z Tomaszem Waliszewskim rozmawiają Karolina Hruby i Marta Karpińska
MARTA KARPIŃSKA:Światowe media obiegają obrazy niszczonych zabytków starożytności na terenach objętych wojną w Syrii czy w zdestabilizowanym Iraku. Dziedzictwo archeologiczne staje się w warunkach wojennych zarówno narzędziem propagandy, jak i kartą przetargową dla tzw. Państwa Islamskiego. Czy tego typu działania miały miejsce kiedykolwiek w historii aż na taką skalę? Jak przekaz medialny ma się do znanej Panu – archeologowi pracującemu na Bliskim Wschodzie – rzeczywistości tych obszarów?
TOMASZ WALISZEWSKI: Ci, którzy w Syrii czy Iraku jakiś czas temu rozpoczęli kampanię niszczenia zabytków, są ludźmi inteligentnymi – znają nas i dobrze wiedzą, który guzik nacisnąć, żebyśmy zareagowali. Można się zastanowić, po co im była ta reakcja? Czy tylko i wyłącznie po to, żeby ich działania po prostu znalazły się w centrum zainteresowania? Jesienią 2015 roku zaczęliśmy gorzko żartować, że co poniedziałek będziemy mieli nowe informacje dostarczane przez ludzi tzw. Państwa Islamskiego. Oni wiedzą, że muszą te informacje dostarczyć z samego rana w poniedziałek, żeby potem rezonowały przez resztę tygodnia. Nie mam wątpliwości, że to jest polityka prowadzona świadomie i, rzecz jasna, nie po raz pierwszy w dziejach. Zabytki zawsze były niszczone. Praktyka archeologiczna pokazuje, że ślady kolejnych faz ludzkiej obecności na ziemi były usuwane – czasem z użyciem przemocy – przez tych, którzy przychodzili potem. Kiedy na starożytnym Wschodzie kilka tysiącleci temu były zdobywane miasta, pierwszą rzeczą, jakiej dokonywano – oczywiście poza eksterminacją dotychczasowych zarządców – było zapanowanie nad przekazem symbolicznym. Łupiono sanktuaria i pałace władców, przedstawienia bóstw najważniejszych dla danego miasta wywożono, żeby służyły zwycięskiej społeczności w jej świątyniach. Symbole władców, którzy zostali pokonani, były po prostu niszczone, rozbijane na kawałki. W ten sposób zacierano ślady po ich obecności na ziemi. Dzisiaj na konferencji egiptologicznej, w której biorę udział, słyszałem referaty odnoszące się do historii królowej Hatszepsut. Ją, jako faraona Nowego Państwa, też spotkał ten los. Jej następca poświęcił wiele energii, żeby wymazać wszelki ślad jej istnienia, łącznie z imieniem i wizerunkiem, co się zresztą nie do końca udało. Wydaje mi się, że najważniejszą obserwacją, która wiąże się z Pani pytaniem, byłoby stwierdzenie, że po prostu ktoś nami w sposób świadomy manipuluje. Niekoniecznie wyłączając z tego aspekt ideologiczny, bo on też na pewno funkcjonuje. Chodzi o swego rodzaju ikonoklazm, ikonofobię, które są właściwe dla większości religii monoteistycznych, bo nie dotyczą tylko judaizmu czy islamu. W początkach chrześcijaństwa, przez cały III i IV wiek, przetaczała się szeroka dyskusja na temat używania wizerunków, odnowiona potem w Bizancjum w wiekach VIII– IX.
MK:Czy spotkał się Pan z tym, co także jest opisywane w mediach: praktykowaniem przez ISIS szantażu, mającego zmusić zachodnie instytucje do zakupu zabytków, które znajdują się w rękach przedstawicieli kalifatu. Jeśli nie zostaną kupione, ISIS je zniszczy. Wiadomo, że jeśli dojdzie do transakcji, pieniądze zasilą budżet tzw. Państwa Islamskiego.
TW: Słyszałem od naszych amerykańskich kolegów, że największe muzea w Stanach Zjednoczonych miały bardzo poważny dylemat etyczny związany z tym, że zgłaszali się do nich internetowo sprzedawcy prezentujący konkretne zabytki. W ocenie ekspertów większość z nich to oryginały. Ze strony ISIS padały cena wywoławcza oraz ostrzeżenie, że jeśli decyzja o zakupie nie zostanie podjęta na przykład w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin, to ten zabytek po prostu zostanie zniszczony, a jego destrukcja zaprezentowana światu w formie transmisji na żywo.
KAROLINA HRUBY:Jak reagują amerykańskie instytucje?
TW: Największe muzea, na przykład nowojorskie Metropolitan Museum czy Getty Museum w Los Angeles, musiały wypracować jakieś stanowisko w porozumieniu z władzami amerykańskimi, które w końcu podobno doradziły kupowanie tych zabytków. Te najbardziej wartościowe miały docierać do USA za pośrednictwem globalnych firm kurierskich. Wszystkie te działania miały być prowadzone z zamiarem zwrotu zakupionych zabytków Syryjczykom po zakończeniu wojny.
KH: W jaki sposób w te transakcje, czy też metody ochrony dziedzictwa, włączają się syryjskie lub irackie służby ochrony zabytków?
TW: Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że wojna oznacza rozprzęgnięcie wszystkich do tej pory funkcjonujących struktur instytucjonalnych, zawieszenie obowiązujących praw. Sytuacja jest złożona przez to, że w Syrii różne grupy wykorzystują ten chaos. Z jednej strony są przedstawiciele tzw. Państwa Islamskiego. Z drugiej, lokalne społeczności żyjące na obszarach objętych wojną, które muszą mieć po prostu na chleb. Ceny w Syrii w ciągu ostatnich pięciu lat wzrosły wielokrotnie – dolar amerykański kosztował na początku wojny 50 funtów syryjskich, teraz kosztuje 1000, kurs lokalnej waluty wzrósł więc dwudziestokrotnie. W tej sytuacji całe rodziny, którym brakuje jedzenia, łącznie z dziećmi, są wysyłane do kopania dziur na stanowisku archeologicznym. Słynne stanowiska – takie jak Apamea nad Orontesem – oglądane z lotu ptaka nie wyglądają nawet jak ser szwajcarski, tam jest dziura kopana koło dziury. Wydobywane w ten sposób zabytki trafiają na rynek. W telewizji syryjskiej dosyć często pojawiają się doniesienia o zatrzymaniu kolejnego ich transportu na granicy syryjsko‑libańskiej albo na granicy syryjsko‑tureckiej. Jeśli takie zatrzymanie nastąpi na terenach kontrolowanych przez siły rządowe, to wysyłani są urzędnicy z Generalnej Dyrekcji Starożytności i Muzeów, która działa w ramach Ministerstwa Kultury. Mają ocenić wartość zatrzymanych zabytków i nałożyć na nie areszt. Rynek jest ich pełen, ponieważ istnieją odbiorcy. Rok temu na konferencji asyriologicznej w Szwajcarii miałem okazję zapoznać się z referatami przygotowanymi przez urzędników rządu federalnego i prawników, którzy przedstawiali sytuację prawną syryjskich zabytków w Szwajcarii. Okazało się, że w tym kraju można było zabytkami handlować zupełnie legalnie, bez żadnych konsekwencji. Dopiero w czerwcu 2015 roku weszło w życie prawo karzące więzieniem lub grzywną w wysokości minimum 100 tysięcy franków szwajcarskich za posiadanie nieudokumentowanych zabytków pochodzących z terenów Syrii i Iraku. Jeśli szukać przyczyn obecności zabytków na rynku, to sprawcy znajdują się po obu stronach: popytu i podaży. I powtarzam – niełatwo ocenić sytuację na miejscu, powiedzieć, że tylko i wyłącznie jedna grupa znajduje przyjemność w rabowaniu tych stanowisk i wysyłaniu zabytków za granicę – nie, robi to, kto może. Taka jest potrzeba chwili i są różne przyczyny tej sytuacji: ideologiczne albo czysto przyziemne.
KH:Skoro zabytki i stanowiska archeologiczne zawsze cierpią w sytuacji konfliktu, jakie są wypracowane metody ich ratowania w momencie eskalacji działań wojennych? Jak przebiega współpraca pomiędzy instytucjami związanymi z ochroną zabytków na Bliskim Wschodzie a instytucjami z Europy czy Ameryki? Czy te zabytki są na przykład przewożone do zachodnich muzeów?
TW: Nie. Nikt przy zdrowych zmysłach z żadnej ze stron nie zaproponuje wywozu za granicę, bo byłoby to potraktowane jako zdrada. Z prostej przyczyny: przeszłość kolonialna cały czas jest tam znacząca. W Turcji czy w Grecji, które zostały złupione przez kraje europejskie w XVIII i XIX wieku, ta ostrożność została posunięta do granic możliwości, bardzo uważnie patrzy się na ręce archeologom czy badaczom pracującym w tych krajach. Natomiast na terenach Lewantu objętych w przeszłości kolonializmem struktury urzędów ochrony zabytków zostały stworzone przez Francuzów i Brytyjczyków na wzór struktur administracyjnych funkcjonujących w metropoliach. Są to najczęściej służby istniejące w ramach ministerstw kultury, urzędnicy państwowi wyposażeni w rozmaite narzędzia, działający w ramach budżetu państwa. Oczywiście kiedy dochodzi do sytuacji zagrożenia, nikt nie przewiduje od razu najgorszego i ciągle stara się opóźniać moment, w którym trzeba podjąć decyzję o ewakuacji. To jest niesłychanie trudne, ponieważ takie decyzje są podejmowane niemalże jednoosobowo, ktoś bierze na siebie ogromną odpowiedzialność. W Iraku wszystko potoczyło się tak szybko, że nie udało się podjąć stosownych działań, trochę więcej czasu było w niektórych rejonach Syrii – szczególnie tam, gdzie konflikt przesuwa się raz w jedną, raz w drugą stronę. Sławnych stanowisk zajętych błyskawicznie przez ISIS – takich jak Mari czy Dura Europos – nie udało się uratować. Podobnie jak muzeum w Dajr az‑Zaur, w którym przechowywano wszystkie zabytki odkryte przez misje lokalne i zagraniczne w ciągu ostatnich dwudziestu–trzydziestu lat, łącznie z zabytkami dostarczanymi przez misje polskie. Stamtąd bardzo mało udało się wywieźć. Przeprowadzono natomiast planową już ewakuację zabytków z muzeum w Aleppo. Chociaż, jak opowiadał pół roku temu dyrektor tego muzeum, który zawiadywał akcją, oni też bardzo długo zwlekali. Muzeum nadal znajduje się po prostu na terenie strefy kontrolowanej przez siły rządowe czy na pograniczu stref walk, więc cały czas się wahali, w końcu wszystko, co się dało zabrać z gablot i magazynów, zostało wywiezione i schowane. Wszystkie wielkie zabytki, ważące kilka czy kilkanaście ton, które wymagałyby użycia dźwigów i wielkiego nakładu pracy, zostały zabezpieczone w najprostszy sposób – zbudowano wokół nich rodzaj sarkofagów ze skrzynek drewnianych albo z płyt metalowych i do środka wsypano piasek, żeby je ochronić przed zniszczeniem odłamkami wybuchających pocisków, i tyle. Tak zabezpieczone czekają na lepsze czasy, nikt im może krzywdy nie zrobi. Natomiast wiem na pewno, że na terenie Syrii w różnych lokalnych muzeach wybuchają wielkie konflikty lojalnościowe. Kiedy z centrali, dajmy na to w Damaszku, ma przyjść decyzja o ewakuacji danego muzeum, to przed ogromnym dylematem staje lokalny kierownik, który – zdarza się – odmawia jej wykonania, dlatego że boi się na przykład o swoje życie – wywiezienie zabytków do stolicy oznaczałoby dla lokalnej ludności obrabowanie ich z części dziedzictwa kulturowego. A na pewno zostałoby to wykorzystane jako taki argument przez tych, którzy tam za chwilę mogą wejść i zdobyć władzę, czyli na przykład opozycję sunnicką, czy, nie daj Boże, ISIS. W sytuacji wojny ochrona zabytków nie polega na teoretycznych dyskusjach, które my możemy sobie prowadzić, ale na decyzjach, które muszą być podejmowane przez konkretnych ludzi, czasami w ciągu kilku dni albo godzin. Trzeba tu brać pod uwagę konteksty: społeczny, polityczny, militarny. W takich momentach nie tylko zabytki archeologiczne, ale w ogóle całe dziedzictwo kulturowe jest zakładnikiem lokalnej sytuacji.
MK: Czy myśli się, jak zniszczone czy zrabowane zabytki będą rekonstruowane albo odzyskiwane po zakończeniu wojny? Czy w ogóle na tym etapie się o tym dyskutuje? Jaka jest praktyka?
TW: Zaczęliśmy się zastanawiać, co możemy zrobić jako ludzie emocjonalnie i zawodowo związani z tamtymi terenami. Czasami połowa życia upływa nam na bliskowschodnich stanowiskach archeologicznych, mamy tam przyjaciół i znajomych, stąd się bierze emocjonalny stosunek do tych miejsc. Od dwóch czy trzech lat toczy się w środowisku archeologicznym debata na ten temat. Odpowiedź jest na razie jedna: to, co możemy zrobić – poza alarmowaniem w mediach, że źle się dzieje, bo to może zniechęcić różne strony do destrukcyjnych działań – to przede wszystkim zrobienie rachunku sumienia i sięgnięcie po własną dokumentację. Sięgnijmy po inwentarze prowadzone przez poszczególne ekspedycje archeologiczne. Nawet jeśli jacyś lokalni włodarze nie dopełnili obowiązków i nie przeprowadzili pełnej inwentaryzacji albo ta dokumentacja po prostu zaginęła podczas wojny, to można ją przynajmniej częściowo odtworzyć na podstawie informacji, które były przekazywane przez poszczególne ekspedycje. Każda ekspedycja, przywożąc zabytki do magazynu, miała dostarczyć listę, która istnieje w kilkudziesięciu plikach komputerowych u wielu osób rozsianych po świecie, i po prostu to nie zginie. Można te informacje odtworzyć. Poprzez scalanie takiej wielkiej księgi inwentarzowej, na przykład jednego muzeum, tworzona jest swoista lista zabezpieczająca te zabytki przed rozpłynięciem się. Jeśli one nie są nigdzie ujęte, to znaczy, że można je bezkarnie wywieźć w świat, sprzedać i nikt się o nie nigdy nie upomni, bo nie ma potwierdzenia, że one kiedyś gdzieś zostały znalezione, istniały, były czyjąś własnością. Dzięki wieloletniej obecności różnych misji archeologicznych w jednym miejscu, mamy zachowane dokumenty inwentaryzujące odnalezione dziedzictwo. I to jest wartość, póki co. A co potem? Rodzi się wiele problemów. Z jednej strony istnieje naturalna tendencja ludzka, żeby zrobić coś pozytywnego i spektakularnego. Właśnie zniszczono w Palmyrze łuk, wysadzono świątynie Bela i Baal‑Shamina. W reakcji na te doniesienia rodzą się inicjatywy pod hasłem „pokażmy solidarność z Palmyrą”. Od paru tygodni światowe media donoszą o disneylandyzacji ruin Palmyry, czego przejawem jest kopia łuku palmyreńskiego na Trafalgar Square zbudowana przez Institute of Digital Archaeology, która tylko w ogólnych zarysach przypomina to, co zostało zniszczone. Czy na tym polega solidarność z Palmyrą? Komu to ma służyć? Tego typu akcja medialna rodzi liczne pytania: jak my, profesjonaliści włączeni w ochronę dziedzictwa kulturowego, mamy na to patrzeć? Jaka jest nasza rola? Na szczęście, zdaje się, że opamiętanie przychodzi dosyć szybko, bo w reakcji powstają już petycje różnych środowisk archeologicznych, które się powoli jednoczą. Pod koniec kwietnia odbył się w Wiedniu międzynarodowy kongres archeologii starożytnego Wschodu (10th ICAANE 2016) i w jego ramach została uchwalona deklaracja – Vienna Statement – odnosząca się do tych problemów, tego, jak środowisko zajmujące się ochroną dziedzictwa kulturowego ocenia praktyki rekonstrukcji1. Nie jesteśmy skłonni deklarować na gorąco, że rekonstrukcja jest czymś dobrym. Najważniejsza jest inwentaryzacja, analiza strat, zabezpieczenie zabytków przed dalszym bezkarnym rabunkiem. Kiedy uda nam się zatrzymać handel zabytkami, trzeba będzie sporządzić inwentaryzację strat na miejscu. Potem przyjdzie czas na konserwację, a dopiero w ostatnim momencie refleksja nad ewentualną rekonstrukcją tego, co zostało zniszczone. I to rodzi kolejne pytanie – co to jest oryginał? Czy rekonstruowany zabytek jest jeszcze zabytkiem? Trzeba się zastanowić, w jakich kontekstach rekonstrukcja może być wartością, a w jakich stanie się czymś szkodliwym? To są pytania, które sobie stawiamy i jesteśmy bardzo daleko od odpowiedzi. Oczywiście istnieje wiele szkół, które teoretycznie już odpowiedziały na te wątpliwości. Można się odwoływać do dokumentów produkowanych przez UNESCO, ICOMOS, ICCROM, czyli międzynarodowych instytucji, które są powołane do ochrony zabytków, ale w praktyce będzie musiało to być przedyskutowane na nowo na konkretnych przypadkach.
MK: Tutaj pojawia się jeszcze jedno pytanie – kto to wszystko będzie odbudowywał? Nie wiemy, jak rozstrzygnie się wojna w Syrii i kto obejmie władzę. Kwestię Palmyry – jak wynika z doniesień medialnych – w pewnym momencie próbował wykorzystać Baszar al‑Asad, pokazując się jako ten, który jest w stanie ochronić to dziedzictwo, to była jego karta przetargowa, którą zamierzał odbudowywać swoją pozycję w oczach świata. Chciałam w tym kontekście zapytać o historię polskiej misji archeologicznej i jej uwarunkowania polityczne. Rozkwit polskiej archeologii nastąpił po II wojnie światowej. Po pierwsze: do jakiego stopnia rozkład misji archeologicznych w poszczególnych krajach odzwierciedlał zimnowojenny podział świata? A po drugie: teraz jest wojna, ale przed jej wybuchem zarówno Syria, jak i Irak były dyktaturami. Jak wygląda współpraca służb archeologicznych z tzw. wolnego świata właśnie w ramach tego typu reżimów politycznych?
TW: To może zaczniemy od drugiego pytania, a potem przejdziemy do pierwszego. Czy uważacie Panie, że kiedy na terenie jakiegoś państwa toczy się wojna, to należy podejmować akcje humanitarne, i czy w związku z tym należy zrobić wszystko, żeby doszły one do skutku i powiodły się? To pytanie retoryczne. Każdy pewnie odpowie, że oczywiście, trzeba ratować życie ludzkie, a w naszym wypadku – materię kulturową. Wszystkim organizacjom, które podejmują tego typu akcje, zależy na skuteczności. Oznacza to, że muszą dostać pozwolenie na działanie od tego, który aktualnie na danym terenie rządzi. Natomiast ta odpowiedź musi być skompensowana dodatkową uwagą. Upieramy się przy stwierdzeniu, że nie robimy niczego dla żadnego rządu, tylko najczęściej dla lokalnych społeczności albo, górnolotnie mówiąc, dla społeczeństw poszczególnych krajów. Oczywiście jeśli mielibyśmy pracować w kraju, w którym prawa człowieka są łamane w znaczący sposób, a jednocześnie nasza działalność byłaby wykorzystywana w sposób propagandowy do podtrzymywania tych praktyk, wtedy dylemat etyczny musi być rozstrzygnięty na niekorzyść naszej działalności. Po prostu nie możemy się na to zgodzić.
Natomiast wracając do Pani pierwszego pytania. Rzeczywiście w Polsce istnieje niewytłumaczalny fenomen zainteresowania archeologią. To zainteresowanie rodziło się w Krakowie już na przełomie XIX i XX wieku. Badacze z Uniwersytetu Jagiellońskiego wyjeżdżali na wykopaliska do Egiptu jeszcze przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Potem, na miarę możliwości młodego państwa polskiego, głównie w ramach lokalnych uniwersytetów, ta działalność była rozbudowywana w okresie międzywojennym. Siłą przebicia wykazał się profesor Kazimierz Michałowski – najpierw związany z Uniwersytetem Lwowskim, a potem Warszawskim, który doprowadził do powstania pierwszej ekspedycji polsko‑francuskiej w Egipcie jeszcze w latach 30. Rezultaty tych prac do dziś znajdują się w kolekcji Muzeum Narodowego w Warszawie. Potem na dwadzieścia lat zapadła cisza, związana najpierw z wojną, a potem okresem stalinowskim. Do tego po 1945 roku profesor Michałowski razem z profesorem Stanisławem Lorentzem, dyrektorem warszawskiego Muzeum Narodowego, mieli wystarczająco dużo roboty w związku z inwentaryzacją strat muzeum i odbudowaniem instytucji czy struktur katedry archeologii na Uniwersytecie Warszawskim. Dopiero w połowie lat 50., po śmierci Stalina, pojawiła się możliwość wyjazdu polskiej ekspedycji za granicę. I tak doszło do tego pierwszego wyjazdu na Krym, nad Morze Czarne, którego obszar z całą tradycją grecko‑rzymską stał się bardzo szybko częścią historii polskiej archeologii, co trwało właściwie do tej pory. Zajęcie Krymu przez Rosjan wypchnęło z tego obszaru kilka dużych pracujących tam polskich ekspedycji. Kiedy po 1956 roku sytuacja polityczna zaczęła się zmieniać wraz z przyjściem do władzy Gomułki, profesor Michałowski ze swoim środowiskiem postanowił to szybko zdyskontować. A ponieważ konfiguracja polityczna łączyła wtedy Polskę i kraje Bloku Wschodniego z państwami, które przechodziły rewolucję – takimi jak Egipt czy Syria – to nie będzie wielkim odkryciem stwierdzenie, że Egipt w cudowny sposób znowu po dwóch dekadach otworzył się dla Polaków. Profesor Michałowski w swoich wspomnieniach pisał, że kiedy Egipcjanie zwrócili się do strony polskiej z propozycją powrotu na to samo stanowisko archeologiczne w Egipcie, na którym profesor pracował przed wojną, on powiedział, że bez Francuzów tam nie wraca, bo nie chce być wobec nich nielojalny. Egipcjanie to rozumieli i wtedy zaproponowano Polakom inne miejsce. Kwestia lojalności wobec siebie różnych stron stale się pojawia, więc oczywiście, że ten kontekst polityczny często decyduje o tym, że są okresy, kiedy panują bardziej sprzyjające warunki do podjęcia pracy w takim czy innym kraju, albo taki czas, w którym to jest niemożliwe. Jesteśmy już trzecim, a nadchodzi czwarte, pokoleniem badaczy, którzy swoje życie zawodowe związali z badaniem śladów cywilizacji starożytnych poza granicami Polski. Zawsze sobie powtarzam, że pełnimy rolę swoistych mostów pomiędzy różnymi krajami. Żyjemy w świecie, który się niesłychanie szybko zmienia i komunikuje. Społeczności, żeby przetrwać, muszą rozumieć, co się dzieje z nimi i co się dzieje wokół nich. Staramy się rozumieć to, co się dzieje poza Polską. A jednocześnie pewne tematy stają się nagle aktualne w Polsce, bo kto by się interesował Palmyrą, migrantami islamskimi i w ogóle islamem, gdyby cała awantura po prostu nie sięgnęła do naszych drzwi? Nikt. W tej sytuacji ci, którzy mają pojęcie o kulturze, o języku, stają się ekspertami mogącymi pomóc przetrwać różnym społecznościom.
KH: Wracając do pytania o układ sił i o polskie ekspedycje na Bliskim Wschodzie. Jak w kontekście historii kolonialnej wygląda sytuacja zachodnioeuropejskich ekspedycji w tych państwach? Czy ten układ sił został w jakiś sposób powielony?
TW: W Polsce znajdujemy się w o tyle uprzywilejowanej pozycji – czego będziemy bronić – że nie zależymy bezpośrednio od żadnych struktur rządowych, poza tym, że ubiegamy się o środki na naukę z budżetu centralnego. Natomiast w wielu krajach na świecie akurat działalność archeologiczna jest skorelowana z polityką zagraniczną danego państwa. Francja, Niemcy – to są przykłady krajów, w których od XIX wieku jest to świadomie prowadzona polityka. Ma to swoje dobre i złe strony. Złe na pewno dla środowiska archeologicznego, bo badacze muszą czasami podlegać decyzjom urzędników, którzy ich poślą tam, gdzie akurat dyplomacja tego potrzebuje; dobre, bo zazwyczaj nie muszą się troszczyć o pieniądze. Natomiast polskie misje zawsze – od momentu, kiedy Polacy pojawili się na tych terenach – miały na Bliskim Wschodzie pewne fory. Naszą przewagą było to, że na szczęście nigdy nie dorobiliśmy się żadnych kolonii, chociaż nie było tak, że się ich nie domagaliśmy. Bardzo dobrze, że do tego nie doszło, bo dzięki temu jesteśmy, mimo wszystko, inaczej traktowani przez ludzi, do których trafiamy. Koronnym argumentem jest to, że myśmy nigdy ich nie uciskali w żaden sposób, nie eksploatowali. Poza tym ich historia i nasza często są zbieżne, bo zawsze dostawaliśmy po głowie od wielkich potęg światowych. To buduje pewne porozumienie. Ale nie miejmy złudzeń, kiedy w grę wchodzą duże inwestycje i kontakty na poziomie rządowym, to te kraje, które są nadal silne na arenie międzynarodowej i tak swoje dostaną.
MK: Czy wiadomo coś o losach ludzi, którzy współpracowali z polskimi misjami w Syrii i Iraku?
TW: Losy są różne, poczynając od najbardziej tragicznych. Znana jest historia długoletniego dyrektora Muzeum w Palmyrze, Chalida al‑Asaada, który, już w podeszłym wieku, będąc na emeryturze, uparł się, że nie wyjedzie z miasta i przypłacił to życiem. Jego rodzina rozpierzchła się po kraju i za granicą. Ludzie, których znaliśmy, też częściowo wyemigrowali – w zależności od posiadanych środków i możliwości. Jeśli ktoś miał korzenie ormiańskie, to wylądował w Armenii, ktoś miał rodzinę w Libanie, to wyjechał właśnie tam. Losów wszystkich ludzi, z którymi pracowaliśmy, oczywiście nie znamy, ale wiem, że w tej chwili w różnych ośrodkach uniwersyteckich w Europie i Stanach istnieją enklawy syryjskie albo syryjsko‑irackie. Tworzą się po prostu takie małe grupki archeologów czy ludzi związanych z naszym środowiskiem. Nawet u nas w Warszawie, nie mówiąc o Berlinie, Paryżu, Rzymie czy innych miastach w Europie, które po prostu oferują możliwość przeżycia. Trzeba znaleźć środki na utrzymanie tych ludzi, zapewnić im jakąś pracę. Tak jak to się dzieje w Berlinie, w Niemieckim Instytucie Archeologicznym, gdzie w ramach programów rządowych zatrudniani są specjaliści, którym udało się uciec z Syrii, po to, żeby pomagali dokumentować swoje dziedzictwo archeologiczne. W ten sposób podtrzymuje się ich know‑how, wiedzę, gotowość do pracy na miejscu, kiedy pojawi się już możliwość powrotu. Wiem też, bo odczułem to nawet teraz, będąc w Syrii, że na pewno pojawi się konflikt pomiędzy tymi Syryjczykami, którzy „uciekli”, i tymi, którzy zostali na miejscu z różnych przyczyn. Ci ostatni czują się podwójnie zdradzeni.
MK: W jakim stanie są układy urbanistyczne wiecznych, funkcjonujących od starożytności miast syryjskich: Aleppo, Damaszku, Homs. Jak wygląda ich sytuacja?
TW: Zniszczone są pojedyncze dzielnice albo sąsiedztwa. Wynika to ze struktury społecznej tych miast: ludzie jednego wyznania, spokrewnieni, związani z sobą zazwyczaj mieszkają blisko siebie. Zupełnie inaczej niż w naszych miastach, możemy mieszkać w odległości wielu kilometrów od siebie i spotykać się w różnych miejscach. Tam mieszka się blisko siebie. Kiedy dochodzi do wojny, siłą rzeczy najbardziej zniszczone są tereny pograniczne – tam, gdzie sąsiadują z sobą wrogie sobie społeczności, rządowa i antyrządowa na przykład. Przebywając niedawno w Damaszku, miałem wrażenie, że życie kwitnie tam bardziej niż przed wojną: taksówki, dzieci idące do szkoły, tłumy ludzi w knajpach… A jednocześnie wiem, że gdybyśmy pojechali kilka kilometrów dalej, na obrzeża miasta, to zobaczylibyśmy zrujnowane miejsca. W Homs i w Hamie są całe dzielnice, które zostały niemal całkowicie zmiecione z powierzchni ziemi ostrzałem artyleryjskim, bombardowaniem. W Aleppo to się dopiero okaże. Na razie widzimy to, co pokazują nam media.
Palmyra jest zupełnie opuszczona, nie ma ani jednego cywila, stacjonuje jedynie armia. Miasto jest zniszczone ostrzałem artyleryjskim, walkami, które się tam przez ładnych parę dni toczyły, ale to nie jest Warszawa 1945. Czyli to się da szybciej odbudować, pomimo tego, że ludzie stracili tam infrastrukturę swojej codzienności – zniszczone są ich miejsca pracy: biura podróży, kafejki internetowe, sklepy z pamiątkami. Palmyra nie została spalona, co jest dobre, jest za to porządnie obtłuczona artylerią.
MK: À propos Warszawy 1945 roku. Polscy konserwatorzy i architekci zdobyli po II wojnie światowej międzynarodowe uznanie, nabierając doświadczenia przy odbudowie swojej stolicy. Byli zatrudniani jako eksperci przy odbudowie miast zrujnowanych trzęsieniami ziemi.
TW: Dwa tygodnie temu zorganizowaliśmy w Warszawie konferencję poświeconą Palmyrze, w trakcie której w gronie najlepszych specjalistów ze świata dyskutowano na temat ewentualnej rekonstrukcji. Większość tych ekspertów była lokowana w hotelach w pobliżu Starego Miasta i wszyscy bardzo szybko doszli do wniosku, że to jest podobny przypadek. Polacy też stanęli w przeszłości przed dylematem: odbudowywać czy nie odbudowywać? Odbudowane Stare Miasto okrzepło i zostało ostatecznie wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Każde pokolenie będzie musiało sobie odpowiedzieć na nowo na te pytania.
Jeśli nie wskazano inaczej, fot. Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Warszawskiego, Bartosz Markowski / Robert Żukowski