„Działania technika powiększają pustą przestrzeń, i to o tyle, o ile zawężają przestrzeń życiową”1 – skonstatował Friedrich Georg Jünger w Perfekcji techniki (1938). Oddalając się od świadomego uczestnictwa w „tu i teraz”, epoka nowoczesna poszerza w niekontrolowany sposób pole niemal każdego działania. Sytuuje nas w niezliczonych, nieznających granic sieciach zależności, bez opcji oceny ich kosztów i konsekwencji. Drastyczne skutki pośrednie, zwłaszcza środowiskowe, są zbyt abstrakcyjne, wielostopniowo osadzone w bezkresnych, splątanych ścieżkach powiązań, by wpływały na techniczną, opierającą się na prostych relacjach przyczynowości wyobraźnię współczesnego, masowego człowieka. Globalne programy ratowania ziemi, poddane ideologicznym, biurokratycznym i biznesowym technikom manipulacji, należą do tej samej sfery technokratycznej rzeczywistości, której skutki miałyby zwalczać. Żywią się wywoływanymi przez siebie masowymi emocjami o niemal religijnym charakterze i nawet nie podejmują prób rozwikłania eskalujących zawiłości, które są ich udziałem.

Wielkie narracje architektoniczne ostatnich stuleci, programy zaradzenia rzeczywistym problemom rzeczywistych ludzi, w epoce nowoczesnej przybierały niemal wyłącznie charakter systemowy, technik funkcjonujących w abstrakcyjnym świecie masowego człowieka. Masowego, czyli wykorzenionego ze swojego środowiska; potrzeby życiowe zaspokaja on dzięki zdobyczom cywilizacji technicznej. Nie odczuwa więzi z ich powstaniem, uważa je za coś danego na podobieństwo dzieł natury2. Z równoległością procesów rozrostu technicznej organizacji życia i powstawania mas Jünger wiązał cały łańcuch zjawisk, które prowadziły do wyzysku, gospodarki rabunkowej, eksploracji środowiska w skali globalnej. Po tragicznym doświadczeniu wojny światowej grono myślicieli dostrzegło skalę zagrożeń działaniami podporządkowanej polityce organizacji technicznej; Jünger był jednym z nich. Na tle optymistycznej atmosfery epoki maszyny, bezkrytycznej afirmacji techniki, argumenty Jüngera, Ortegi y Gasseta lub Guardiniego wydają się prorocze. Formułowano je w momencie, gdy najprawdopodobniej niełatwo było już odwrócić albo choćby zatrzymać wiele katastrofalnych procesów.

Ludwig Mies van der Rohe, Seagram Building w Nowym Jorku – rzemieślnicze początki globalnej standaryzacji.
fot. Maciej Miłobędzki

Technika nie wytwarza nowego bogactwa […] likwiduje istniejące. Wyzysk robotnika technicznego, na jaki oburza się socjalizm […] jest zjawiskiem towarzyszącym powszechnemu wyzyskowi, któremu technik poddaje ziemię jako całość. Nie tylko surowce naturalne, ale i człowiek należy o zasobów poddawanych konsumpcji technicznej3.

Wraz z rozwojem procesów rewolucji przemysłowych masy zaludniające wielkie miasta obsuwają się w rozrzutną, czerpiącą z zewnętrznych źródeł konsumpcję.

„Masom brak zdolności uzupełniania braków z własnej substancji życiowej”4, nie potrafią czerpać z zasobów w swoim bezpośrednim otoczeniu. Umiejętność tę posiadły prawie wyłącznie małe wspólnoty, niepodatne na próby narzucenia standardów organizacyjno-technicznych oderwanych od realiów.

Nowoczesnym reformatorom architektury marzyły się modele domów dla masowego odbiorcy wyprowadzone z diagramów odzwierciedlających proste, funkcjonalne, fizyczne, techniczne zależności. Chcieli budować zestawy produktów albo wręcz standardowe produkty. Ich wyobraźnia żywiła się uśrednionymi problemami, normatywnymi terapiami, ekonomią skrzyżowaną z technologią. Colin St John Wilson zauważył, że rysunki projektowe Hannesa Meyera, czołowego ideologa i guru ekonomizujących technokratów, przypominają standardowe zgłoszenia patentowe urządzeń technicznych5. Wiedza i rozwiązania techniczne poszczególnych zagadnień dają się zaaplikować w dowolnym miejscu i sytuacji, jak przenośne maszyny6, nie muszą uwzględniać fizycznych cech danego środowiska, klimatu, lokalnych form życia. Na szerszą skalę domy mieszkalne nigdy nie stały się przenośnymi produktami, ich mobilność porównywana ze środkami transportu okazała się iluzoryczna. Uczyniliśmy je konglomeratem produktów, urządzeń, systemów. Lobby przemysłowo-urzędnicze zapewnia sprawne wdrażanie owych składowych i powielanie ich za pomocą standardów technicznych, norm i systemów certyfikacji. W tym właśnie obszarze doprowadziliśmy mobilność do perfekcji. Nawet prosty, tani budynek mieszkalny powstaje obecnie z komponentów przywożonych z odległych zakątków globu, często w imię zielonych strategii.

Osioł

Technika sprzyja konfrontacji z naturą. Jej fizyczne walory, żywioły, człowiek wykorzystuje na ogół za wielostopniowym pośrednictwem oprzyrządowania technicznego. Ortogonalne siatki planów miast, powstające na przekór topografii terenu, abstrakcyjne, elementarne bryły budynków, ich „papierowe” powłoki, architektura szukająca wyrazu w maszynowej estetyce – wszystkie te działania odniosły, zwłaszcza w XX wieku, sukces w sferze przekazu propagandowo-ideologicznego. Komfort życia w budynkach postrzegano w kategoriach mechanistycznych, podobnie widziano procesy budowania. W rzeczywistości fizycznej lub społecznej wywoływało to nieznane wcześniej problemy, nade wszystko podporządkowywało odbiorców procesom technicznego zorganizowania o coraz większym zasięgu terytorialnym. Eksterioryzacja dotyczyła zarówno geografii pozyskiwania produktów, jak i energii, obsługi serwisowej lub organizacyjno-finansowej. Upowszechniło się sprowadzanie materiałów i produktów na budowy najbardziej spektakularnych, nieliczących się z kosztami gmachów (zazwyczaj do ich wyposażenia i dekoracji).

Płaskowyż „trójkąta litowego” w Ameryce Południowej: różne formy krajobrazu zdewastowane przez wydobycie litu i metali rzadkich, rury do pompowania wody, krawędzie salarów, wysychający krajobraz
fot. Gabriela Miłobędzka

Le Corbusier przedkładał perfekcję wytwórczości maszynowej nad twórcze działania natury. Jego znana przypowieść o ośle, który w przeciwieństwie do nowoczesnego, świadomego człowieka podąża krętymi ścieżkami, była manifestacją pyszałkowatej wyższości specjalisty uzbrojonego w techniki zewnętrzne wobec uwarunkowań lokalnych. Usuwa on z pola widzenia ziemskie, niezmanipulowane przez ludzi, biologiczne, fizyczne procesy i siły, naturalne transfery energii i materii. Osioł miał uosabiać leniwy, bezrefleksyjny tryb życia, a w rzeczywistości jest w swoich działaniach inteligentny, racjonalny; podporządkowuje je konfiguracji terenu, szuka miejsc przyjaznych, komfortowych, nie próbuje przeciwstawiać się siłom natury. Nowoczesny architekt przypomina inne zwierzę, znane z literatury dla dzieci. Po szerokim świecie szukało ono tego, co jest bardzo blisko.

Organiczne kamienne osady budowane od stuleci wzdłuż ścieżek dla osłów i mułów (choćby te na zboczach nad jeziorem Como, które tak zachwycały Romana Guardiniego7) na pewno są materialnym przejawem racjonalnego, nie zaś konfrontacyjnego wykorzystywania potencjału miejsca. Ich twórcy nie porywali się na przezwyciężanie sił, oporów, które powstają na skutek zmagań mechanizmów technicznych ze zjawiskami i tworami natury. Niwelowanie tych oporów napędza spiralę metod przemocowych wobec środowiska8. Buckminster Fuller, mistrz architektów wysokich technologii, zachęcał do projektowania, które w jak najmniejszym stopniu walczy z siłami natury, raczej wykorzystuje je dla swoich potrzeb. Chciał dzięki niemu wyeliminować uzależnienie techniki od energii pochodzenia zewnętrznego, koniecznej dla przezwyciężania oporu materii9. Ostatecznie postęp techniczny zwalcza wszystko to, co spoczywa, co trwałe i stabilne10, co pozostaje poza technokratycznymi metodami działań.

Gaja is in detail11

Awangardowe budownictwo międzywojnia samozwańczo określało się jako nowoczesne, racjonalne, standardowe, społeczne. Zarazem było plakatowo propagandowe, abstrakcyjno diagramatyczne w swojej czystej, białej, geometrycznej formule. W znacznej mierze stały za nim jeszcze lokalne, rzemieślnicze techniki wykonawcze i miejscowe zasoby energetyczne. Źle starzejące się klony „maszyn do mieszkania” z czasem zaskakują, gdy spod idealnych białych płaszczyzn wyłaniają się pustaki, cegły, drewno.

Nowojorski Seagram Building Miesa van der Rohe należy już do kolejnej generacji. Opisywany jako sztandarowy produkt technicznej standaryzacji i maszynowej produkcji, jest wszystkim, tylko nie tym, czym sądzono, że jest. Mies stworzył elegancki konstruktywistyczny szkielet z brązu o klasycznych proporcjach, wypełniony luksusowymi płaszczyznami okładzin, by użyć go jako powierzchownej, kosztownej, energochłonnej dekoracji. Prawdziwa konstrukcja, żelbetowa, pozostaje ukryta.

Ludwig Mies van der Rohe, Seagram Building w Nowym Jorku
fot. Maciej Miłobędzki

W znakomitej monografii budynku Kiel Moe prześledził „ziemskie” koszty dzieła Miesa – oprócz materiałowych także energetyczne, społeczne, polityczne12. Metale kolorowe, przede wszystkim miedź i cynk, zostały wydobyte w Ameryce Południowej i wielu rejonach Stanów Zjednoczonych, tysiące mil od Nowego Jorku. Z pozyskiwaniem rud metali wiązały się rozmaite formy dewastacji środowiska, typowe dla kopalni odkrywkowych. Ich rozmaite skutki pośrednie odczuwane są do dzisiaj. Słynne Miesowskie dwuteowniki z brązu produkowano kolejno w kilku zakładach rozrzuconych po oddalonych od siebie stanach. Transport między nimi wymagał użycia wielkoformatowych, sztywnych opakowań. W drodze z huty na budowę dwuteowniki jako półprodukty odwiedzały Illinois, Ohio, Massachusetts i Long Island. Poddawano je wysokotemperaturowej obróbce, ręcznemu prostowaniu zniekształceń termicznych, szlifowaniu, nasycaniu olejem cytrynowym. Flagowe „standardowe” elementy masowej produkcji maszynowej były w istocie wyrobami w znacznej mierze rękodzielniczymi. Moe opisał procesy pozyskiwania rozmaitych typów kamienia oraz ich długoterminowe skutki. Przeanalizował długofalowe konsekwencje środowiskowe i zdrowotne produkcji słynnego „szkła bursztynowego”. Wylewano je do czegoś w rodzaju wielkoformatowych brytfanek. Tafle, znacząco grubsze od docelowego produktu i zawierające szkodliwe dla zdrowia związki chemiczne – tlenki metali – szlifowano urządzeniami obsługiwanymi ręcznie. Pył przedostawał się do płuc, robotnicy chorowali. Do dzisiaj zalega w warstwach skażonej ziemi i wód gruntowych. Gdyby stosowano środki ochrony robotników, pozostałyby złoża trudnych do utylizacji odpadów sanitarnych. Huta szkła zbankrutowała w połowie lat 60. i została rozebrana. Miejsce po niej przez lata zmagało się z katastrofą przyrodniczą.

Cała złożoność Seagram Building, jego potężny i zakrojony na wielką skalę geograficzny obszar rażenia, dotyczą obiektu wykonanego na poły ręcznie. Jeszcze na początku XX wieku, gdy na prestiżowe nowojorskie place budowy sprowadzano kamień, kość słoniową, egzotyczne drewno i drogie kruszce, największy katalog wysyłkowy firmy Sears & Roebuck (protoplasty Amazona) oferował prawie wyłącznie lokalne, amerykańskie produkty. Współczesne obiekty podobnej skali, mimo licznych certyfikatów poprawności środowiskowej, oplatają kulę ziemską siecią zależności nieporównywalnie gęstszą i rodzącą daleko większe problemy. Większe też, bo coraz bardziej skomplikowane, złożone, rozproszone, samonapędzające się, coraz trudniej uchwytne, perfekcyjnie eksternalizujące, niemożliwe do oszacowania, są skutki eskalujących technik.

Płaskowyż „trójkąta litowego” w Ameryce Południowej: różne formy krajobrazu zdewastowane przez wydobycie litu i metali rzadkich, rury do pompowania wody, krawędzie salarów, wysychający krajobraz
fot. Gabriela Miłobędzka

Z głową w chmurach, stopami stąpamy po ziemi

Argentyński artysta Tomás Saraceno stworzył przejmujący dokument o środowisku życia mieszkańców płaskowyżu na pograniczu Argentyny, Boliwii i Chile, zwanego trójkątem litowym. Wydobywano tam w kopalniach odkrywkowych miedź na budowę Seagram Building, główny składnik profili i detali z brązu. Obecnie wśród wielu eksploatowanych tu metali rzadkich prym wiedzie lit, niezbędny składnik baterii i akumulatorów. Wydobywa się go w sposób najbardziej uzasadniony ekonomicznie i zarazem dewastujący środowisko. Solanki zawierające związki litu są pompowane do płytkich zbiorników, tam odparowują na słońcu. W niemal pustynnym regionie woda podskórna jest bezcenna – nic dziwnego, że stała się przedmiotem handlu. Wcześniej zasilała uprawy i hodowlę zwierząt. Tamten świat odchodzi w przeszłość. Coraz większy deficyt wody powoduje katastrofalne zmiany mikroklimatu. Na surowcach z „trójkąta litowego” opiera się produkcja ekotechnologicznych systemów i urządzeń. Zaspakajają one wizerunkowe fanaberie najbogatszych przedsiębiorców i chęć podreperowania dobrego, „zielonego” samopoczucia europejskich użytkowników samochodów elektrycznych. Bateria do każdego z takich aut oznacza utratę około stu tysięcy litrów wody z jałowiejących pól i pastwisk (wydobycie tony litu pochłania dwa miliony litrów wody)13.

Na tym tle Saraceno pokazuje dwa przeciwstawne obrazy. Na jednym z nich lokalna społeczność trzydziestu trzech plemion zmaga się solidarnie z dewastacją miejsc ich życia, skutkami rabunkowej eksploatacji surowców. Tu marzenia nie umierają. Z folii, toreb, taśm klejących – gromadzonych odpadów – zbiorowym wysiłkiem, na spękanych powierzchniach salarów, powstają powłoki statków latających. Na drugim obrazie, historycznym, startuje rakieta kosmiczna Apollo. Setki stanowisk komputerowych, przy nich aż po horyzont siedzą rzędy techników w białych koszulach i krawatach, kręci się mnóstwo zaproszonych, oficjalnych gości. Wszyscy na wielkim ekranie obserwują odliczanie przed startem. Kontrast między akcją bezpośrednią a sterowaną zdalnie, spontanicznym działaniem a organizacją techniczną, wykorzystywaniem odpadów i przedsięwzięciem za miliardy dolarów jest oczywisty. Sympatie widzów też łatwo przewidzieć. Obiekty latające unoszą się nad pustynią. Wystarcza im ciepło słońca, występujące tu gwałtowne amplitudy temperatur. Nie potrzebują helu, litu, wodoru, paneli słonecznych, urządzeń mechanicznych, paliw kopalnych. To najbardziej ekologiczny, a zarazem spektakularny eksperyment w historii awiacji. „Fruwamy z głową w chmurach, ale stopami stąpamy po ziemi”14. Kamera z poziomu szybującej aeronautki pokazuje entuzjazm uczestników i widzów. Setki ludzi biegną i filmują wydarzenie. W kontekście idei przedsięwzięcia ujęcie zza ich pleców skłania do refleksji – pokazuje setki rozświetlonych ekranów…

Ludwig Mies van der Rohe, Seagram Building w Nowym Jorku
fot. Maciej Miłobędzki

Czy istnieje jeszcze pole dla lokalnego nieprzemocowego budowania?

Czy na świecie pozostało jakiekolwiek miejsce dla alternatywnych idei architektonicznych, promujących niekonfrontacyjną, nieprzemocową, nieizolacyjną, unikającą niepotrzebnych komplikacji, harmonijną logikę budowania i zamieszkiwania środowiska? Czy da się ją zastosować w ramach przeregulowanej organizacji techniczno-legislacyjno-biznesowej lub na jej obrzeżach? Takie przykłady istnieją, chociaż są marginalne. Wciąż należą do sfery eksperymentów i dotyczą jedynie peryferyjnych obszarów budownictwa.

Kolektyw IBAVI buduje niskobudżetowe mieszkania komunalne na Balearach. Są proste, elementarne i ekonomiczne, powstają przede wszystkim z lokalnych zasobów. Specyficzne właściwości budulca (pozyskiwanego tradycyjnymi metodami) w pasywny sposób wpływają na klimat wnętrz. W centrum uwagi projektanci umieścili łatwość adaptacji do zmiennych warunków atmosferycznych i ewoluujących potrzeb użytkowych, komfort i uniwersalność. Do niezbędnego minimum ograniczyli stosowanie systemów mechanicznych, złożonych technologicznie, z importowanych produktów. IBAVI opracowuje projekty we własnym zakresie, zatrudnia także uznanych katalońskich architektów, między innymi Ted’A ARQUITECTES, Taller 11, Harquitects. W radykalnej prostocie poszukują rozwiązań złożonych problemów. Stosują lokalne zasoby naturalne, obserwują tradycyjne sposoby życia lokalnych wspólnot. Skutkuje to nietypowym podejściem do zastanej zabudowy, pozyskiwania budulca, na przykład w zespole tymczasowych mieszkań kolektywnych projektu Harquitectes. Wcześniej stały tam kamienne domy, kompletnie zdegradowane. Nie dało się ich uratować. Architekci przerabiali na placu budowy kamienie na bloczki ścienne (przypomina się produkcja pustaków z gruzu w trakcie odbudowy Warszawy). Powstały z nich regularne układy ścian – filarów – główny kościec budowli, wypełniony drewnianymi ścianami okiennymi, stropami i tarasami. Fizyczne właściwości materiałów „ciepłych” i „zimnych”, cieniujące tarasy i przesłony okien pozwalają przez większość roku utrzymać komfortowe warunki klimatyczne wnętrz bez stosowania urządzeń mechanicznych, pobierających energię z zewnątrz. Początkowo IBAVI sięgał po lokalny budulec: kamień, drewno, glinę, w ramach prób adaptacji tradycyjnych materiałów w realizacjach koncepcji modernistycznych, ich rozmaitych formalnych ortodoksji. Z czasem przyjęto, że warto zwrócić się również ku tradycyjnym technikom budowania, lecz bez naśladowania tradycyjnych detali i form. Po wielu latach studiów i praktyki wykonawczej okazało się, że pracując z miejscowymi, stosowanymi od stuleci materiałami, próbując optymalizować ich użycie oraz w pełni wykorzystać ich wieloraki potencjał, uzyskuje się rezultaty niewiele odbiegające od form architektury wernakularnej15.

Płaskowyż „trójkąta litowego” w Ameryce Południowej: różne formy krajobrazu zdewastowane przez wydobycie litu i metali rzadkich, rury do pompowania wody, krawędzie salarów, wysychający krajobraz
fot. Gabriela Miłobędzka

W domach mieszkalnych z kręgu kolektywu IBAVI nowoczesna metoda polegająca na separacji poszczególnych zadań budynku i przypisaniu im specyficznych rozwiązań budowlanych czy technologicznych jest obecna w niewielkim stopniu. Wiele elementów, dyskretnie zorkiestrowanych, służy wielu celom. W tym sensie domy te są „nienowoczesne” albo może opierają się najbardziej rozpowszechnionym praktykom i postawom nowoczesności, które Kiel Moe scharakteryzował jako linearne, pozytywistyczne, mechanistyczne, bazujące na technologiczno-biurokratycznych, coraz bardziej złożonych działaniach i metodach zarządzania16. Nurt budowania powstający w kręgu katalońskich architektów jest „nienowoczesny”, chociaż odpowiada na najbardziej aktualne i wielorakie potrzeby współczesności. Pod wieloma względami bliżej mu do szesnastowiecznych willi z Veneto (po wąskich kręconych schodach przemieszczała się służba, utrudniały rabunek dóbr zgromadzonych na wyższej kondygnacji i były kominem wentylacyjnym) niż dwudziesto-wiecznych „maszyn do mieszkania”. Sięga po znane od pokoleń doświadczenia życia w konkretnym miejscu, środowisku, logikę pracy z lokalnymi zasobami.

Obroża

Obroża dla psa. Szarobeżowy, martwy kolor plastiku imituje skórę. Na obroży naklejona jest czerwona dioda. Ma pomóc w lokalizacji zwierzaka. Plastikowe opakowanie jest znacząco większe od produktu. Zawiera gruby plik kartek, a na nich instrukcje, ostrzeżenia, europejskie certyfikaty, zaklęcia zwalniające producenta od wszelkich odpowiedzialności. (Jest to oczywiście drobiazg w porównaniu do zestawów wielojęzycznych książek, które do energooszczędnych lodówek dołącza skandynawska firma reklamująca się jako „zielona”). Kartki zadrukowano na Dalekim Wschodzie, bo taniej. Dowiemy się z nich, że obroża to nie zabawka, lecz artykuł. Nie należy wrzucać jej do ogniska, dzieci nie powinny się z nią kąpać. Nietrudno zauważyć, że każdy z półproduktów składających się na gotowy produkt pochodzi z innej części globu albo z wielu naraz – choćby bateryjka zawierająca rzadkie pierwiastki. W małym przedmiocie splatają się ścieżki półproduktów i surowców, których pozyskanie, transport, a następnie utylizacja nie są obojętne dla środowiska. Jedne koszty można oszacować, inne, nie mniejsze, wymykają się naszej wyobraźni i kontroli. Dołóżmy do produkcji udział wszelkiego rodzaju managementów, specjalistów od kontroli, marketingu, certyfikacji, zabezpieczeń, prawników… krótko mówiąc: techników różnych specjalności, niewytwarzających żadnych dóbr materialnych. Wymuszają oni złożoność produktu, posługując się abstrakcyjnymi standardami, normami i prawem. Ich działalność wiąże się ze znaczącym zapotrzebowaniem na powierzchnie biurowe i magazynowe, rozbudowaną infrastrukturę techniczną, komunikacyjną, informatyczną, energetyczną.

Rzeźba Ursa Fischera przed Seagram Building w Nowym Jorku
fot. Maciej Miłobędzki

Obrożę wybrałem przypadkowo. Spróbujmy sobie wyobrazić, ile artykułów o podobnym stopniu komplikacji mieści się w metrze kwadratowym ściany kurtynowej współczesnego wieżowca. Już od dekad nie jest to Miesowska elewacja z teowników pokrytych rękodzielniczo blachą miedzianą. Jeszcze niedawno obroże powstawały w warsztatach lokalnych rzemieślników – rymarza i kowala (rzemień, dzwonek, sprzączka) – z równie lokalnych surowców i były trwałe. Domy – z wyjątkiem rezydencji i spektakularnych wielkomiejskich gmachów – także wznoszono z miejscowych materiałów, rękami okolicznej ludności. Do dzisiaj zresztą tak się dzieje w zanikających enklawach, na uboczach szaleństw techniczno-cywilizacyjnych.

Architektura albo rewolucja?

Kiel Moe dowodzi, że nie istnieją budowle będące zamkniętymi, izolowanymi systemami. „Budynki co do zasady są nieizolowanymi systemami termodynamicznymi”17. Realizacje jakoby homeostatyczne, autonomiczne, net zero energetyczne, samowystarczalne, analizuje się w stosunkowo krótkich cyklach życiowych, aplikując redukcjonistyczne, oderwane od życia laboratoryjne procesy badawcze, zawężając wielorakie oddziaływania w bliższym i dalszym otoczeniu18. Izolując się od strat energii, odcinają się także od pozytywnych bezpośrednich wpływów środowiska.

Na straży systemów coraz bardziej wyizolowanych, wyalienowanych ze świata na zewnątrz, komunikujących się z nim poprzez nietrwałe urządzenia przez cały rok pobierające energię, uzależnionych od surowców deficytowych, stoją zielone certyfikaty. Specjalistyczne techniki, cyfrowe metody zarządzania i kontroli kreują coraz to nowe problemy, skomplikowane metody ich rozwiązywania, eskalują absurdy zagmatwanej międzynarodowej sfery przepisów i norm. Propagowane technokratyczne modele funkcjonowania budynków traktują obiekt swojego zainteresowania jak martwy mechanizm. Sfera certyfikacyjna jest znakomicie osadzona w technikach zarządzania, lobbingu, marketingu, legislacji i standaryzacji; w jej promowaniu wyspecjalizowała się branża „eventowa”. Nic dziwnego, że jeden z głównych systemów zielonej certyfikacji właśnie management i procesy zarządzania projektem stawia na pierwszym miejscu.

Architekci, którzy deklarują swoje zaangażowanie prośrodowiskowe, często postępują według gotowych schematów wdrażanych przez ponadnarodowe technokracje. Te błyskawicznie odnajdują się na rynkach nieruchomości i kreują mnożące się zastępy specjalistów z monopolem na orzekanie o tym, co jest zgodne „z aktualną wiedzą” i zalecanymi procedurami. Ich redukcjonistyczne, reaktywne postrzeganie badanych problemów przejawia się w charakterze narzędzi narzucanych wyznawcom. Oprogramowanie do optymalizacji śladu węglowego projektowanych budynków nie jest tanie. Mogą sobie na nie pozwolić specjaliści z dużych organizacji korporacyjnych. Reklamowana szerokość i kompleksowość zastosowania programów obejmuje nie tylko studia założeń materiałowych, ale i funkcjonowanie obiektów w wydłużonej perspektywie czasowej – „od kołyski aż po grób”. W konkretnych, praktycznych sytuacjach diagnozy skutkują kolejnymi pytaniami. Zalecane drewno może pochodzić z lokalnych plantacji albo z dalekiej Syberii (jak w wielu „ekodomach”), stal przypływa morderczo „nieekologicznym” statkiem z Chin, gdzie wydobycie rudy odbywa się z pogwałceniem wszelkich reguł środowiskowych i eskaluje skalę dewastacji; będą się z nią mierzyć kolejne pokolenia. W warunkach wolnej konkurencji, nawet w przedsięwzięciach publicznych, nie mamy szans zadekretować pochodzenia cementu, podobnie jak narzucanych nam systemów, odpowiednio kosztownych w eksploatacji, serwisowaniu i zarządzaniu. Oprogramowanie wymyślono tak, by sekundowało propagowanemu modelowi budowania. Szersze odniesienia i alternatywne założenia, dotyczące choćby uniwersalności, niezmienności struktury w czasie, poziomu złożoności obiektu, są zagadnieniami zbyt otwartymi, złożonymi, by oczekiwać sensownego ich rozwiązania.

Płaskowyż „trójkąta litowego” w Ameryce Południowej: różne formy krajobrazu zdewastowane przez wydobycie litu i metali rzadkich, rury do pompowania wody, krawędzie salarów, wysychający krajobraz
fot. Gabriela Miłobędzka

Czy jesteśmy skazani na globalne technokratyczne narracje, wbudowane w przepisy i zintegrowane z praktykami wykonawczymi? Czy coraz bardziej radykalne, rzekomo pasywne systemy szczelnie zamkniętych i izolowanych budynków o wyśrubowanych współczynnikach izolacyjności przegród, normach zużycia energii, skazanych na całoroczne stosowanie systemów mechanicznych, ulży środowisku? A może przeciwnie, przyczyni się do eskalacji problemów?

Dobrostan planety znacząco wzmocniłyby następujące strategie.

1. Promowanie narzędzi czysto architektonicznych, naturalnych. Wznoszone z ich użyciem domy zapewniają komfortowe życie w lokalnych uwarunkowaniach klimatycznych, przez większość roku nie wymagają stosowania urządzeń mechanicznych ani pobierania zewnętrznej energii. (Wykorzystanie fizycznych cech budulca, uformowania zarówno bryły, jak i detali, pozwoliłoby wyeliminować systemy mechaniczne sztucznie podtrzymujące budowlę przy życiu albo chociaż je zminimalizować, ograniczyć. Należy zrezygnować z nadmiaru izolacji blokującej dobroczynne oddziaływanie czynników naturalnych).

2. Wprowadzenie wymogu trwałości zarówno podstawowego budulca domów, jak i elementów jego wyposażenia. Zakaz sięgania po ofertę globalnych koncernów trudnych do umiejscowienia, produktów o kilkuletniej trwałości, skazanych na nieustające akcje serwisowe, z wbudowanym „genem zniszczenia” (dziś powszechnie stosowanym), gdzie niewielka usterka powoduje konieczność wymiany całych ustrojów budowli. Kontrola urządzeń pod kątem ich przyszłej utylizacji (rezygnacja z potencjalnego „ekozłomu”, zawierającego masę rzadkich i deficytowych surowców).

3. Stosowanie lokalnych sił wykonawczych i materiałów sprawdzających się w danej strefie klimatycznej. Unikanie nieuzasadnionych komplikacji i złożoności technik budowlanych. Powrót do „tu i teraz”, do umiejętności świadomego zamieszkiwania, dostosowywania budynku do zmieniających się warunków atmosferycznych.

4. Wymóg uniwersalności użytkowej, takiego planowania budynków, by zmiany programu użytkowego nie pociągały za sobą drastycznych robót budowlanych, wyburzeń, migracji użytkowników.

Wszystkie te działania, o wielkim znaczeniu dla dobrostanu środowiska, mają też drugą stronę – grożą potężnymi kryzysami. Ograniczenie niepotrzebnej, nadmiarowej produkcji poskutkuje kryzysem gospodarki wzrostu, bezrobociem pracowników sztucznie rozbudowanej, nieproduktywnej strefy serwisowej i usług marketingowo-finansowych. Zważywszy na skalę i zasięg powiązań i zależności, czekałby nas kryzys światowy.

Architektura miała zastąpić rewolucję19. Jej abstrakcyjna, uniwersalna, nowoczesna formuła przekształciła model życia: uzależniła masowego odbiorcę od globalnej organizacji technicznej. Dzięki niej można w dowolnym miejscu na świecie realizować nieskrępowane uwarunkowaniami natury i kultury, idee budowania, propagować nowy styl życia. Poziom życia się podnosi, chociaż jest okupiony solidną porcją alienacji i nieznanych wcześniej uzależnień w sztucznie wykreowanym środowisku cyfrowym. Procesy te są pozbawione korzeni, a ich opisy bezosobowe (jak u Le Corbusiera): „postawiono nowe problemy”, „przemysł stworzył”, „budownictwo dostało nowe środki”, „człowiek domaga się”… Koszty życia stale wzrastają, przybywa zabiegów organizacyjnych niezbędnych dla podtrzymania życia budynków. Wzrasta też świadomość zagrożeń dla środowiska. To jednak za mało, żeby oczekiwać masowych odruchów obronnych. (Kontr)rewolucja? – kto i w imię czego miałby ją przeprowadzić? Wyalienowani ze swoich środowisk życia ludzie będą bronić technosfery jako źródła udogodnień w realizacji konsumpcyjnych potrzeb, gdyż traktują ją czysto instrumentalnie – jest zdobyczą, przywilejem danym raz na zawsze – przynajmniej dopóki katastrofalne kryzysy im go nie odbiorą.

Może mamy jeszcze do wyboru dwie wizje przyszłości:

1. oddolną, przywracającą umiejętności odnajdywania i pożytkowania organicznych związków świata fizycznego, biologicznego i społecznego, traktowanych niepodzielnie i jako żywy dom. Zakłada maksymalne możliwe umiejscowienie, „ukorzenienie” tych relacji w środowisku antropogenicznym;

2. globalną, sterowaną z góry, poddaną eskalującym technologiom, zarządzaniu sztucznej inteligencji, zatarciu granic między biosferą i technosferą, żywym i mechanicznym.

Pierwsza jest z pozoru anarchiczna, anarchistyczna, lecz oferuje szansę na ocalenie naszego człowieczeństwa i (może) Ziemi. Szaleństwa drugiej, racjonalistyczno-redukcjonistycznej, dawno wymknęły się spod kontroli.

Ludwig Mies van der Rohe, Crown Hall w Chicago
fot. Maciej Miłobędzki