Naturą zwyczajności jest przezroczystość, niewidzialność, nawykowość. Uspokaja swojskością, ale też nie przegrzewa mentalnego procesora. Doświadcza się jej na ogół bezrefleksyjnie, polegając na „pamięci mięśniowej”; tak poruszamy się po mieszkaniu odruchowymi mikrotrasami (jak to działa, wie doskonale każdy, kto nosi okulary i musi chwilowo poradzić sobie bez nich). Aby dostrzec strukturę zwyczajności, jej składowe, musimy wykonać ćwiczenie w paradoksie: należy się wyabstrahować, uświadomić sobie mechanikę odruchów, by przestały być odruchowe. Ciekawie ilustruje to zadanie język angielski: odnotowuje różnicę między self-awareness (samoświadomością) a self-consciousness (świadomością własnego działania, wywołującą zakłopotanie, skrępowanie). O ile pierwszy stan może kojarzyć się z pewnością doświadczonego kierowcy czy pilota, czujną uważnością i „przylgnięciem do istnienia”, o którym pisała Jolanta Brach-Czaina, albo medytacyjnym stanem flow, ten drugi przypomina raczej grę w siatkówkę czy dwa ognie: kibice przeciwnika krzyczą „skuś baba na dziada” i w końcu się potykamy, bo tracimy naturalną płynność i swobodę. Mam wrażenie, że przyglądanie się z ciekawością własnej zwyczajności wymaga przejścia od self-consciousness do self-awareness. „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”, więc najlepiej zacząć od wywrotki, zgubić się.
Żeby znajdować, najpierw trzeba się zgubić. Rozsypać znaki, pomylić ścieżki. Dobrze wiedzieli o tym sytuacjoniści, rewolucyjni filozofowie pragnący „odzyskać codzienność”. Zachęcali do praktyki dryfu. Jej teorię rozwinęli pewnego lata w Paryżu, gdy pozwolili, by dobrze im przecież znane miasto niosło piechura na swój sposób, a nie celowo, z punktu a do punktu b. Dryf, czyli „technika pospiesznego przejścia poprzez urozmaicone otoczenie i nastroje” (definicja według Międzynarodówki Sytuacjonistycznej), był wstępem do tworzenia własnych map, praktyki psychogeografii. Edward Redliński, również zbieracz wycinków rzeczywistości, choć nie w obrazie, lecz w mowie, kochał język potoczny za „przypadek, wielorakość i szum”; ich braku w wyczyszczonej, ładnej, literackiej polszczyźnie nie mógł znieść. Te jakości zawsze mam z tyłu głowy, gdy myślę o doświadczaniu zwyczajnej przestrzeni, i te zjawiska ciekawią mnie w niej najbardziej.
Strategie sytuacjonistów były pomyślane jako broń przeciwko jałowości życia, bierności i banalizacji, która odbiera sprawczość, zmienia człowieka w posłusznego, samozadowolonego konsumenta. Dlatego rewolucją może być nawet spacer. Spacer to działalność wybitnie antykonsumpcyjna: nic nie kosztuje (chyba że zatrzymamy się na przekąskę), wymaga jedynie marginesu wolnego czasu. Ten bywa luksusem, ale podejście psychogeograficzne pozwala go wygospodarować w ramach czynności obowiązkowych, i tak podejmowanych, za sprawą zamiany działań odruchowych w refleksyjne. Najwybitniejszym praktykiem dryfu, jakiego znam, jest mój ojciec; na co dzień wykonuje wymagającą i odpowiedzialną pracę, ma niewiele wolnego czasu, a po studiach porzucił wszelkie artystyczne aspiracje i oddał się życiu praktycznemu. Margines swobody realizuje w supermarkecie. Przy okazji zwykłych zakupów gubi się z przyjemnością między półkami, wsiąka w zgiełk napisów, komunikatów i opakowań, przemieniając to doświadczenie w rodzaj medytacji. Nauczyłam się od niego tej praktyki, jak powiedziałby Raoul Vaneigem, rewolucji życia codziennego.
Każdy jest archiwistą
Trudno mi wyobrazić sobie bardziej przydatne akcesorium w tych małych wędrówkach niż aparat fotograficzny. Fotografia pomaga stworzyć mapę anonimowych na pierwszy rzut oka przestrzeni, buduje dystans niezbędny do tego, by miejsca traktowane czysto pragmatycznie zmieniły się w przedmiot refleksji. Stała się moją wielką sojuszniczką, pomogła wyjść z pułapki biernego uczestnictwa. Susan Sontag, znana z nie łaskawości wobec fotografii, napisała, że jest ona „środkiem rezygnacji z przeżyć, ponieważ człowiek ogranicza przeżycia wyłącznie do poszukiwania ładnych widoków, przekształca je w obrazy i pamiątki”1. W moim przekonaniu równie często bywa odwrotnie i przeżywamy właśnie za sprawą fotografowania, staje się ono katalizatorem spostrzegawczości. Czasem tylko dzięki niemu zauważamy i zapamiętujemy, zwłaszcza przestrzenie i rzeczy zwyczajne, czyli takie, po których poruszamy się niejako z zawiązanymi oczami i które bez złapania w kadr znikłyby niepostrzeżenie (tak zapewne by się stało; zwyczajność to przypadek, ale i nietrwałość, pewien komfort niewiedzy). Aparat oczywiście jest protezą; świadomą obecność i czujność można wykształcać i bez niego, przyznaję jednak, że nie zamierzam z tej pomocy rezygnować.
Dobrym przykładem skutecznego zastosowania metody wyostrzania czujności dzięki fotografii jest interaktywny projekt ”, rozwijany kolektywnie na żywo i w internecie przez zespół badaczy (z inicjatywy Marka Krajewskiego) i luźno zrzeszonych współuczestników; pionierski, bo realizowany tuż przed epoką mediów społecznościowych. Składały się na niego obserwacje, wywiady, ale też fotograficzna „mapa wrażeń” wypatrzonych przez obserwatorów-ochotników w zakamarkach własnych miejscowości: dekoracje domów i balkonów, ozdoby ogrodowe i twórczość działkowa, kreatywne wykorzystanie surowców wtórnych i drugie życie przedmiotów, samoróbkowe naprawy, uparcie trwające prowizorki, spontanicznie zaaranżowane przestrzenie wspólne (siedziska z opon czy znalezionych mebli), przypadkowo ułożone w surrealistyczną kompozycję reklamy uliczne. Układały się w dokument życia codziennego w Polsce tamtych czasów – obiecującą wizję stabilizacji i normalności (było to tuż po wstąpieniu do Unii Europejskiej), ale nadal wymuszającej na obywatelach „kombinowanie”, wyczarowywanie znośnego standardu życia ze skromniutkich budżetów, poniekąd narzucających konieczność życia zero waste.
Zapewne udałoby się zrealizować podobne przedsięwzięcie bez fotografii, ale nie byłoby tak przystępne w realizacji; aparat jest wszak znacznie bardziej demokratycznym narzędziem niż słuch reporterski, nie każdemu przez naturę podarowany. „Niewidzialne miasto” ujawniło krainę potoczności. Jak u Redlińskiego królowały tam przypadek, wielorakość i szum, spontaniczna inżynieria i oddolny design. Dzięki wizualnemu wymiarowi i zaangażowaniu ochotników trafnie udokumentowało moment przejściowy w naszej współczesnej historii. Bez „Niewidzialnego miasta” może rozpłynąłby się w niepamięci, a tak utrudnia kolonizację wspólnej świadomości przez kolejną gładką i upraszczającą narrację.
Susan Sontag mogłaby odnieść się krytycznie i do takiej inicjatywy. Pamiętamy jej rezerwę wobec spojrzenia surrealisty, nakierowanego na paradoks, nostalgię, ironię. Oceniała owo spojrzenie jako częściowo radosne, częściowo protekcjonalne2, znamionujące kolekcjonowanie świata, nie zaś rozumienie go. Myślę jednak, nie bez podziwu, o konsekwentnym kolekcjonowaniu, upartej archiwizacji codzienności i tym, co taka aktywność nam oferuje. Architekt-wizjoner R. Buckminster Fuller i krakowska pracownica biurowa Janina Turek, choć nigdy się nie spotkali, mieli wiele wspólnego: otóż gromadzili szczegółowe faktografie, czyli zapisy swojego życia złożone z katalogu codziennych czynności, wydarzeń z danego dnia, posiłków, rozmów, zebranych biletów i rachunków. Z pewnością da się szczęśliwie żyć, nie wiedząc, ile kosztował bilet autobusowy w 1959 roku albo z czym na ogół jadano wtedy chleb, ale nie zaszkodzi mieć tę wiedzę na podorędziu; albo: dobrze, że ktoś zadał sobie trud, by ją zarchiwizować i leży ona gdzieś w banku naszej wiedzy powszechnej. Niemniej aby zacząć to robić, potrzebny jest moment wyabstrahowania się ze zwyczajności, deautomatyzacja. Całkowicie zwyczajne doświadczenie zakłada bowiem z większym prawdopodobieństwem, że bezrefleksyjnie wyrzucamy zużyty bilet jako rzecz już nam zbędną.
Gdy ktoś chce dzisiaj zdyskredytować powszechny dostęp do fotografii, zżymać się na triumf amatora, proliferację obrazów, rzucić kilka kąśliwych uwag pod adresem mediów społecznościowych, zazwyczaj mówi, że nie interesuje go, co kto zjadł na śniadanie. Oczywiście nie musi go to zajmować, lecz im więcej sfotografowanych śniadań, tym lepiej dla pamięci zbiorowej. Nie mam tu na myśli jedynie radykalnego realizmu w postaci słabej jakości zdjęć pospiesznie zjadanych bułek, ale nawet wtedy, gdy przykładowe śniadania są podejrzanie ładne, wystylizowane według typowej kompozycji flat lay, dowodzą pewnej powszechności – powszechnej aspiracji i tego, co uchwycić wyjątkowo trudno, czyli marzenia, pragnienia.
Nowe topografie
W 1975 roku w Nowym Jorku otwarto wystawę zatytułowaną New Topographics: Photographs of a Man-Altered Landscape. Zaprezentowali na niej swoje fotografie Robert Adams, Stephen Shore, Lewis Baltz, Joe Deal. Łączyła ich podobna wrażliwość i zainteresowanie maksymalnie, ostentacyjnie wręcz nieciekawymi elementami krajobrazu, tymi najbardziej powszechnymi, jak zaułki, stacje benzynowe, parkingi. Prace te odbierano zazwyczaj krytycznie, niektórzy wręcz ich nie znosili. „Nowa topografia” jako styl okazała się jednak szalenie znacząca w wymiarze długiego trwania, jej echa obserwujemy do dzisiaj. Zastosowała manewr genialny w swojej prostocie (a jednocześnie irytujący). Podtytuł wystawy – „zdjęcia krajobrazu zmienionego przez człowieka” – przenosił monumentalizm typowy dla amerykańskiej fotografii pejzażowej à la Ansel Adams, mitologizującej krajobraz, nasycającej go heroizmem, etosem i tajemnicą, na miejsca zwyczajne i pospolite. „Nowi topografowie” wypowiadali pewną prawdę o swoim czasie, choć z pozycji ironii typowej dla sztuki konceptualnej. Dzisiaj można patrzeć na ich zdjęcia jak na dokument niespełnionego, a może wręcz rozpływającego się amerykańskiego marzenia, wszak powstały w podobnym momencie, co definiujące ten moment płyty Bruce’a Springsteena. Stephen Shore zasłynął później kadrami z codziennej, przydrożnej Ameryki. W latach 70., gdy zaczynał fotografować stacje benzynowe, małe domki i posiłki w barach, były to rzeczy do tego stopnia oczywiste, że wręcz prosiły się o zignorowanie; tak po prostu wyglądało zwyczajne życie. „Fascynowała mnie jednakowość, ale także to, jak wszystko wyglądało, zasłony, łóżka w hotelu, jedzenie na moim talerzu, jak byli ubrani i uczesani ludzie” – opowiadał Shore w jednym z wywiadów3.
Nie bez znaczenia jest fakt, że nowojorczyk Shore, poza tym że w okresie dojrzewania fascynował się fotografią Walkera Evansa, bywał też w Factory Andy’ego Warhola. To tam nauczył się odnajdować przyjemność w spoglądaniu na przedmioty i miejsca zwyczajne i zapewne stamtąd zaczerpnął metodę ich przemiany w obiekty sztuki konceptualnej poprzez maksymalne powiększenie, hiperbolizację. Konceptualistyczna ironia w końcu dogoniła i jego, fotografie Shore’a zostały bowiem należycie docenione dopiero wtedy, gdy po latach nabrały patyny i przesiąkły neonową nostalgią za minionym światem, zaczęły pasować do piosenek Lany Del Rey. Podobnie patrzymy dziś na „nudne pocztówki”, te z kolekcji Martina Parra czy Mikołaja Długosza – dostrzegamy w nich raczej odwrotność nudy, częściej oferują nam wycieczki w wyobraźni, rozkosze tęsknoty za światem, który nigdy w pełni nie zaistniał.
Myślę o tym, co można pożyczyć sobie z tego spojrzenia, mimo różnicy miejsca i czasu. Przestrzeń, w której obecnie funkcjonujemy – mówię tu o krajobrazie Polski – coraz silniej się uniformizuje, jest nam coraz mocniej „dana”, zaprogramowana z góry. W przeszłości mówiono tak o wielkich osiedlach czasów PRL-u, o monotonii blokowego krajobrazu. Z perspektywy lat widzimy, że miejsca te odznaczają się znacznie większą różnorodnością, osobnym charakterem, a eksperyment z urawniłowką nie udał się z kilku przyczyn. Na przeszkodzie stanęły typowe dla PRL-u problemy zaopatrzeniowe i logistyczne, braki materiałowe, przestoje, które wymuszały zmianę koncepcji, ale też generowały przestrzenie wspólne i niczyje zarazem, krawędzie i marginesy, niedokończone chodniki, krańce osiedli, gdzie zaczynały się połacie „trzeciego krajobrazu” – tereny już odrolnione, ale jeszcze nieublokowione, obfitujące w bogato rozrastającą się pod nieobecność człowieka spontaniczną przyrodę. Dziury w ziemi, góry pozostawionych materiałów budowlanych, niedokończone inwestycje, miejsca zaniechań.
Kolejnym zamachem na monotonię okazał się „szum potoczności”, jak u Redlińskiego: spontaniczne aranżacje balkonów, wystawki gratów, inicjatywy spółdzielni, by pomalować bloki w radosne kolory i wzory, podblokowe ogrodnictwo. Wszystko to podkopywało programową uniformizację, sprzyjało wesołej anarchii. Współczesny krajobraz raczej się porządkuje: trudno o spontaniczność na osiedlu deweloperskim, gdzie o ile jednolitości i porządku nie strzegą regulaminy, wezmą je pod skrzydła skrzętni sąsiedzi na forum dzielnicowym. Handel ulega coraz większemu usieciowieniu, a wraz z nim się ujednolica, gdyż musi sprostać ścisłym wymogom narzucanym przez franczyzy. Programowa identyczność zmienia nasz świat w wielkie nie-miejsce i sprawia, że wszędzie czujemy się podobnie. Podobnie, ale czy swojsko?
Jestem przekonana, że właśnie teraz trwa właściwy moment, by wyabstrahować się z tej rzeczywistości, podjąć dryf: wczuć się w rytm ekranów akustycznych na którejś z nowych polskich autostrad, wysiąść na kolejnym identycznym dworcu modułowym, ale w innym mieście, pójść do sklepu z owadem albo płazem i spróbować na chwilę tam się zgubić. Gdy rzeczywistość dąży do optymalizacji poruszania się po niej, jakby miała to być sprawnie zaprojektowana aplikacja, spróbujmy potraktować ją jak Wikipedię i kliknąć w przypadkowy link.