyślać o sprawach polskiej wsi. Gdyby ich interesowały, wybraliby się do zagrody edukacyjnej i przy międleniu lnu dowiedzieliby się, czym dla tej części kraju jest Europejski Zielony Ład oraz poznaliby przyczyny spadku opłacalności produkcji rolnej. Porozmawialiby o wykluczeniu komunikacyjnym wsi i jego wpływie na równość szans tamtejszej młodzieży. Od spełnienia warunku wyróżniającego agroturystykę spośród innych turystyk – doświadczenia życia na wsi w relacji gospodarze–goście, a nie usługodawcy–­usługobiorcy – już tylko krok dzieli nas od refleksji nad pochodzeniem chleba naszego powszedniego i powodami, dla których do miast ciągną kawalkady ciągników opatrzonych transparentami. Potrafię sobie wyobrazić, że wyjście w usługach agroturystycznych z układu podaż­–popyt (oferujemy sielankę, ponieważ klient jej oczekuje) pomaga miastowym zrozumieć wieś, w jej dzisiejszym kształcie trudną do zdefiniowania. Jestem turystką ciekawą wiejskiego tu i teraz, ale rozumiem, że gra w wieś wynika z popytu na relaks i uciechę. W końcu chodzi o to, żeby wypoczętym wrócić z wakacji do miasta.