Pewnego ranka po przebudzeniu w swojej czynszówce na 85E Mosholu Pkwy North na Bronksie M. wyjrzał przez okno i zobaczył wyludnioną ulicę. Dwa tygodnie wcześniej media poinformowały o wydarzeniu, które analitycy katastrof określają mianem zjawiska Sześć Sigma (σ). Prawdopodobieństwo jego wystąpienia jest mniejsze niż 3,5 przypadku na milion możliwości. Nie wybuchła wojna ani rewolucja, stan New Jersey nie ogłosił secesji. Była to pandemia COVID-19. Wiadomo o niej jedynie to, że zaczęła się banalnie, jak zwykła grypa, o której można zapomnieć po kilku dniach. Następnie mierniki epidemiologiczne wystrzeliły do poziomu niepokojących wartości. W umysłach neurotycznych nowojorczyków pojawiły się przerażające obrazy: mężczyźni zredukowani do szkieletów, fontanny krwi tryskające z każdego otworu, AIDS, EBOLA, WĄGLIK.
Był zatrudniony na Manhattanie w okolicach Bryant Park jako asystent adwokacki w kancelarii odszkodowawczej, niczym kopista Bartleby z opowiadania Hermana Melville’a. Od tygodnia pracował zdalnie z domu, jak siedemdziesiąt pięć procent mieszkańców Nowego Jorku w tej kryzysowej sytuacji. Na ostatnią prośbę jednego z partnerów kancelarii o fizyczne dostarczenie pisma procesowego do sądu na Brooklynie odpowiedział również jak Bartleby: „I prefer not to” (Wolałbym nie).
Ze względu na częsty bezpośredni kontakt z klientelą prawnicy stali się grupą podwyższonego ryzyka ekspozycji na COVID-19. W ciągu kilku dni po wybuchu pandemii partnerzy kancelarii uciekli przed niewidocznym wrogiem i dołączyli do nowojorskiej elity w Southampton niczym gotowi na apokalipsę prepersi. Tam wiedli spokojną egzystencję: spożywali organiczną żywność z Whole Foods, delektowali się cennymi winami i odmawiali otrzymywania wiadomości o zmarłych lub chorych.
W czasie pandemii część sądów opustoszała. Przed niektórymi pojawiły się plakaty informujące, że ludzie z objawami grypopodobnymi nie powinni wchodzić do budynku. Pomimo tych środków wewnątrz dało się usłyszeć kaszel obrońców z urzędu. Prawnicy w lateksowych rękawiczkach szeptem udzielali porad swoim klientom. Część procesów została odroczona w czasie, a te już trwające sprzyjały powstawaniu nowych precedensów w dziedzinie funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości, jak choćby możliwości uczestnictwa w obradach ławy przysięgłych za pośrednictwem aplikacji FaceTime. Oskarżeni o mniej poważne przestępstwa mogli liczyć na zwolnienie z aresztu przedprocesowego, a największe nowojorskie więzienie Rikers Island, szczególnie podatne na wybuch epidemii, planowało wypuszczenie na wolność osadzonych emerytów. Zawieszono wszystkie eksmisje. Sędziowie zaczęli zdalnie przewodniczyć posiedzeniom. Wydawało się, że najistotniejszą funkcję w nowojorskiej jurysdykcji pełni nie sędzia, lecz technik sądowy – specjalista od IT, który konfiguruje monitory do wideokonferencji, aby połączyć więźniów z obrońcami, obrońców z prokuratorami, prokuratorów z sędziami. Otworzył sesję wideokonferencji w aplikacji Zoom. Jego zadanie polegało na zdalnym przygotowaniu klienta do przesłuchania w ramach przedprocesowego postępowania dowodowego. Na ekranie pojawiła się męska twarz.
M.: Panie L., czy łączy pan obrażenia w postaci zerwanego pierścienia rotatorów prawego ramienia z wypadkiem, który wydarzył się podczas pracy w czerwcu 2015 roku?
L.: Tak, obrażenia tego doznałem podczas pracy. […]
Kilka godzin później do drzwi zapukał sąsiad spod 3D. Emerytowany architekt polskiego pochodzenia poprosił o zrobienie zakupów. M. unikał tej znajomości, ponieważ sąsiad należał do postanalfabetycznego kręgu zwolenników piewcy teorii spiskowych Alexa Jonesa. Antyszczepionkowiec i paleokonserwatysta poinformował M., że zakupił już na stronie infowars.com, należącej do Jonesa, pastę do zębów Superblue. Niczym AK-47 specyfik ten zabija całą rodzinę wirusów SARS-korona. Herbaty, olejki eteryczne, nalewki – w miarę rozprzestrzeniania się COVID-19 rynek został zarzucony cudownymi miksturami, które rzekomo zapobiegają koronawirusowi. Do grona osób pragnących zmonetyzować wolno płynący lęk nowojorczyków dołączył również teleewangelista Jim Bakker. Twierdził, że poświęcone przez niego srebro koloidalne dezaktywuje chorobę w dwanaście godzin. Kaznodzieja Kenneth Copeland, idąc z duchem czasu, dokonał fuzji teleewangelizmu i telemedycyny. Podczas transmitowanego na żywo kazania stwierdził, że może wyleczyć wierzących za pośrednictwem ich ekranów. Wyciągnął przy tym do kamery drżącą rękę. Bóg jest moją ochroną, a Jezus środkiem dezynfekującym – powiedział na odchodne emerytowany architekt polskiego pochodzenia.
4 lutego: 11 przypadków
11 lutego: 14 przypadków
18 lutego: 25 przypadków
25 lutego: 59 przypadków
3 marca: 125 przypadków
10 marca: 1004 przypadki…
Niepokojący trend. Epidemia stała się dla M. doświadczeniem głęboko autodydaktycznym. Śledził najnowsze publikacje w magazynie „Lancet”, rozszyfrowywał skróty agencji rządowych takich jak CDC (Centers for Disease Control and Prevention), które jeszcze miesiąc temu nic mu nie mówiły, poznawał infrastrukturę nowojorskich megaszpitali. Z wykształcenia był ekonometrą. Spośród tablic eliminacji najbardziej fascynowała go tablica wymieralności. Aktuarialną wiedzę częściowo wykorzystywał w praktyce prawnej, kwantyfikując ból i cierpienie w celu estymacji przyszłego odszkodowania.
Nigdy rzeczywistość nie zależała tak bardzo od pracy statystyków. Modele epidemiologiczne, matematyka życia i śmierci, kształtowały obecnie politykę pandemii. Miasta i kraje zostały zablokowane na podstawie pospiesznie dokonanych prognoz, z katastroficznymi skutkami dla ekonomii.
Wykorzystując nadmiar czasu w reżimie kwarantanny, M. w języku R modelował dynamikę infekcji patogenu w Nowym Jorku. Ta przestrzeń to idealny gospodarz dla COVID-19. Gęstość zaludnienia 10 194 osoby na kilometr kwadratowy, stały napływ turystów, codziennie ponad trzy tysiące lotów pasażerskich, gigantyczna sieć transportu miejskiego, zatłoczone chodniki, mieszkańcy upakowani w wieżowcach, wysoki odsetek osób w starszym wieku. Znaczenie miały nie pojedyncze przypadki, lecz identyfikacja i analiza miejskich klastrów i „superrozsiewaczy”. Czy najwięcej osób zakazi menedżer wyższego szczebla na Wall Street, który na spotkaniu zarządu uścisnął rękę pięćdziesięciu jego członkom? A może chasydzki rabin w Borough Park ignorujący zakaz kwarantanny? Zbyt wiele niewiadomych.
Obsesja prawdopodobieństwa, losowości i wzrostu wykładniczego zawładnęła umysłem M. Codziennie pochłaniał literaturę epidemiologiczną i przeprowadzał szereg eksperymentów myślowych. Liczby, początkowo małe, z czasem eksplodują. Należy wypłaszczyć krzywą zakażeń! Zredukować współczynnik reprodukcji R0, czyli liczbę nowych infekcji pochodzących od jednego zainfekowanego, poniżej wartości 1. Wykres w Excelu pokazywał, że uniknięcie jednej infekcji dzisiaj poprzez dystans społeczny pozwoli zapobiec 2,4 tysiąca infekcji w przyszłym tygodniu. Czasami dopadało go zwątpienie. A co, jeżeli wszystkie modele są złe, rzeczywistość zaś jest do tego stopnia skomplikowana, że nie da się jej wymodelować?
Siedem lat temu, krótko po przeprowadzce do Nowego Jorku, jadąc subwayem do pracy, M. doznał poczucia depersonalizacji. Nowy Jork zawsze miał ogromny potencjał jako generator wszelkiego rodzaju fobii: wysokie budynki, złożony i klaustrofobiczny system transportu publicznego, frenetyczne tempo życia. Po godzinnej sesji terapeutycznej na 5th Avenue w Manhattan Center for Cognitive-Behavioral Therapy, za którą zapłacił dwieście pięćdziesiąt dolarów, dowiedział się, że według DSM-5 cierpi na zespół lęku uogólnionego (ang. GAD, kod F41.1) i agorafobię (kod F40.00).
W pierwszych dniach pandemii nie przejmował się koronawirusem, ale to uległo zmianie i objawy się nasiliły. Krążył po pokoju, a najczęściej występującymi ruminacjami były obsesyjne pytania: czy mogę wyjść do sklepu? czy mogę korzystać ze środków komunikacji miejskiej? czy na zewnątrz jestem otoczony jedynie przez nosicieli? Zalecenia urzędników miejskich zdawały się być pożywką dla zalęknionych nowojorczyków. Agorafobicy słyszeli, że muszą unikać tłumów. Ludzie z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi, zwłaszcza ci z fobią przed zarazkami, byli dodatkowo zachęcani do częstego mycia rąk, co utwierdziło ich w przekonaniu, że zawsze mieli rację. Praktyka psychologiczna wyemigrowała do internetu. Zgodnie z zaleceniami psychoterapeutki i szkoły kognitywno-behawioralnej M. zdecydował się na oswajanie lękotwórczego COVID-19 i postanowił wybrać się do miasta.
Nowojorski subway w trakcie pandemii zmienił się nie do poznania. Korzystanie z tego egalitarnego środka transportu, którym do tej pory przemieszczali się zarówno brokerzy z Wall Street, jak i ich pucybuci, spadło o 87 procent. Północną część Bronxu, dzielnicę M., zamieszkiwali głównie członkowie klasy pracującej, ze średnim dochodem, jak podaje Bureau of Labor Statistics, na poziomie trzydziestu ośmiu tysięcy dolarów. Na stacji pociągu D na 205th Street kłębił się tłum, a subway stał się w tych dniach symbolem socjoekonomicznego podziału. Najgwałtowniejszy spadek liczby pasażerów odnotowano na zamożnym Manhattanie. Przywilej pracy zdalnej nie obejmował natomiast pracowników budowlanych, pielęgniarek, pomocy domowych i reszty niezbędnego prekariatu z Bronxu. Zatłoczony pociąg D zmienił się w hodowlę mikroorganizmów, płytkę Petriego, a jazda nim równała się epidemiologicznemu hazardowi. M. był nad wyraz świadomy miejsca, na którym trzymał dłonie. Tej metalowej rurki dotknęły dzisiaj zapewne pięćset trzydzieści cztery osoby. Po drodze do wagonu mijał bramki obrotowe, pokryte co najmniej sześciuset tysiącami zarazków. Kalkulował prawdopodobieństwo przypadkowego kontaktu z patogenem. Szukał znaków niewidzialnego wroga. Nieufnie spoglądał na współpasażerów. Aktuarialna intuicja podpowiadała mu, że niektórzy z nich, genetycznie podatni na niszczycielskie choroby, przegrali już w wielkiej darwinowskiej walce.
Miasto, które nigdy nie zasypia, zostało zmuszone do hibernacji. Wyspa Manhattan idealnie nadaje się na kwarantannę. W razie zagrożenia można ją odciąć od zewnętrznego świata. W jej centrum koronawirus spowodował niesamowity bezruch. Znikła kolejka ludzi czekających na show na Broadwayu, ucichł zgiełk biznesmenów na Grand Central Terminal, kilku znudzonych policjantów snuło się, jakby pragnąc, aby wydarzyło się cokolwiek. Na Times Square samotny saksofonista wygrywał melodię, a towarzyszący mu bezdomny zaintonował pieśń I can hear my saviour calling. Tak wielu zmarło, że wszyscy wierzyli: oto nastąpił koniec świata. Mieszkańcy Manhattanu pochowali się w swoich domach, bali się odwiedzać przyjaciół, krewnych czy sąsiadów. Zagustowali w rozrywkach z obszaru więziennictwa – czytaniu i robieniu pompek. Mężczyzna na Upper East Side zostawił jednozdaniowy list: „Jak cieszyć się z życia w takich warunkach?”, po czym wyskoczył z okna. Tylko dzieci pozostawały frywolne w obliczu tragedii, tak jak ich rówieśnicy, którzy w trakcie pandemii hiszpańskiej grypy w 1918 roku śpiewali viralową piosenkę: „I had a little bird, it’s name was Enza I opened up the window and in flew Enza” (Miałem ptaszka, nazywał się Enza; otworzyłem okno, wleciała influenza).
Wypowiedzi głowy państwa podsycały lęk przed orientalną zarazą (Chinese virus!), tajemniczym patogenem, który jak dżuma w XIV wieku rozprzestrzenił się w Azji i Jedwabnym Szlakiem dotarł do okcydentalnego świata, aby opróżnić ulice i miejsca publiczne. Mnożyły się rasistowskie ataki. Radykalne prawicowe ugrupowania uważały globalny kryzys zdrowotny za idealny moment na fortyfikację granic i zakończenie swobodnego przepływu ludzi. COVID-19 stał się metaforą wyrażającą wszelkiego rodzaju lęki, w szczególności obawę związaną z dominującą pozycją Chin w światowej gospodarce. Wirus WUHAN-CCP (Communist Party of China), jak określono go w makiawelicznym kręgu alt-rightowców, i związany z nim kryzys mogłyby ukonstytuować nowy porządek świata, zwany rasizmem państwowym i oparty na ekonomicznej teorii permanentnego oczyszczania gospodarki. W powietrzu wyczuwało się napięcie wywołane poczuciem niepewności i niespójnością wewnętrznego systemu aksjonormatywnego. M. mijał już drugi samochód z umieszczoną wewnątrz karteczką: „W aucie nie ma kosztowności ani pieniędzy. Uprasza się o nierozbijanie szyby”. Pracownicy sklepu Louis Vuitton w Soho przywiercali paździerzowe deski do futryn okiennych. A przecież nie oczekiwano huraganu.
Najgorsze są plagi, które zmieniły bieg historii i oznaczały zgubę dla społeczeństw. M. subskrybował cyfrowo „New York Timesa” za cztery dolary miesięcznie (jak każdego wschodniego Europejczyka takie zakupowe okazje napawały go dumą). Nagłówek wieszczył, że widmo Wielkiej Depresji krąży po Ameryce. W ciągu ostatniego miesiąca indeks Dow Jones spadł o 30 procent. M. wiedział, co to znaczy. Ważyły się losy jego przyszłej emerytury, ulokowanej w pracowniczym funduszu powierniczym zarządzanym przez czarnoksiężników z Wall Street. Nie chciał patrzeć na wartość portfela inwestycyjnego swojego pracodawcy. Zamiast tego sprawdził prognozę pogody, przynajmniej zapewniła mu trochę psychicznego komfortu. Przez chwilę myślał o własnej gwałtownie spadającej wartości netto. Najwyżej będzie pracował do dziewięćdziesiątki.
W mediach krążyły szalone plotki o masowych samobójstwach maklerów i prawdopodobnym paraliżu systemu bankowego. W kraju, w którym bezczynność jest grzechem, bezrobocie miało sięgnąć 25 procent. W zatrważającym tempie malała zagregowana konsumpcja dóbr. Była to wizja gospodarki, w której kilkadziesiąt milionów mężczyzn budzi się rano z zamiarem szukania pracy, jednocześnie mając świadomość, że i tak jej nie znajdą, więc z rezygnacją spędzają połowę dnia na ławce w parku. Białe kołnierzyki ustawione w kolejce po produkty w bankach żywności.
Aby temu zaradzić, w ruch poszły maszyny drukarskie. Wypluły dwa biliony dolarów. Prezydent starał się ocalić kapitalizm, odwołując się do amerykańskiej mitologii Nowego Ładu – programu, dzięki któremu po Wielkim Kryzysie lat 30. odbudowano gospodarkę za pomocą szeroko zakrojonych robót publicznych. Wszystkie ciała zdolne do pracy mają budować drogi! Bezrobotni muszą natychmiast podjąć jakąkolwiek aktywność zawodową – kopać doły o poranku, a następnie zasypywać je pod wieczór – aby konsumpcja wróciła do stanu sprzed pandemii. Czek stymulacyjny w wysokości 1,2 tysiąca dolarów ma się znaleźć w każdej amerykańskiej skrzynce pocztowej w drugim tygodniu kwietnia.
Zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się partner kancelarii, dla której pracował M. Spędzał czas pandemii w Southampton, a teraz wyraźnie podekscytowany mówił o kryzysie jako szansie na pomnażanie majątku. Wkrótce zarówno klienci, jak i prawnicy będą bogaci, a wirus zostanie usunięty ze zbiorowej pamięci społeczeństwa. COVID-19 miał według partnera spowodować lawinę powództw cywilnych, a co za tym idzie – pracy dla kancelarii. Konsumenci będą zgłaszać roszczenia odszkodowawcze w związku z wadami produktów, takich jak środki dezynfekujące do rąk, gdyż pomimo zapewnień producentów nie uchroniły użytkowników przed wirusem. Pracownicy będą domagali się odszkodowań od pracodawców w związku z wykonywaniem obowiązków zawodowych w warunkach zagrażających życiu. Libertarianie pozwą lokalne władze z tytułu bezprawnego uwięzienia podczas kwarantanny. Litygacyjny koszmar i nieprzebrane zyski dla prawników.
„Niektóre profesje należałoby penalizować” – pomyślał M. W tych dniach czuł palące pragnienie bycia użytecznym. Zawsze podziwiał intelektualistów, którzy decydowali się na zejście do okopów podczas wojny bądź porzucali akademicką karierę i zostawali wiejskimi nauczycielami. Postanowił, że po pandemii się dokształci i przekwalifikuje na operatora drukarki 3D wypluwającej z siebie sprzęt dla medyków, a może zostanie pielęgniarzem lub technikiem obsługującym respirator. Zapadał zmierzch. M. skierował się w stronę Central Parku, a dokładnie do Mount Sinai Hospital. Na ósmym piętrze otworzył drzwi, na których widniała informacja: rekrutacja do badań klinicznych eksperymentalnej szczepionki przeciwko koronawirusowi.
Kiedy z nadzieją oczekiwał posttraumatycznego wzrostu i postpatogenicznej przyszłości, w prowincji Guangdong w Chinach, podczas niewinnego spotkania między dzieckiem a ptakiem, może narodził się nowy szczep wirusa superzabójcy.