„Chcesz pisać o aszwa’ijjatach? J’ani1, dlaczego? Nie pisz o nich, błagam cię, wybierz jakiś inny temat. Dlaczego uparłaś się pisać o tym, co u nas najgorsze?! Może napisz o islamskim Kairze, o tych wszystkich pięknych meczetach!”
Po co mam o nich pisać, Jasmin? Pamiętam mój pierwszy poranek w Kairze. Obudziło mnie lepkie powietrze. Siedzę w oknie niewielkiego gabinetu w mieszkaniu naszych przyjaciół w dzielnicy Al Doqi, wertuję książki z cudownymi ilustracjami: koptyjski Kair pierwszych chrześcijan, Kair islamski, Kair kolonialnej belle époque, Kair modernistyczny, a nawet – chociaż taki nigdy nie istniał – śladami cywilizacji faraonów. Wszystkie te fascynujące warstwy historycznego Kairu skupiają się na skrawku śródmieścia zamieszkanym przez 2 procent obywateli stolicy. Egipskie władze od lat fantazjują o przekształceniu tego obszaru w zamknięte muzeum na świeżym powietrzu2. Siedzę w oknie MEGALOPOLIS i przeglądam przewodniki, a kilkanaście pięter niżej ulica już od dawna nie śpi. Doznaję szoku na widok kobiety w czarnej sukni i hidżabie, która kroczy spokojnie środkiem jezdni, niewzruszenie kołysząc się na boki między autami, te zaś trąbią jak oszalałe. Jeszcze nie wiem, że w tym mieście i ja zarzucę swoje uparte europejskie nawyki i zamiast chodnika (prawdziwego toru przeszkód) będę wybierać ruchliwą drogę. Będę szła jak ta Egipcjanka, lekko się kołysząc, jak gdyby nigdy nic, o kilka centymetrów od przejeżdżających poobijanych aut, hałaśliwych skuterów, tuk-tuków i wozów zaprzężonych w osły.
Halas3,nie chce mi się pisać o tym wszystkim, czym Kair tylko się wydaje. O tych złudnych i bezkształtnych pierwszych wrażeniach, o kliszach, które produkują się w europejskiej umysłowości i obiektywie aparatu – ciągłym ruchu, nieskończonym kotłowaniu się ludzkich ciał, pojazdów i zwierząt w zawiesinie pyłu i smogu, kakofonii dźwięków, nieprzebranej miejskiej masie dwudziestodwumilionowej metropolii. Podniecenie, które towarzyszy wyrwaniu się z jednego świata i odnalezieniu w zupełnie innym, to narkotyk. Zaburza funkcje poznawcze, jesteśmy pod jego wpływem w sytuacji gwałtownego wyobcowania, konieczności zawieszenia w sobie zasad przywiezionych z Zachodu. Nawet jeśli swoją przynależność do tego konstruktu kulturowego uważam za przynajmniej dyskusyjną, to w Kairze jestem Zachodem, przyjeżdżam z Zachodu i myślę jak Zachód. Nie ma w tym nic szczególnego, to kwestia skali. Dlatego od początku wzbraniam się przed egzotyzacją chaosu, przed ekscytacją naiwnym zanurzaniem się w rzeczywistości, której nie potrafię określić innym słowem niż właśnie „chaos”, przed konsumowaniem miejsca dostarczającego tak silnych wrażeń. Przypominam sobie, że z powodu spraw pozornie banalnych, choćby pokiereszowanego chodnika pełnego dziur, zastawionego autami i siedziskami lokalnych stróżów, mokrego od wody kapiącej z klimatyzatorów, Kair jest po prostu uciążliwy dla każdego, kto nie należy do (nielicznej) grupy mężczyzn w dobrym zdrowiu i nie najgorszej sytuacji finansowej. Myślę o tym, ale bez przekonania, że nakładanie skandynawskiej soczewki wyobrażeń o dobrze funkcjonującym, „szczęśliwym” mieście – które to porównanie musi wypaść na niekorzyść Kairu – przybliża mnie do zrozumienia czegokolwiek.
Słońce wynurzyło się znad pustyni razem z pierwszym tego dnia zawodzącym śpiewem muezina. Wisi już wysoko wśród mętnego błękitu i pali – miasto, które nigdy nie śpi, rozgrzewa się. Na obu brzegach Nilu Kair, choć wciąż gęsty i zwarty, nieustannie przerasta sam siebie. Od początku XXI wieku społeczeństwo egipskie stale powiększa się o 2 procent rocznie. Kiedy w 2011 roku Arabska Wiosna wstrząsała placem at-Tahrir, Egipt zamieszkiwało osiemdziesiąt pięć milionów ludzi; dzisiaj jest ich ponad sto sześć milionów. Kair ściga się z Lagos o tytuł największego na kontynencie obszaru zurbanizowanego4. Lagos wertykalnych slumsów, jak dystopijnie portretuje go nigeryjski artysta Lekan Jeyifo, i Kair, w oczach lokalnych elit „megawieś, która zamiast ucywilizować wchłonięte przez siebie osady, przyjmuje ich wsteczne tradycje jako swoje”5 – oto miasta przyszłości w wieku Afryki6. Wypowiedzi w tym tonie są krzywdzące i niesprawiedliwe, ale geografia Egiptu i skupienie populacji w dolinie Nilu rzeczywiście sprzyjają podtrzymywaniu konserwatywnych postaw i tradycji. Reporter Peter Hessler analizuje wpływ migracji do miast na nierówności płciowe w Chinach i Egipcie. Wskazuje, że stopniowa emancypacja kobiet w Państwie Środka była związana z ich całkowitym oderwaniem od rodzinnych wsi po przeprowadzce do odległych metropolii. W Kairze większość przyjezdnych może utrzymywać regularne kontakty ze swoimi osadami, oddalonymi zwykle o dwie–cztery godziny jazdy samochodem. W dodatku kobiety przeprowadzają się do Kairu zwykle za mężami, więc ich życie w metropolii nie różni się zbytnio od tego, które wiodły na prowincji7.
Chcę pisać o Kairze, do którego w końcu udało mi się zbliżyć poprzez czas, lekturę i powrót. Mocne wrażenia dają się oswoić, jeśli pozwolimy im w nas wsiąkać – stopniowo stają się tym, czym były od początku: naskórkiem rzeczywistości, wierzchnią warstwą kryjącą różnorodność i bogactwo współzależności. Jednym z kluczy do zrozumienia miastotwórczych nurtów i tarć w Kairze jest nieformalność, rozumiana w opozycji do formalności, legalności, instytucjonalizacji, nowoczesnego państwa, oddolna reakcja na ustrój, w którym państwo, nawet jeśli rządzone w sposób autorytarny, nie ma realnego wpływu na organizację życia polityczno-społecznego lub po prostu takiego wpływu się zrzeka, bo woli skupić się na realizacji partykularnych interesów osób u władzy. Profesor Galal Amin z Uniwersytetu Amerykańskiego w Kairze do opisu tego zjawiska zaadaptował definicję soft state autorstwa Karla Gunnara:
Państwo ustanawia prawo, ale nie jest dość silne, by dopilnować jego przestrzegania. Elity zabezpieczone własnym zapleczem politycznym mogą sobie pozwolić na ignorowanie go, reszta ucieka się do płacenia łapówek. […] Słabość państwa napędza korupcję, jej rozwój coraz bardziej osłabia państwo, i tak w kółko…8
Błędne koło skutkuje brakiem zaufania nie tylko do konkretnych władz, ale też do idei i sprawczości państwa jako takiego – rzecz charakterystyczna dla społeczeństw kolektywistycznych, w których tożsamość, poczucie bezpieczeństwa i życiową stabilność buduje się na podstawie bezpośrednich relacji w ramach najbliższego otoczenia, na przykład w rodzinie i sąsiedztwie. Działalność nieformalna nasila się szczególnie w okresach wyjątkowego osłabienia państwa – obserwowaliśmy tę prawidłowość między innymi w chaotycznych dwóch latach po rewolucji 2011 roku. Szara strefa obejmuje wiele aspektów kairskiej codzienności: zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych, formy zatrudnienia, drobny handel, usługi, transport zbiorowy, a nawet fundusze oszczędnościowe (w egipskim arabskim gamejja).
Wystarczy się rozejrzeć. Przejeżdża poobijany minibus, starsza kobieta sprzedaje chusteczki higieniczne prosto ze swojej torebki, w słońcu na prowizorycznym straganie lśnią pomidory przywiezione tego ranka z pobliskiej wsi, ktoś wsiada do tuk-tuka, na pace brudnego pikapa piętrzą się torby pełne odpadów, łysy kierowca wiezie je do słynnego miasta śmieci, a dwóch bawab na krzesłach na chodniku pali papierosy i od czasu do czasu zamienia kilka słów. Bawab to odźwierny, często emigrant z Górnego Egiptu. Przyjeżdża do stolicy razem z rodziną i znajduje lokum w piwnicy albo na dachu budynku, którego będzie strzegł. Pilnuje miejsc parkingowych, czasem myje auta lub pomaga mieszkańcom w robieniu zakupów, za co dostaje niewielkie napiwki9.
Nieformalność jednak najbardziej widocznie kształtuje kairski krajobraz w zakresie mieszkalnictwa. Ponad dwie trzecie (!) Kairczyków zaspokaja swoje potrzeby mieszkaniowe, wykraczając poza schematy legalności, czego pocztówkowym symbolem stały się bloki o odsłoniętej konstrukcji szkieletowej z betonu, wypełnionej cegłą, z prętami zbrojeniowymi sterczącymi ku niebu, zawsze gotowe na dobudowanie kolejnego piętra. Egipski rynek mieszkaniowy, któremu początek dało otwarcie gospodarcze Anwara Sadata w latach 70., rozwija się w ślimaczym tempie, ponieważ 70 procent społeczeństwa jest zatrudniona bez kontraktu, a więc nieformalnie, w dodatku połowa z tych ludzi nie ma stałej pracy. Z powodu niestabilności przychodów nie wytworzyły się warunki sprzyjające systemowi mieszkaniowemu bazującemu na kredytach czy najmie i preferowanym sposobem pozyskiwania mieszkań jest przyrostowe budownictwo. Kiedy sytuacja finansowa pozwala, kupuje się działkę, stawia fundamenty albo i parter. Okresy bezrobocia można spędzać przy murarce lub pracach wykończeniowych. Niektórzy latami gromadzą materiały budowlane i czekają, aż będą mieli wszystko, co potrzebne na start. Oddolne budownictwo przyrostowe umożliwia dostosowywanie domu do bieżących potrzeb, na przykład gdy rodzina się powiększa lub wprowadzają się kolejni lokatorzy. W dodatku nawet po opłaceniu wszystkich koniecznych łapówek okazuje się o 20–30 procent tańsze niż lokale z wolnego rynku, bo odpadają koszty marż deweloperów i pośredników. Przyrostowy charakter finansowania budowy chroni też przed inflacją10.
W egipskim arabskim nieformalne dzielnice to aszwa’ijjaty. Decyduję się używać tego określenia, ponieważ opisuje ono fenomen wyrosły w Kairze i dla niego typowy. Jego zamiennikiem w żadnym razie nie są slumsy, zwłaszcza że akurat ten termin zdaje się już całkowicie wypłukany ze znaczeń i ma co najwyżej negatywne konotacje. Aszwa’ijjaty charakteryzuje przede wszystkim ich nieusankcjonowany prawnie status oraz przyrostowy, oddolny proces powstawania. Ich warstwę architektoniczną tworzą solidne, nierzadko kilkunastopiętrowe bloki, nie zaś tymczasowe liche chatki. Nieformalność nie jest równoznaczna z materialnym niedostatkiem – nie wszyscy ubodzy Kairu mieszkają w aszwa’ijjatach i nie wszyscy mieszkańcy aszwa’ijjatów są biedni. Zresztą podziały klasowe w Egipcie zatarły się do tego stopnia, że w zasadzie sprowadzają się do bogatych i reszty11. Co nie znaczy, że przedstawiciele kairskiej klasy wyższej są tego stanu świadomi. Większość z nich (moi przyjaciele zaliczają się do wyjątków), odizolowana na strzeżonych osiedlach, w prywatnych szkołach i drogich samochodach, utożsamia aszwa’ijjaty z nędzą, uliczną przemocą i nadużywaniem narkotyków12. Większość też nigdy żadnego nie odwiedziła.
Badacz miejski i specjalista od mieszkalnictwa Yahia Shawkat wymienia pięć aspektów potencjalnej formalności w mieszkalnictwie: status prawny ziemi (własność, dzierżawa, nielegalne zasiedlenie), sposób jej wykorzystywania (mieszkalnictwo, usługi), status prawny poszczególnej jednostki mieszkaniowej (własność, najem, zawłaszczenie), sposób wykorzystania budynku (mieszkania, usługi), proces powstawania budynku (pozwolenie na budowę, sporządzenie projektu architektonicznego itd.). W wielu przypadkach ustalenie statusu obiektu – legalny czy nie – utrudniają zmieniające się w czasie koligacje rodzinne, dziedziczenie, a także częściowa tolerancja lokalnych władz, które na przykład umożliwiają podłączenie go do oficjalnej sieci energetycznej.
W wymiarze przestrzennym aszwa’ijjaty dzielą się na trzy grupy. Najpopularniejsze są osiedla budowane na byłych terenach rolniczych; wejście w posiadanie ziemi odbywało się poprzez jej legalny wykup, ale budowa bloku mieszkalnego naruszała przykazany sposób wykorzystania działki. Aszwa’ijjaty te wytworzyły własne typologie urbanistyczne i architektoniczne – opowiem o nich na przykładzie dzielnicy Ard El Lewa. Drugą grupę tworzą budynki mieszkalne na działkach pustynnych, usytuowanych daleko od centrum miasta; tereny te należą do państwa, ale zagnieździli się na nich egipscy skwaterzy. Warunki mieszkaniowe są przeważnie gorsze niż w aszwa’ijjatach na terenach rolnych. Część z nich funkcjonuje w ciągłym zawieszeniu, z niejasnym statusem legalności, mimo podłączenia do miejskiej infrastruktury, serii amnestii ze strony rządu czy płaconych latami łapówek. Trzeci rodzaj aszwa’ijjatów wypełnia luki między bogatszymi dzielnicami w historycznym śródmieściu. Niestety, powszechne kojarzenie nieformalności z biedą i problemami społecznymi nie jest tu dalekie od prawdy. Śródmiejskie aszwa’ijjaty bywają przeludnione, często też są w nie najlepszym stanie. Z powodu prestiżowych lokalizacji, blisko centrum, ich mieszkańcy są najbardziej narażeni na przymusowe eksmisje przy okazji „oczyszczania” stolicy. Przekonali się tym mieszkańcy Misr El Gadema.
*
Szaimaa prowadzi nas coraz węższymi uliczkami w głąb labiryntu Misr El Gadema. Smród śmieci gnijących w czterdziestostopniowym upale jest nie do wytrzymania. Prawie w nich brodzimy, zbiera mi się na wymioty. W niespodziewanej ciszy tych zaułków rozbłyskują żółte ślepia białego kota. Swojski harmider głównej ulicy – strzelanie oleju na wielkiej patelni, w której smażą się świeże taameje13, nawoływanie dzieci, klaksony tuk-tuków, krzyki mężczyzn jadących na wozie z piramidą arbuzów – tutaj nie dochodzi. Kierowca taksówki jęknął, kiedy wjeżdżaliśmy do Misr El Gadema, a kiedy wysiadaliśmy, mruczał coś z niedowierzaniem – niezbyt dobry znak. Nie zapamiętałabym drogi do domu Szaimy, wszystkich zakrętów i nagłych schodków na zagmatwanej trasie prowadzącej do ciasnej izby, którą nasza przewodniczka dzieli z mężem i trójką dzieci. Jedno z nich jest chore na serce, śpi na łóżku w kącie pokoju, muchy podlatują i siadają na drobnym ciele. Pozostałe dzieci dokazują przy akompaniamencie zatroskanych słów mamy na temat dachu – podobno grozi zawaleniem. Nie potrafię określić jej wieku. Ma wzrost i figurę dziewczynki, ale coś w twarzy, w układzie pierwszych zmarszczek na przyjaznym obliczu, przywodzi myśl o starości. Chciałaby się stąd wyprowadzić – byle gdzie, żeby tylko dom się nie walił, ale nie poza Misr El Gadema, bo tutaj mieszkają jej siostry, mama, przyjaciółki. Rząd czasem oferuje mieszkania socjalne, ale są zdecydowanie za daleko, nie wie, co by tam robiła i jakie jej mąż miałby tam znaleźć zatrudnienie. Jej uwagi znajdują potwierdzenie w licznych badaniach: przeciętni kairczycy nie marzą o exodusie do nowych miast na pustyni. Zresztą nie wszyscy w Misr El Gadema są tak biedni jak rodzina Szaimy, wielu ludzi ma sklepiki i solidniejsze domy wzdłuż głównej ulicy, przy której zostawił nas taksówkarz.
Jedziemy dalej, tuk-tukiem pod prąd na czteropasmówce, zamykam oczy. Spokojnie, to tak tylko kilkaset metrów, żeby nie trzeba było nawracać. Aha. Wysiadamy na drodze, po jednej stronie widać ruchliwą dzielnicę, po drugiej wielki plac budowy. Wszystko zlewa się w żółtym pustynnym pyle, z rozgrzanej jasności do ciemnego garażu poniżej poziomu ulicy zaprasza nas już druga tego dnia Szaimaa, Nubijka, która przyjechała do Kairu jeszcze jako dziecko. W środku jest chłodniej, nagie ściany odsłaniają tę samą co zawsze konstrukcję – betonowy szkielet i cynobrowe cegły – na rozwieszonych sznurach suszą się ubrania i prześcieradła, kilkuletni synek Szaimy chodzi boso po klepisku. Szaimaa schroniła się tutaj po tym, jak w ramach jednego z programów czyszczenia stolicy jej budynek został zburzony. Macha ręką w stronę placu budowy nad garażem. Tam powstają domy lepszej jakości, ale ona nie może liczyć na to, że zamieszka w którymś z nich, nie będzie jej na to stać. Przy dziecku nie ma szans naleźć pracy, a mąż siedzi w więzieniu, bo brał narkotyki i wdawał się w uliczne bójki. Chciałaby się z nim rozwieść, ale się boi – im by się to nie spodobało, straszyli, że jeśli to zrobi, przyjdą i ją naznaczą. Na przykład potną twarz.
Oni. Nasza przewodniczka nagle każe nam przejść na chodnik po drugiej stronie jezdni. Posłusznie wykonujemy polecenie, choć nie rozumiemy, z czego ono wynika, bo szeroka i ruchliwa ulica wydaje się nam taka sama jak przed chwilą, gdy spokojnie nią się przechadzaliśmy. Kręci się po niej mnóstwo ludzi, załatwiają swoje codzienne sprawy. To pozory – wyjaśnia nerwowo nasza przewodniczka. Każdy, kto tu mieszka, ich zna, rozpoznaje i unika na wszelkie sposoby, a oni już nas zauważyli i może im się nie spodobać, że obcy szwendają się po okolicy. Do południowej modlitwy zostało jeszcze trochę czasu, ludzie zbierają się przed meczetem, przy małych straganach z kadzidłami. Podchodzi do nas trzecia i ostatnia tego dnia Szaimaa, ubrana na czarno i owinięta czarną chustą, wita się z pokrętnym uśmiechem. Suknia opina się na brzuchu, ale nawet zaawansowana ciąża nie łagodzi zadziornego spojrzenia, władczego sposobu bycia. Kobieta mówi szybko, agresywnie – a może tylko tak mi się wydaje, bo arabski to przepiękny, ale i temperamentny język. Po jej odejściu przypuszczenia jednak się potwierdzają – jest jedną z nich, lokalnych oprychów, którzy zastraszają mieszkańców, w tym Szaimę Nubijkę, wymuszają haracze, żeby kupować narkotyki. Więzi sąsiedzkie w aszwa’ijjatach są silne, zwłaszcza że osiedla te często powstają dzięki wspólnemu trudowi ludzi tego samego pochodzenia, na przykład emigrantów z Górnego Egiptu. Później mieszkańcy często wspierają się w realizowaniu kolektywnych celów i osiągają je dzięki grupowej solidarności. Niestety, tam, gdzie dominują bieda, zagrożenie gentryfikacją i inne problemy społeczne, z braku formalnej, państwowej kontroli wyłaniają się samozwańczy agresywni przywódcy, co przyczynia się do tworzenia opresyjnych środowisk, z których ciężko się wyrwać. Nasza przewodniczka wyraźnie posmutniała, oskarża trzecią Szaimę o brak serca. Załamuje ręce: „To jej trzynasta ciąża!”. Pozostałe dzieci tej kobiety plączą się po ulicach, czasami wynajmuje je odpłatnie na żebry. Wszystkie odcienie tej przemocy są obrzydliwe, słońce piecze, znowu robi mi się niedobrze.
*
Przystaję, żeby popatrzeć, jak drobny staruszek pełnym namaszczenia gestem przejeżdża papierem ściernym po zgrabnej nodze rzeźbionego krzesła. Zapach świeżego drewna miesza się z wonią chlebka baladi, pieczonego w wielkim czarnym piecu, który stoi na ulicy. Staruszek mówi, że sprzeda swoje krzesła na Zamalku, inszallah14.Zbliża się święto i do Ard El Lewy przyjechali już sprzedawcy kóz. Zwierzęta tłoczą się nieopodal, pilnuje ich pulchny chłopaczek ze skupioną miną, głęboko przekonany o ważności powierzonego mu zadania. Kolorowe ozdoby rozwieszone nad uliczkami jeszcze w ramadanie szeleszczą na wietrze, a najdorodniejsze bakłażany, jakie kiedykolwiek widziałam, pobłyskują wypolerowaną skórką w głębokim cieniu rzucanym przez bloki zawsze tej samej konstrukcji – betonowy szkielet, pomarańczowa cegła.
Jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku właśnie tutaj, trzy kilometry w linii prostej od brzegu życiodajnego Nilu, rozciągały się podłużne pola uprawne. Rajski krajobraz zielonej oazy zaczął się zmieniać wraz z reformą agrarną wprowadzoną przez Nasera w 1961 roku. Zgodnie z nowym prawem właścicielom ziemskim podnajmujący pola rolnikom pozwolono zatrzymać na własność najwyżej dwa hektary ziemi. Fragmentaryzacja terenów rolniczych, z czasem coraz bardziej pogmatwana z powodu dziedziczenia i ustanawiania współwłasności, sprawiła, że wynajem pod uprawę przestał być opłacalny. Żyzne ziemie po obu brzegach Nilu, zwłaszcza te usytuowane blisko centrum Kairu, wydawały się doskonałym miejscem pod zabudowę mieszkaniową. Właściciele sprzedawali więc działki rolnicze – na nich powstały pierwsze aszwa’ijjaty15. Proces przekształcania terenów rolnych w gęste osiedla mieszkaniowe nabrał dynamiki po kryzysie naftowym 1973 roku, kiedy w krajach Zatoki Perskiej doszło do eksplozji gospodarczej. Wielu Egipcjan emigrowało tam sezonowo i wracało z pieniędzmi. Z tych oszczędności piętro po piętrze wznosili bloki mieszkalne dla swoich rodzin i pod wynajem. Oprócz petrodolarów niektórzy przywozili również umiejętności przydatne na budowie. Wszystko – od zebrania wspólnych funduszy, przez zakup materiałów, po budowę i prace wykończeniowe – odbywało się nieformalnie16.
Żelazna logika regularnej i czytelnej siatki ulic, z wyraźną hierarchią głównych dróg samochodowych i wąskich uliczek dla pieszych, a także zwartość i gęstość struktury urbanistycznej wynikają bezpośrednio ze stopniowego przekształcania gruntów rolnych podzielonych zgodnie z systemem irygacyjnym. Stosowaną do dzisiaj agrarną jednostką miary są podłużne feddany o powierzchni 4,2 tysiąca metrów kwadratowych. Wzdłuż ich granic biegły długie kanały, a po obu ich stronach – trakty o szerokości 3,5 metra. Następnie te prostokąty dzielono na 24 qiraty, o powierzchni 175 metrów kwadratowych, wyznaczone przez węższe kanaliki i ścieżki. Ortogonalna tkanka kanałów i ścieżek umożliwiała nawodnienie każdego pola oraz składała się na infrastrukturę zbierania i wywożenia plonów, a po przekształceniu terenu w osiedle stawała się podstawowym kośćcem układu urbanistycznego. Architektura będąca owocem tego procesu wykorzystuje całą powierzchnię działki rolnej, łącznie z umownym dwumetrowym uskokiem z każdej strony, coraz częściej respektowanym zresztą wyłącznie na parterze. Budynki stoją więc blisko siebie, okna mają tylko na fasadzie, pozostałe trzy ściany są ślepe. W zależności od typologii na piętrze budynku mieści się od dwóch do czterech niewielkich mieszkań17.
Przechadzamy się po ciasnych uliczkach, zbyt wąskich dla samochodów. Pełno tu za to sklepików, warsztatów, piekarni, straganów z owocami i warzywami, z paszą dla zwierząt, słodko pachnącymi ciastkami i daktylami. Mijamy szkołę, przedszkole, kancelarię prawniczą, a także budynek, w którym oprócz mieszkań są gabinet dentystyczny i niewielki meczet (to prawdziwy mix-use z mokrego snu urbanistki!). Panuje swojska, sąsiedzka atmosfera, znana mi z innych dzielnic Kairu. Nasza obecność wywołuje podniecenie i zaciekawienie, niekończące się powitania, „koniecznie spróbujcie guawy!”. W Ard El Lewie jest tak samo. Zagaduje nas czarna kobieta w barwnej sukni, opowiada, że pochodzi z Dżibuti, ale już od lat mieszka tutaj, zachwala egipską gościnność. Nie brakuje Sudańczyków, wyróżniają się kolorem skóry, przechodzimy też obok wielu syryjskich sklepów – nasz przewodnik tłumaczy, jak rozpoznać je po nazwach.
W tętniącej życiem Ard El Lewie ciężko oprzeć się wrażeniu miejskiej sielanki, a przecież nie wolno zapominać, że quasi-legalny status dzielnicy pozycjonuje jej mieszkańców w politycznym zawieszeniu. Architektka Mona El Barfoug, pochodząca z Kairu, tłumaczy, że wielu miejskich badaczy i urbanistów zachwyca się oddolną mobilizacją aszwa’ijjatczyków do tworzenia dobrze funkcjonujących środowisk do życia. Teoretycy zapominają, że codzienność wyjęta spod prawa wiąże się z licznymi zagrożeniami o charakterze politycznym.
Oczywiście powinniśmy czerpać z tego niesamowitego miastotwórczego potencjału, ale jestem zdecydowanie przeciwna jakimkolwiek formom romantyzowania aszwa’ijjatów czy głoszenia, że nieformalne budownictwo jest odpowiedzią na kryzys mieszkaniowy. Przewaga, jaką nieformalny status zamieszkiwania daje władzom nad obywatelami, jest bardzo niebezpieczna i niejednokrotnie była wykorzystywana do tłumienia niepokojów społecznych. Los aszwa’ijjatów jest zresztą niepewny, nawet jeśli ich mieszkańcy nie są aktywni politycznie. Wystarczy wybrać się na przejażdżkę obwodnicą i zobaczyć nowe oblicze niegdyś kwitnących aszwa’ijjatów – kolorową mozaikę odkrytych wnętrz, przypominającą o mieszkaniach, które tam były, zanim część z nich wyburzono, bo na przykład trzeba było poszerzyć drogę18.
Stosunek władz do mieszkańców aszwa’ijjatów dobitnie pokazuje kairska obwodnica. Choć przebiega wzdłuż Ard El Lewy, nie miała ani jednego zjazdu do dzielnicy – trudno o bardziej dobitny dowód jawnego infrastrukturalnego wykluczenia. Co znamienne, w trakcie dwóch lat porewolucyjnego chaosu politycznego mieszkańcy Ard El Lewy sami zbudowali sobie zjazd. Dali wyraz nie tylko kolektywnej solidarności i sprawczości, ale także postawy wobec państwa, którego osłabienie wyczuli i wykorzystali.
Nie sposób też dłużej ignorować faktu, że przez budowlaną eksploatację działek rolnych Egipt traci rocznie 11,7 tysiąca hektarów żyznej ziemi19. To alarmujące zanikanie pozycjonuje Egipt na końcu listy krajów afrykańskich pod względem hektara ziemi uprawnej na mieszkańca. O problemie mówi się już od dwóch dekad, a wraz z rosyjską agresją na Ukrainę i w obliczu szantażowania Zachodu głodem na globalnym Południu nabrał upiornej aktualności.
Mimo to Ard El Lewa budzi we mnie nadzieję. Drzemie w tej dzielnicy pozytywna siła, która świadczy o tym, że megalopolis może być miejscem społecznej solidarności, wspólnego wysiłku, gotowym się przeobrażać. Tę samą społeczną energię wyczuwam – nareszcie – w całym Kairze. Efemeryczne wspólne jeszcze się w tym mieście nie ulotniło. Imponuje mi i wzrusza mnie ludzka sprawczość, nawet jeśli wynika z braku alternatyw. Same w sobie aszwa’ijjaty nie dadzą wystarczającej odpowiedzi na kryzys mieszkaniowy, ale podobnie nieskuteczne są bezmyślnie importowane zachodnie modele urbanistyczne. Szkoda, że ogromny miastotwórczy potencjał nie został rozsądnie wykorzystany, a co gorsza nic nie wskazuje, że kiedyś to nastąpi.
*
Zaprzęgnięte w proces urbanizacji aszwa’ijjaty składają się na mieszkaniową mozaikę Egiptu od lat 60. ubiegłego wieku20, a ich stały i znaczący udział w miejskich zasobach mieszkaniowych wiąże się bezpośrednio z polityką prowadzoną przez kolejne rządy. Od marionetkowego króla Faruka I po prezydenta Abd El-Fataha es-Sisiego, każdy przywódca przynajmniej raz w trakcie swojej kadencji obiecywał zahamowanie kryzysu mieszkaniowego i ogłaszał własny wielki projekt mieszkaniowy. Temat powracał ze szczególną mocą w okresach politycznej destabilizacji i społecznego niezadowolenia, a także w trakcie kampanii wyborczych21. Co ciekawe, mimo zmian ustrojowych – od czasów kolonialnych, przez socjalizm Nasera, Infitah (otwarcie gospodarcze) Anwara Sadata, po neoliberalizm Mubaraka i es-Sisiego – politykę mieszkaniową władz charakteryzowało kilka wspólnych cech: ambicja, by państwo wzięło odpowiedzialność za rozwiązanie problemów mieszkaniowych, przy jego jednoczesnej totalnej indolencji w tym zakresie, a także sięganie po jak najbardziej arbitralne środki zaradcze, dobrane z modernistycznego wachlarza inżynierii społecznej, w której całe społeczności traktowane są jak pionki.
Po rewolucji 1952 roku i odzyskaniu przez Egipt niepodległości prezydent Gamal Naser w trakcie budowy swojej wyśnionej socjalistycznej republiki postanowił zmierzyć się z kryzysem mieszkaniowym za pomocą masowego budownictwa oraz kontroli czynszów. Zamrożenie najmu okazało się skutecznym posunięciem22, ale postulowane masowe budownictwo nigdy nie osiągnęło wystarczającej skali. W dodatku niesprzyjająca sytuacja geopolityczna oraz niektóre z decyzji politycznych Nasera przyczyniały się do pogłębiania kryzysu, a to stwarzało nowe problemy. W 1961 roku prawie pięćdziesiąt tysięcy kairczyków zostało przymusowo przesiedlonych do nowych osiedli, ponieważ ich dzielnice wyburzono w ramach planu upiększania miasta. W latach 1963–1964 trzeba było zbudować osiedla dla kolejnych pięćdziesięciu tysięcy osób, tym razem Nubijczyków z Asuanu, których wioski zrównano z ziemią, aby umożliwić budowę słynnej Tamy Asuańskiej, oczka w głowie Nasera. Jakby tego było mało, budowa tamy, jednego z największych konstrukcyjnych przedsięwzięć epoki, zaogniła kryzys mieszkaniowy w całym kraju, bo pochłaniała większość nie tylko siły roboczej, ale i cementu. Po okupacji Synaju przez Izrael w 1967 roku osiemset tysięcy osób musiało uciekać z półwyspu oraz okolic Kanału Sueskiego, a środki przeznaczone na mieszkalnictwo zostały przesunięte na wzmocnienie armii. Mimo tych przeciwności między 1960 a 1976 rokiem powstało 1,6 miliona nielegalnych mieszkań, czyli trzy czwarte ówczesnego zasobu na terenach zurbanizowanych23.
Następca Nasera, Anwar Sadat, odżegnał się od polityki poprzednika i obrał prozachodni kurs gospodarczy. Nastąpił boom spekulacyjny i budowlany, dodatkowo podsycany dolarami napływającymi z krajów Zatoki Perskiej. Paradoksalnie na falach deweloperskiej eksplozji rząd wybudował rekordową liczbę mieszkań – 2,5 razy więcej niż za czasów Nasera. Mieszkania te jednak ciężko określić mianem socjalnych czy dostępnych. Okazywały się raczej lukratywnymi inwestycjami rządowych spółek, często wprowadzali się do nich ludzie bezpośrednio związani z władzą. To w głowie Sadata zrodziła się wizja urbanizacji pustyni. W 1977 roku wmurował kamień węgielny pod pierwsze nowe miasta na piaskach – Madinat al-Aszir min Ramadan, dokładnie w połowie drogi między Kairem a Ismailią. Zignorowano głosy krytyków, którzy zwracali uwagę, że egipski kryzys mieszkaniowy ma charakter przede wszystkim jakościowy oraz dostępności, nie zaś ilościowy24.
Wiarę w urbanizację pustyni podzielał także Hosni Mubarak. Jeszcze w latach 90. zlecił budowę kolejnych ośmiu miast. W założeniu miały być alternatywą dla coraz bardziej przeludnionej doliny Nilu, w rzeczywistości najczęściej okazywały się polami do praktyk spekulacyjnych, zyskownych inwestycji dla państwowych spółek oraz konkretnych deweloperów. Oddalone od stolicy i miejsc pracy, nierzadko pozbawione odpowiedniej infrastruktury (albo połączone z Kairem autostradą, ale bez rozbudowanego systemu komunikacji publicznej), o wysokich cenach zarówno mieszkań, jak i usług czy podstawowych produktów, miasta na pustyni to dla przeciętnych kairczyków raczej fatamorgana niż realna opcja. Jeśli więc takie miasto nie zamienia się w strzeżoną strefę dla bogaczy, z basenami i polami golfowymi, stoi puste. Pod koniec rządów Mubaraka, przed rewolucją 2011 roku, w miastach na pustyni wokół Kairu mieszkało łącznie osiemset tysięcy osób – a w kairskich aszwa’ijjatach ponad jedenaście milionów25.
Liczby mówią same za siebie, mimo to obecna władza, z prezydentem es-Sisim na czele, nie zaniechała wizji urbanizacji pustyni; wręcz przeciwnie, stara się posunąć ją jeszcze dalej. Buduje Nową Stolicę. Miasto na wschód od Kairu – o powierzchni siedmiuset kilometrów kwadratowych, dla siedmiu milionów ludzi – ma rozruszać egipską gospodarkę, a przy okazji rozprawić się z problemem przeludnienia. Przeciętnego kairczyka znowu nie będzie stać na to, żeby w nowym mieście zamieszkać (czy choćby z niego dojeżdżać!), ale istnieje duży popyt na tamtejsze nieruchomości jako długoterminowe inwestycje dla klasy wyższej, firm oraz zagranicznych inwestorów. Szacuje się, że obecnie 60 procent subsydiowanego mieszkalnictwa rządowego dla młodych, 68 procent publicznego mieszkalnictwa, 60 procent mieszkań na osiedlach strzeżonych i 100 procent prywatnych bloków w Nowej Stolicy stoi puste26.
Przeznaczanie pieniędzy z państwowego budżetu na mieszkalnictwo w nowych miastach nie rozwiązuje problemu niedoboru mieszkaniowego, powstają więc kolejne aszwa’ijjaty. W ten sposób urbanizacja pustyni bezpośrednio wpływa na dalszy rozwój nieformalnego budownictwa, także spekulacyjnego. David Sims, urbanista od lat mieszkający w Kairze, uważa za podejrzane, że po trzydziestu latach budowania miast duchów rząd kontynuuje tę praktykę. Wszystkie tamtejsze działki należą do państwa, co każe się zastanowić, czy to aby nie intratne kontrakty deweloperskie i spekulacje stoją za tymi inwestycjami27. Badaczka miejska Hanna Milad mówi o „niepodległości kontrahentów”, bo budową miast pustyni rządzi zasada najwyższego zysku wykonawcy. Klasyczny model biznesowy: najlepszy produkt za najniższą cenę, nie znajduje tam zastosowania. Sims zwraca też uwagę, że kairska inteligencja, elity biznesowe i decydenci polityczni są zapatrzeni w importowane modele urbanistyczne i modernizację odbywającą się dzięki porzuceniu zastanego kontekstu na rzecz pustynnej tabula rasa. Przedstawiciele tych środowisk ignorują oczywisty fakt, że większości kairczyków nie stać na konsumpcyjny model życia na zachodnią modłę28.
Nieformalne osiedla są na zmianę ignorowane, quasi-tolerowane poprzez serię amnestii czy podłączeń do infrastruktury, diabolizowane i piętnowane. W powszechnej narracji często przewija się teza, która działa na niekorzyść aszwa’ijjatów: są jakoby siedliskami ekstremistycznych odłamów Bractwa Muzułmańskiego (choć oskarżenie to nie znajduje pokrycia w faktach). Podkreśla się też rzekomą wsteczność mieszkańców tych osiedli oraz różne wymiary problemów społecznych i patologii. Burzenie dzielnic zazwyczaj uzasadnia się względami bezpieczeństwa konstrukcyjnego. Chociaż taka argumentacja nie jest bezzasadna, selektywność reakcji władz na aszwa’ijjaty wzbudza pytanie o intencje. Na przestrzeni ostatnich dekad ogłaszanie amnestii zwykle wiązało się z konkretnymi okresami politycznymi – władze nie kryły, że szukają poparcia. Tymczasem mimo że istnieje formalna klasyfikacja aszwa’ijjatów pod kątem bezpieczeństwa konstrukcyjnego, najczęściej burzone są te w prestiżowych lokalizacjach albo na terenach przeznaczonych pod infrastrukturę drogową (na przykład połączenia z nowymi miastami na pustyni). W kilkupokoleniowej historii aszwa’ijjatów udokumentowano przypadki przekupywania czy wręcz zastraszania mieszkańców, by opuszczali swoje domy. Zdarzało się, że konstrukcje budynków były umyślnie destabilizowane albo wręcz niszczone przed wystąpieniem o zgodę na wyburzenie29.
*
Na kairską codzienność składa się wiele elementów dla mnie niewyobrażalnych, nawet jeśli o nich czytałam. Ktoś mógłby spytać, czego właściwie się spodziewałam. Nie było to moje pierwsze wyjście z bezpiecznej skorupki Europy, nie po raz pierwszy trafiłam też do megamiasta. Nie potrafię jednak patrzeć na Kair inaczej niż przez pryzmat moich europejskich korzeni i głębokiego przekonania, że to Stary Kontynent oferuje dzisiaj najlepsze, najbardziej wyrównane warunki do życia i rozwoju. U podstaw życia społeczno-politycznego, tam, gdzie decyduje się o najbardziej fundamentalnych wartościach – prawach człowieka i roli społeczeństwa – okazuje się w dzisiejszych czasach bezkonkurencyjny, mimo wszystkich swoich wad, niedociągnięć, hipokryzji i nieczystego sumienia. Myślę również, że od wybuchu wojny w Ukrainie coraz więcej Europejczyków zdaje sobie z tego sprawę. Oczywiście nie twierdzę, że nie mamy pola do zmian na lepsze albo że nie powinniśmy się uczyć od innych kultur i społeczeństw, nie mówię też o wszystkich niuansach, odcieniach i wymiarach dzisiejszej Europy. Z takiej perspektywy rzeczywistość Kairu wydaje mi się niewyobrażalna.
A gdyby odwrócić porządek rozumowania? Sprawdzić, ilu ludzi zamieszkuje tak zwane globalne Południe, a następnie zadać sobie pytanie, co tak naprawdę jest niewyobrażalne. Inwersja doprowadzi do oczywistej, a jednak uderzającej konstatacji, że życie na pograniczu legalności, konieczność walki o infrastrukturalne uznanie, może w rozsypującym się domu albo ciemnym garażu, w ciasnej izbie z dziećmi, które nigdy nie nauczą się porządnie czytać ani pisać, jest jedynym, jakie ci ludzie znają. Niewyobrażalne jest dla nich, że można się urodzić, tak po prostu, na tym niewielkim skrawku świata, w dobrobycie i spokoju, w rzeczywistości stosunkowo wyrównanych szans, gdzie w dodatku wciąż wierzy się w dalsze ich wyrównywanie. Bogaci i reszta – oto prawdziwa skala nierówności i prawdziwe globalne wyzwanie. Ze względu na bezpieczeństwo osób opisywanych i wypowiadających się w tekście imiona zostały zmienione. Egipski reżim nie toleruje nawet delikatnej krytyki. Autorka chciałaby podziękować wszystkim osobom, bez których ten tekst by nie powstał: Nadzie, Hannie, Soheir i Ramdanowi.