DOMY ARCHITEKTÓW
Wieś, poszarzałe, pozbawione istotnych cech i wyrazu gospodarstwa. Kilka z trudem broniących swojej godności starych drewnianych domów utrzymywanych w formie za pomocą tandetnej olejnej farby. Nowych budowli niewiele. Odróżniają się od chałup osobliwymi formami wielospadowych dachów, detalami balustrad, zastosowaniem rozbudowanej palety katalogowych produktów, chemicznymi kolorami plastikowych tynków. Trudno odgadnąć, czy właściciele przyjeżdżają tu tylko na wakacje, są zamożnymi gospodarzami, czy pracują w mieście. Jedno, co można o tych domach z pewnością powiedzieć, to że zostały – przynajmniej w pierwotnym kształcie – narysowane przez architektów. Mieszkańcy, ośmieleni przez twórców najczęściej typowych projektów, poszerzają tylko gotowe zestawy pomysłów. Na tle drzew i nieba pojawiają się często zielone i niebieskie dachówki, naśladujące w stali lub cemencie ceramiczne formy. Budowniczowie szarych eternitowych dachów pokrywających się z czasem organicznym nalotem, zapewne nieświadomie, nie popełniali tak elementarnych błędów… Zastanawiam się, na ile podobne przejawy braku kultury są specyficznie współczesne. Adolf Loos ponad sto lat temu cierpiał, obserwując i opisując porównywalne zjawiska.
„Czy mogę zabrać cię na brzeg górskiego jeziora? Niebo jest niebieskie, woda zielona i wszędzie panuje całkowity spokój. Chmury i góry odbijają się w jeziorze. Domy, gospodarstwa i kaplice również. Nie wyglądają one jakby były dziełem człowieka, raczej jakby pochodziły z warsztatu Bożego, jak góry, drzewa, chmury i niebieskie niebo. Wszystko tworzy atmosferę piękna i spokoju. Ale cóż to jest? Nieharmonijna nuta zakłóca spokój. Niepotrzebny zgrzyt. Pomiędzy domami wiejskich gospodarzy, które zdają się zbudowane nie przez nich, lecz przez Boga, stoi willa. Twór architekta. Dobrego czy złego architekta, nie wiem. Wszystko, co wiem, to że spokój, cisza i piękno zniknęły. Przed Bogiem nie ma złych i dobrych architektów… dlatego pytam, dlaczego architekt zły czy dobry profanuje jezioro. Rolnik tego nie robi, podobnie inżynier budujący kolej wzdłuż brzegu lub tnący spokojne powierzchnie jeziora śladem statku” .
Pretensjonalne wille z belle époque stały się już dla wielu naturalnym elementem krajobrazu alpejskich jezior. Zmieniły się znacznie proporcje między zastanym przyjaznym tłem a tworami architektów. Loos widział rolnika, murarza, cieślę jako tych, którzy „po prostu” budują, używając znanych im cegieł wypalanych z lokalnej gliny, miejscowego kamienia, drewna. Cieśla budował dach, nie wiedząc, czy jest ładny, czy brzydki – musiał się zmierzyć z deszczem, śniegiem, słońcem, materiałem. Czerpał doświadczenie z lokalnej tradycji. Murarz wznosił mury najlepiej, jak potrafił. Rolnik, stawiając dom dla siebie, swojej rodziny i zwierząt, tworzył znane od pokoleń przyjazne warunki dla codziennych życiowych doświadczeń. Budowanie było jednym z nich. Rolnik był depozytariuszem żywej kultury, którą Loos rozumiał jako stan równowagi pomiędzy fizycznym, umysłowym i duchowym bytem, równowagi, która miała być gwarancją sensu, wrażliwości myśli i czynu. Ta naturalna, wrodzona umiejętność dotyczyła zwykle znacznej części wiejskiej społeczności, z nieufnością przyjmującej gotowe recepty z zewnątrz. Architekt „sprowadzający szlachetną sztukę budowania do rysowania” jest według Loosa kultury pozbawiony. Nasza rzeczywistość gotowych „rysowanych” produktów, powtarzalnych rozwiązań jest całkowicie odmienna (prawie wszyscy na nie się zdają). Mimo że większość wiejskich domów w Polsce jest nadal budowana siłami rodzin i lokalnych rzemieślników, to sposób ich powstawania diametralnie różni się od opisanego sto lat temu. Architekci opierają swoją znajomość życia na rozpowszechnionych wyobrażeniach, nie dostrzegając go tam, gdzie rzeczywiście jest – wokół siebie. Nie znajdując inspiracji w ludzkim doświadczeniu czasu i miejsca, nie umiejąc patrzeć, skazani są na formalne, techniczne i estetyczne abstrakty i kreacje, emblematy regionalizmów. Celowo wzbudzają też sentyment do swoich produktów. Architekci, co zauważył już Ruskin, często tylko udają, że je lubią „nadając im fałszywy urok marnej próżności” . Przekonani o swojej cywilizacyjnej misji ulegają zwykle ekscytacji popularnymi wzorcami i technikami. Opierają się przy tym na częściowo uzasadnionym założeniu, że większość ich klientów nie wie, co lubi, i nie wydaje się tego odkrywaniem zainteresowana.
DIALOG Z TRADYCJĄ NA MAZURACH?
Przegląd prac nadesłanych na konkurs „Twój dom – dialog z tradycją”. W gronie jurorów jesteśmy zaskoczeni imponującą liczbą nadesłanych prac. Konkurs w intencji organizatorów miał dać odpowiedź na pytanie, czy współczesny dom typowy, który mógłby się stać wzorcem dla Mazur, jest zdolny podjąć dialog z tradycją. Czy i gdzie mogłyby być źródła nadające sens takiemu działaniu?
Pojawia się szereg wątpliwości, ale i oczekiwań, by dostrzeżono w lokalnych tradycjach inspiracje ożywiające dzisiejszą praktykę budowania. Typowa zabudowa wsi nie kojarzy się najlepiej. Zepchnięty do przyziemia mieszkaniec nigdy nieukończonej katalogowej kostki z lat 70. XX wieku z tęsknotą szuka wzorców w kolorowych wydawnictwach sprzedających schematyczne plany domów obleczonych w napuszoną rezydencjonalną szatę. Wzorce te prezentują bezmiar pretensjonalności, produktów lichej scenografii dla pozbawionych w swej masie właściwości i niezaciekawionych nawet sobą odbiorców. Plastikowe jaskrawe tynki, kolorowe dachówki są propagowane przez architektów, którym „wybór pobudza wyobraźnię”. Podbój przestrzeni przez takie produkty nie jest szczególnie bolesny w miejscach, gdzie zakorzeniona od pokoleń kultura zamieszkiwania i budowania praktycznie nie istnieje, podobnie jak jej depozytariusze.
Typowe, powielane projekty nie są jednak w krajobrazie Mazur zjawiskiem nowym, przeciwnie – są jego jak najbardziej naturalnym składnikiem obecnym od XIX wieku. Publiczne budowle wiejskich szkół, remiz, karczm, różnorodne typy domów mieszkalnych, budownictwo kolonijne pojawiły się tam wraz z zasiedlaniem tych terenów. Płytkie polodowcowe doliny są wypełniane przez regularne ciągi ceramicznych dachów powtarzalnych domów, podkreślających układ topografii. Ceglane „pomorskie” pawilony, archetypiczne formy powtarzalnych katalogowych domków będące adaptacją ogólnoniemieckich uproszczonych wzorników – tradycjonalistycznych i modernistycznych („kochówki”) – zamieszkane są od najwyżej trzech pokoleń przez kolonistów z obszarów kulturowo odmiennych. W ciągu krótkiego czasu wykształcił się tu rodzaj nowej tradycji, pewien poziom identyfikacji z domami, które – choć skromne – zapewniały przyjazne ramy dla życia.
W sposób naturalny, choć nie zawsze w pełni świadomie, dokonuję konfrontacji nadesłanych projektów z utrwalonymi w pamięci obrazami mazurskich domów. Prostokątne obrysy planów, dwuspadowe ceramiczne dachy, okapy ciążące ku ziemi, witające się z drewnianym ogrodzeniem i nieco zaniedbanymi przydomowymi ogródkami. Wytarte ceglane progi, za nimi mroczna, chłodna sień, z której wejście prowadzi do zaskakująco jasnej kuchni – centrum domu pełnego krzątających się pracowitych ludzi. Wysokie, wąskie szlemieniowe okna umieszczone na sąsiadujących ścianach nadają domowi godności, zapożyczają kadry krajobrazu, podobnie jak przestrzałowe sienie czy przejazdowe stodoły. Cegła w zachodzącym słońcu jest pomarańczowa, żarzy się skontrastowana z prawie czarnymi cieniami. Przebarwione deski między dachami stodół a masywnymi kamiennymi cokołami nabierają z czasem szlachetnej patyny. Zaskakujące sprzęty, słoje, butelki – ich przeznaczenie pozostaje dla niewtajemniczonych zagadką, podobnie jak źródło wielu gospodarskich zapachów. Granice między światami ludzi i zwierząt nie są precyzyjne. Czasami spotykają się pod wspólnym dachem.
„Twój opis dotyczy raczej bogatych domów warmińskich niż przeciętnego domu mazurskiego. Są to domy często wykorzystywane jako wakacyjne” – słyszę od kolegi, który dzieciństwo spędził na mazurskiej wsi. Okazuje się, że nasze wspomnienia istotnie się różnią. Obraz jego domu jest dużo bardziej trzeźwy, surowy, pozbawiony nostalgii, bardziej przekonujący. Jego dom po prostu „stoi” na ziemi, nie zrasta się z nią, nie zaciera granic. Archetypiczna, prawie pozbawiona detalu bryła z dwuspadowym dachem kończy się prostym cięciem. Gładka ściana z niewystającym poza jej obrys dachem eksponują profil przekroju z jedynie nieznacznie wysuniętym gzymsem na styku z poddaszem. Dom nie rozpuszcza się w pejzażu – jest jego naturalnym dopełnieniem. „Gdyby tylko nowe domy zachowały podobnie prostą formułę, proporcje, sposób sytuowania wzdłuż drogi, to bez względu na mniej lub bardziej wymyślny wystrój, skalę i detal, krajobraz mazurski nie byłby zagrożony” – słyszę. Nasze wspomnienia okazują się podobne wtedy, gdy dotyczą kwestii pozaestetycznych, związanych z doświadczaniem domu, codziennymi czynnościami, zapamiętanymi odgłosami, zapachami. Łazienki – a właściwie miejsca do mycia – utrwaliły się w pamięci zapachem mydlin, ceraty na blacie, na którym stały blaszane emaliowane dzbanki z wodą, osobliwymi dźwiękami płukanej miednicy i wody wylewanej w pokrzywy, chłodem pomieszczeń gospodarczych.
Domy typowe zaprezentowane w konkursie nie mogły oczywiście powstać jako wyraz kontemplacji miejsca i opierają się najczęściej na dość stereotypowym wizerunku rolnika. Ich architektoniczne walory nie są w stanie ukryć trudności w wyobrażeniu sobie życia wiejskiej rodziny, jej codziennych zajęć. Myślenie o tych kwestiach zredukowano do minimum. Znam trudności budowy powtarzalnego domu dla zróżnicowanych pod wieloma względami i nie do końca poznanych odbiorców. Budowa całego zespołu domów dla ofiar osuwisk w Lanckoronie, umieszczona w niezwykle silnym pejzażu kulturowym była usprawiedliwiona wyjątkową sytuacją. Pośpiech wymusił dość jednoznaczną i archetypiczną formułę architektoniczną, jednocześnie możliwie otwartą. Zarówno wnętrza, jak i znajdujące się pod lanckorońskimi okapami obejścia domów pozostawiono do urządzenia mieszkańcom. Czy to wystarczy, aby z czasem uznali domy za swoje? Nie wiem. Pytanie: czy można znaleźć formułę domu bez uświadomienia sobie istotnych potrzeb, sprecyzowania idei zamieszkiwania? „Tradycyjny dom ma się nijak do społeczności znudzonych” – pisał Bernard Rudofsky, wskazując na obecnie budowane domy, które z przestrzeni doświadczeń – instruments for living – przeobraziły się w machines for living ograniczające wolność mieszkańców. „Człowiek i zwierzęta mają swe najlepsze czasy na ziemi za sobą – teraz przyszłość należy do rzeczy nieożywionych” .
W konkursie nagrodzone zostały projekty o bezpretensjonalnej formule, którą odznaczały się dawne budowle, domy próbujące wytworzyć ciekawe miejsca pomiędzy wnętrzem a zewnętrzem, przywołujące, choć nie bezpośrednio, nastrój wiejskiego siedliska – zagrody. Projekty te zwróciły uwagę ciekawym połączeniem części gospodarczej i mieszkalnej, przekrytych wspólnym dachem. Rodzaje prześwitów, bram, zewnętrznych sieni tworzą przyjazne wnętrza letnich pokojów – miejsc spotkań i wypoczynku rodziny, przestrzenie kontaktów z osobami z zewnątrz, kadrując pejzaż, ułatwiają jego kontemplację.
Horyzontalne tarasowe okna konkursowych propozycji ujawniają aranżacje wnętrz. Rzędy krzeseł Pantona, grupy foteli, nieco mieszczańskie kominki. Na tarasach również królują krzesła i fotele ogrodowe. Znowu przypomina mi się Bernard Rudofsky: opisywane przez niego „społeczeństwo nudy” jako społeczeństwo krzeseł. Proporcja ich liczby do liczby mieszkańców zaczyna się od 1:5 i dochodzi do 1:25. Rudofsky pisał o swoistej „inwazji domu” . Tradycyjny dom wiejski z rozmaitością sprzętów – zydli, ławek, skrzyń, stołków, krzeseł – zdradzał zróżnicowanie zajęć mieszkańców. Co mogłoby się zdarzyć w nowych, na pierwszy rzut oka wygodnych, modelowych domach?
Nagrodzone prace wrażliwie osadzone w mazurskim pejzażu nie odznaczają się niestety ambicją znalezienia oryginalnej formuły zamieszkiwania, specyficznej dla mieszkańców i miejsca. Zapewne obecnie jest to trudne do osiągnięcia.
Większość domów na polskiej wsi powstaje metodą „chałupniczą”, ale korzystanie w dużej mierze z gotowych produktów, rozpowszechnionych technologii nie daje dużych szans na utrwalenie czy kontynuowanie doświadczeń lokalnych tradycji budowlanych (nie wiadomo, czy jeszcze istniejących). Trudno spodziewać się architektury zawierającej pokłady udoskonalonej przez pokolenia mądrości, wykorzystania budulca zgodnego z naturą i logiką. Próba sięgnięcia do bogactwa tych doświadczeń najczęściej kończy się nostalgiczną aplikacją płaskich powłok, kompozycją „regionalnych” drewnianych i ceglanych faktur.
Można zadać pytanie: czy domy konkursowe powstałe tu i teraz mogły być inne? Co należałoby uczynić, aby stały się zakorzenioną w ludzkim doświadczeniu architektoniczną opowieścią o tym, czym mogłoby być dzisiaj życie i budowanie na mazurskiej wsi. Myślę, że nie mogłyby być inne bez zasadniczego przewartościowania obowiązującej od ponad 200 lat akademickiej formuły uprawiania zawodu architekta, jego miejsca w procesie budowania. Udany dom powtarzalny dla regionu może stworzyć jedynie architekt, który zmierzył się z bardzo trudnym zadaniem budowania dla konkretnych odbiorców, żyjących i pracujących w miejscu, które zna, lubi i rozumie. Doświadczenie to musi umieć łączyć ze zrozumieniem i krytyczną analizą współczesności. Z tego względu lepiej by było, gdyby konkurs dotyczył raczej wzorcowych realizacji, podobnie jak doroczny konkurs na dom organizowany przez „Architectural Review”. Znane pozytywne przykłady tworzenia lokalnych form zabudowy nie polegają jedynie na studiowaniu modeli i typologii budynków, ale są poszukiwaniem esencjonalnych związków architektury z kulturą, integralnością ludzkich doświadczeń, poszukiwaniem równowagi w relacji z krajobrazem, klimatem, lokalnymi społecznościami, dostępnymi technikami i ekonomią. Takie są powstałe w wyniku wieloletniej wnikliwej pracy z lokalnymi rolnikami i rzemieślnikami budowle Giona Caminady czy eksplorujące możliwości i sposoby rozwoju znanych technik budowania i programu mieszkalnego drewniane domy Petera Zumthora. Takie są poszukiwania pasywnych technik dla zrównoważonych form gospodarowania i zamieszkiwania Johna Lina, tyle rzemieślnicze, ile architektoniczne doświadczenie budowania studia Mumbai czy wreszcie wykorzystywanie możliwości materiału wynikające ze znajomości stolarskiego warsztatu Andrzeja Kaczmarczyka.
DOM, KTÓRY LUBIĘ
Domy są świadectwem tego, kim jesteśmy. Ruskin bał się o kondycję narodu budującego domy co najwyżej na jedno pokolenie. Uważał, że „gdyby ludzie prawdziwie żyli jak ludzie, ich domostwa stawałyby się świątyniami, których nie mielibyśmy śmiałości tknąć i które byłyby nośnikami żywej tradycji, zgoda na zamieszkiwanie zaś by nas uświęcała” . Dynamika współczesnych zmian nie pozwala nam już myśleć w podobny sposób o wielopokoleniowych twierdzach rodzinnych. Istotę domu możemy jednak nosić w sobie. Lubię i rozumiem dom, w którym się wychowałem. Dom jako całość i wiele jego elementów ma dla mnie nie tylko praktyczne, ale i duchowe znaczenie, wiąże się z ludźmi, ich zachowaniami, pamięcią. Wiele elementów, sytuacji przestrzennych przenoszę do nowych miejsc, w których przychodzi mi mieszkać. Są też rozwiązania, które modyfikuję lub zastępuję lepszymi. Nie ma chyba innej metody zachowywania tradycji. Czuję wielki podziw wobec pokoleń Skandynawów utrwalających w swych wiejskich domach znane i cieszące się szacunkiem i sympatią elementy, nastroje urządzenia wnętrz – te sprzed stu lat, modernistyczne, z lat 60. XX wieku, aż po zupełnie współczesne.
Rudofsky opisuje przywiązanie Anglików do starych ubrań czy samochodów w kategoriach pogłębiającej się z czasem przyjaźni, która wcale nie musi oznaczać braku apetytu na życie, konstatując, że sprzeczność stałość – zmienność nigdzie nie ujawnia się z taką siłą jak w domu. Bardzo trafia do mojej wyobraźni wątek przyjaźni i afirmacji niezbędny w kumulowaniu tradycji.
Architekt Gion Caminada od lat pracuje i dyskutuje z mieszkańcami odizolowanej od świata alpejskiej doliny Vrin. Wszystkich zna, znaczna ich część nosi to samo nazwisko. Jest zafascynowany ich wielosetletnim zakorzenieniem i głęboką znajomością miejsca, mnogością słów i modulacji dźwięków, jakimi opisują przemieszczające się w dolinie masy powietrza. Caminada, profesor prestiżowych uczelni, urodził się tam i wychował. Razem z rolnikami, rzemieślnikami i samorządem próbuje znaleźć sensowną drogę rozwoju, program zmierzający do wzmocnienia roli peryferyjnego regionu zachowujący jego tożsamość. Rozmowy dotyczą kwestii agrarnych, ekonomicznych, budowlanych, ale także obecności nowych budowli w pejzażu. Ulice we Vrin nie są pokryte asfaltem ze względu na komfort zwierząt gospodarskich, a także po to, by ich odchody łatwo wsiąkały w grunt. Nowoczesne rozwiązania są tu wprowadzane tylko wtedy, gdy są rzeczywistym ulepszeniem. Tej zasadzie hołduje też architekt. Budowle Caminady są niezwykle pragmatyczne i pozbawione sentymentalizmu, odniesień do historycznego decorum. Mimo to nieomal niepostrzeżenie zrastają się z dawnymi zabudowaniami wsi. „Rolnicy z pewnością nie skłaniali się nigdy ku regionalizmom czy folklorystycznym tendencjom” – dowodem jest ich architektura. Stodoły, obory, rzeźnie, szkoły, domy mieszkalne i hotele wiele czerpią z utrwalonej kultury budowania z drewna. Myślenie o wnętrzach, konstrukcji, zewnętrzu, sprzętach i wyposażeniu jest tu niepodzielne. „Gdy odbywałem swoją ciesielską praktykę, nie było specjalistycznych firm wytwarzających tylko krzesła czy tylko stoły. Budowaliśmy całe domy – trumny też” – wspomina architekt. Nowe technologie, jeśli mają przewagę nad tradycyjnymi, są wykorzystywane na podstawie umiejętności warsztatowych lokalnych stolarzy i cieśli. Budka telefoniczna projektu Caminady jest współczesną drobnoskalową odmianą konstrukcji wieńcowej, niezwykle precyzyjnie łączonej w narożnikach. Jej spatynowana powierzchnia zrosła się z czasem z budynkiem stodoły, do której przylega. Jedynie całoszklane drzwi z nadrukiem „Swisscom” zaskakują swoją nowością. Zabudowania gospodarskie i domy mieszkalne buduje się, opierając się na systemie drewnianych ram – kasetonów, których prefabrykowane ocieplane elementy, pokryte płaszczem z desek, są łączone w narożach jak belki w budowlach z bali. Pomiędzy nimi zamontowano nowoczesne przesuwne okna i okiennice.
Podobne systemy z prefabrykowanych drewnianych blatów wzmacnianych stalowymi ściągami opracował Peter Zumthor. Ściany z wielkoskalowych elementów są łączone w narożnikach „na zakład” i tworzą układ skrzyń opartych na idei tradycyjnych konstrukcji wieńcowych. Pomiędzy skrzyniami mieszczącymi pomieszczenia pomocnicze architekt pozostawia prześwietlone wielkimi oknami sekwencje otwartych przestrzeni. Znana metoda, odczytana na nowo i dostosowana do obecnych metod prowadzenia budowy, pozwoliła na ewolucję tradycyjnego alpejskiego wzorca kształtowania wnętrz i stworzyła możliwości kształtowania programu domów.
DOM, KTÓRY LUBI
Rolnicy z Vrin nie potrzebują antropologów, kulturoznawców, socjologów, psychologów i architektów, by wiedzieć, jak żyć, myśleć, w co wierzyć, by stosować zestaw lubianych i rozumianych wzorców. Najprawdopodobniej nie wiedzą też, co to partycypacja w projektowaniu, nie odróżniając jej od zwykłych życiowych czynności. Bez kompleksów otwierają się na rozmaite nowości. Jest to przywilej społeczności, które w czystej postaci już prawie nie istnieją. Tych, którzy chcieliby szukać podobieństw z jakimkolwiek polskim regionem na pewno czeka rozczarowanie. Wydaje się jednak, że w tej sytuacji – tym bardziej – tylko wnikliwe oparcie się na realiach może uchronić nas od domów „rysowanych”, traktowanych jak sprzęty – gadżety: ograniczonych w swej praktyczności i nie dość atrakcyjnych w swym kostiumowym regionalizmie.
Peter Zumthor napisał o domu, który zbudował dla siebie w Haldenstein, pośród typowej wiejskiej zabudowy:
„Kiedy oglądam go z różnych stron, dom zdaje się mówić: «Kocham miejsce w, którym stoję, chcę być częścią mojego otoczenia». Ale mówi również: «Nie mam nic do roboty wśród sąsiadujących dachów krytych dachówką, rzeźbionych drewnianych gzymsów i okien, malowanych tynkowanych fasad. Lubię takie rzeczy jak arkusze fałdowej blachy, szare wypłowiałe ściany zwykłych chałup i stodół…».
A więc dom mówi coś o miejscu, w którym powstał; to jest specyficzna odpowiedź na pytanie, jak dom mógłby wyglądać w tym miejscu. Budynek najpierw jawi się jako „ciało” w miejscu, w którym powstał, a potem jako myśl, obraz w głowach ludzi, którzy go spostrzegają” .
Problem naszych mazurskich kreacji polega między innymi na tym, że jawią się najpierw jako obraz, przez co niełatwo przychodzi im przeistaczanie się w „ciało”.