Neoliberalna logika, z hasłami w rodzaju „nie ma darmowych obiadów” czy „społeczeństwo tak naprawdę nie istnieje”, wryła się w społeczną świadomość i silnie ukształtowała nasze postrzeganie oraz budowę współczesnych miast. Według tej narracji każde działanie należy oceniać pod kątem efektywności ekonomicznej. Na przykład dom jest nie tyle miejscem do mieszkania, ile przede wszystkim inwestycją. Jakość życia została zredukowana do rangi kolejnego towaru.
Może jednak przeznaczeniem miast wcale nie jest dobre życie w nich? Może miasto istnieje tylko (przede wszystkim?) jako nadbudowa (jeśli użyć marksistowskiej terminologii) mechanizmów wytwarzania dochodu – bez znaczenia, czy jest on generowany na rynku wymiany towarów, w fabryce czy call center. Może miasto po prostu nie jest miejscem do życia, a jedynie pozorem osłaniającym Realne? Kolejnym elementem kapitalistycznej maszyny wzrostu? To przecież w miastach dokonała się kapitalistyczna rewolta przeciwko feudalnemu światu. Jeśli dziś chcielibyśmy pomyśleć świat po kapitalizmie, może powinniśmy myśleć o świecie bez miast?
Na chwilę powstrzymajmy nasz radykalizm, zostańmy przy miastach, może jednak da się je uratować…
Nie mamy złudzeń, że pod maską praktyk lepiej sytuowanych warstw społeczeństwa – przesiadywanie w kawiarniach, imprezy w klubach, bywanie na wystawach w muzeach i galeriach sztuki – kryją się mechanizmy wyzysku: kelnerów na prekarnych kontraktach, nisko opłacanych kuratorów sztuki, nauczycieli, pielęgniarek… Miasto jako maszyna ekonomiczna sprawia, że „jakość życia”, pojęcie powszechnie debatowane na uniwersytetach , w „realnym świecie” zakrawa na abstrakcję. Nieliczni mogą w pełni cieszyć się życiem w mieście jako miejscu zaspokajającym potrzeby i marzenia, ostoi stymulacji emocjonalnej i intelektualnej. Tylko garstka wybrańców, mających dostęp do przestrzeni, czasu i środków finansowych, może korzystać z wysokiej „jakości życia” w mieście.
COVID-19 brutalnie skonfrontował nas (przynajmniej na chwilę) z Realnym, uświadomił nam (choć powinniśmy wiedzieć to od zawsze), że miasta funkcjonują dzięki tysiącom ludzi, których pracy zwykle nie dostrzegamy; że logistyka przepływu produktów, energii i ludzi – coś, co nazwalibyśmy infrastrukturą społeczną – jest ważniejsza niż „przestrzenie publiczne”. Nacisk na infrastrukturę rozumianą jako struktury społeczno-materialne, umożliwiające różnorodne aktywności, wydaje się w tym kontekście bardzo ważny, COVID-19 może bowiem pomóc nam lekko przesunąć oś dyskusji z obecnego zafiksowania na the commons (dobrach wspólnych, takich jak społeczne sieci samopomocowe, miejskie ogrody itp.), immanentnych strukturach tworzonych i obsługiwanych przez grupy społeczne (zazwyczaj o precyzyjnie zdefiniowanych granicach), na infrastrukturę (materialną i społeczną: drogi, wodociągi, przedszkola, szpitale itp.) w znaczeniu bytu wytwarzanego przez społeczeństwo, ale wobec niego transcendentnego, istniejącego bez konieczności ciągłego wytwarzania na nowo. Infrastruktura jednak oczywiście nie istnieje poza społeczeństwem – z jednej strony umożliwia różne społeczne aktywności, z drugiej zaś wymaga pielęgnacji i utrzymywania pewnego poziomu funkcjonalności. Różnice pomiędzy the commons a infrastrukturą są dwie, i za chwilę powinno być jasne, dlaczego poświęcamy temu zagadnieniu tyle uwagi.
Po pierwsze, the commons są z zasady znacznie bardziej energochłonne i czasochłonne niż infrastruktura; po drugie, the commons są wytwarzane w mechanizmach podobnych do mechanizmów demokracji bezpośredniej, podczas gdy infrastruktura przypomina mechanizmy liberalnej demokracji przedstawicielskiej – funkcjonuje bez potrzeby naszej ciągłej uwagi i zaangażowania. Powinowactwo pomiędzy the commons a demokracją bezpośrednią tłumaczy, dlaczego the commons zaprząta uwagę lewicowych myślicieli i aktywistów znacznie bardziej niż infrastruktura. Potencjalna ademokratyczność infrastruktury nie powinna być przez nikogo ignorowana – infrastruktura łatwo może stać się mechanizmem wytwarzającym i wzmacniającym nierówności. Z drugiej jednak strony sytuacje kryzysowe, takie jak pandemia COVID-19, pokazują niezbędność infrastruktury jako odpowiedzi na podział społeczny bynajmniej nie polityczny – na chorych i lekarzy. The commons jest, naszym zdaniem, w trakcie pandemii pojęciowo bezradny.
Pandemia oczywiście uwidacznia podziały klasowe i nierówności. Niektóre ulice w brytyjskich miastach, w czasie gdy przestali na nie wychodzić ludzie mogący pracować z domu, zostały przejęte przez bezdomnych. W momencie gdy wszystkim z wyjątkiem key workers (niezbędnych pracowników) zakazano opuszczać domy, różnica między „niezbędnymi pracownikami” (pracownikami fizycznymi i pracownikami usług – od osób sprzątających po lekarzy), a „resztą” stała się widoczna w sposób niespotykany wcześniej – jedni byli „na zewnątrz”, w przestrzeni miasta, a drudzy zniknęli. Następnym szczeblem podziału staje się nasza aktywność w domu – pracujemy w nim (jako „pracownicy umysłowi”) czy jesteśmy bezrobotni? Nawet jeśli nie mamy pracy, za którą ktoś nam płaci, nadal musimy utrzymywać dom: żywić siebie i swoją rodzinę, troszczyć się o jej członków, sprzątać… COVID-19 zadziałał trochę na zasadzie „wyjścia z szafy” – pokazał nam wszystkim, bez kogo nasze życie w domach i poza nimi byłoby niemożliwe.
Czy klasa średnia nadal będzie mocno zaciskała powieki, by nierówności społecznych nie dostrzegać? W Wielkiej Brytanii każdego dnia ludzie na balkonach i w oknach oklaskami wyrażali wdzięczność brytyjskiej służbie zdrowia (NHS), ale uznanie kluczowej roli tych pracowników, którzy umożliwiają istnienie naszych zurbanizowanych społeczeństw podczas pandemii, nie polega na biciu brawa. Nie wiemy, czy i jakie zmiany pandemia przyniesie w funkcjonowaniu naszych społeczeństw, ale wiemy, że (przynajmniej obecnie) COVID-19 zmusza nas, byśmy zadali sobie kilka niewygodnych pytań.
- Czy zrozumienie roli niezbędnych pracowników w społeczeństwie przełoży się na zmianę ich sytuacji społecznej i ekonomicznej? Czy zamiast oklasków dostaną podwyżki?
- Jak będzie przebiegał proces socjalizacji, jeśli reguły społecznego dystansowania się (powinniśmy raczej mówić o „dystansie przestrzennym”) zostaną utrzymane przez kolejne lata? Czy uspołecznienie przeniesie się w większości do internetu (do pewnego stopnia odbywało się za jego pośrednictwem i przed pandemią)? Jak będzie w takim razie wyglądało nasze życie intymne? Jak ludzie będą chodzić na randki? Jakie nowe wzorce zachowań przestrzennych będą obowiązywać w świecie COVID-19?
- Czy ta pandemia na nowo zdefiniuje pojęcie jakości życia? Czy zakwestionuje podział na „przestrzeń dom” i „przestrzeń pracę”? Dokąd przeniosą się „przestrzenie trzecie”? Dokąd będziemy mogli uciec z kieratu pracy i obowiązków rodzinnych? Czy przestrzeń ucieczki będzie przestrzenią społeczną czy raczej przestrzenią samotności?
- Czy zwiększona ilość telepracy (a zatem większa ilość czasu, którą spora część społeczeństwa spędzi w domu) zmieni sposób projektowania naszych domów i mieszkań? Jak wpłynie na ich lokalizację – czy idea miejskiej wioski powróci do łask? Czy grodzone osiedle wyewoluuje w rodzaj przestrzenno-społecznej, quasi-samowystarczalnej monady? I wreszcie, czy zmniejszy się rola biurowców i dzielnic biznesu w miastach?
To tylko część pytań – bo można by je mnożyć. Dotyczyłyby przyszłości transportu w miastach, zwłaszcza transportu publicznego; przyszłości ulic handlowych i centrów handlowych. W pierwszej kolejności potrzebujemy jednak wiedzieć, czy COVID-19 pozostanie z nami na dłużej, tak jak grypa.
Zadawane przez nas pytania można podzielić na dwa rodzaje. Część z nich dotyczy sfery etyki – życia i śmierci, wyzysku, a przede wszystkim zgody na zło. Drugi rodzaj to pytania techniczne, o strukturę: „jeśli X, to czy Y?”.
Piękno obecnej sytuacji polega na ponownym wprowadzeniu nieznanego. Mimo że wielu ostrzegało przed możliwością wybuchu pandemii takiej jak ta spowodowana przez COVID-19, ostatnie miesiące zaskoczyły świat. Stało się oczywiste, że nikt nie był przygotowany na okoliczności tego rodzaju i w tej skali. Dlatego wolelibyśmy nie dokonywać żadnych prognoz, lecz raczej zatrzymać się na chwilę w tym wyjątkowym momencie, w którym jest wiele niewiadomych, ale też wiele dróg zostaje otwartych. Teraz możemy i powinniśmy (jako ludzie, obywatele, projektanci) zadawać pytania wcześniej przez wielu z nas – z różnych powodów – pomijane. Najważniejsze z nich są pytania pierwszego rodzaju – etyczne.
Pandemia uzmysłowiła nam, że bez „niezbędnych pracowników” nasze społeczeństwa nie są zdolne do funkcjonowania. Nie bankier funduszu hedgingowego, ale kierowca, który dostarcza żywność do lokalnego sklepu lub do domu; nie dyrektor generalny, ale pielęgniarka, która troszczy się o nas w szpitalu, umożliwiają istnienie społeczeństwa, cywilizacji w obecnej formie. Feministyczna teoria skupiona na etyce troski nagle uzmysłowiła nam, co jest fundamentem naszego przetrwania. Nie produktywność ani kreatywność, lecz codzienne żmudne czynności podtrzymują nasz świat, pozwalają mu toczyć się swoim torem. Troskliwa, empatyczna pielęgnacja, skupiona na drobnych gestach serdeczności, okazuje się ważniejsza niż wielkie idee czy abstrakcyjne plany. Możliwa jest ona jednak tylko w ramach utrzymujących świat mniej więcej w równowadze. Te ramy to infrastruktura – drogi i elektrownie, szkoły i pielęgniarze. Ostatnie lata neoliberalnego szaleństwa ją rozmontowywały; dziś widać, że takie działania prostą drogą prowadzą do katastrofy i zapaści cywilizacyjnej. Najsłabiej przygotowane do pandemii okazały się kraje, w których neoliberalizm dokonał największych spustoszeń – Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania, do pewnego stopnia również Włochy, Francja, Hiszpania. COVID-19 stawia nas przed wyborem. Czy dokonamy właściwego? Czy zdecydujemy się oprzeć rozwój naszych miast na utrzymaniu istniejącej oraz tworzeniu nowej infrastruktury społecznej i materialnej? Czy miasta po pandemii zwiększą pojemność i jakość szpitali? Czy będą budowały więcej i lepszej jakości mieszkań socjalnych dla „niezbędnych pracowników”? I co najważniejsze, czy nadal będziemy się o siebie troszczyć?
Musimy zadać te pytania. Jeśli jednak mielibyśmy zasugerować, na co powinniśmy zwrócić uwagę i czego doświadczenia ostatnich miesięcy powinny nas nauczyć, uważamy, że musimy odrobić dwie ważne, powiązane ze sobą lekcje.
Pierwsza dotyczy widoczności innych osób. Niespodziewanie dystans przestrzenny zmusił nas do bardziej świadomego bycia w przestrzeni, zaczęliśmy wyraźniej obopólnie się dostrzegać. Owszem, staramy się nawzajem unikać, staramy się trzymać w odległości co najmniej dwóch metrów od innych ludzi, ale to wymaga, abyśmy ich zauważali. Miejmy nadzieję, że uwaga skierowana na drugiego człowieka, pełna szacunku i troski, nas nie opuści.
Tematem drugiej lekcji są niebezpośrednie interakcje społeczne. Dla wszystkich chyba w końcu stało się oczywiste, że miasta istnieją nie dlatego, że ludzie z klasy średniej spotykają się na miejskich placach, by wypić latte, ale dlatego, że dzięki pracy wielu ludzi latte mogło się na stoliku w kawiarni pojawić. Czy miasta pandemiczne będą bardziej przejrzyste w odniesieniu do tych wszystkich „działań za kulisami”? Czy uda się przekierować uwagę zarówno projektantów, polityków, jak i szerokiej publiczności na przestrzenie, mechanizmy i ludzi utrzymujących miasta przy życiu? Czy urbaniści pozbędą się obsesyjnego zainteresowania przestrzeniami publicznymi, a zaczną projektować publiczną infrastrukturę?
Inną, nawet bardziej oczywistą konsekwencją pandemii będzie rewolucja cyfrowa. Od lat wiedzieliśmy, że nadchodzi, ale z różnych powodów staraliśmy się ją opóźnić. Dłużej to się już nie uda – wielkie globalne cyfrowe korporacje wiedzą, że wygrały. Nasze opory zostały przełamane. Na własnej skórze przekonaliśmy się, że cyfrowa infrastruktura pozwala na więcej, niż chcieliśmy przyznać. Pandemia obnażyła znany nam od dawna paradoks: chociaż mówimy, że „pracujemy z domu’”, tak na prawdę „żyjemy w pracy”, ponieważ praca coraz bardziej ingeruje w nasze osobiste (społeczne) czasoprzestrzenie. Wierzymy, że wykorzystamy pandemię COVID-19 do wyznaczania przestrzennych i czasowych granic między naszą pracą a życiem prywatnym. Zdaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy więcej miejsca w domu i więcej czasu „poza” pracą. Dziewiętnastowieczny ruch robotniczy walczył o dobę podzieloną na trzy części: po osiem godzin na pracę, prywatność i sen, oraz o przyzwoite warunki mieszkaniowe. Mądrzejsi o doświadczenia pandemii mamy szansę przywrócić te kwestie na pierwszy plan. Rozumiemy, może bardziej niż kiedykolwiek, że potrzebujemy nie tylko wygodnych przestrzeni społecznych i przestrzeni do pracy, ale też czasu i przestrzeni istniejących całkowicie w sferze prywatnej.
W toku dyskusji o kształcie miast po pandemii pojawią się zapewne kolejne pytania. Czy architekci będą walczyć o nowe standardy i nowe przepisy, aby bronić naszego życia poza naszą pracą? Jeśli będziemy więcej pracować z domu, czy przestrzenie publiczne zaczną zanikać? Co z dużymi centrami handlowymi? Czy przekształcimy je w magazyny, z których firmy dostarczą produkty zakupowiczom online? Czy nasze miasta się zdecentralizują (choć pozostaną gęste)? Czy transport publiczny stanie się luksusem?
Nie znamy odpowiedzi na wszystkie te pytania (oczywiście mamy swoje preferencje), ale wiemy, że – przynajmniej przez pewien czas – nie da się przed nimi uciec. Znajdujemy się w sytuacji, w której znów możemy wybierać. Czy tym razem wybierzemy: to, co dobre, czy znów to, co łatwe?
* Artykuł jest zmienioną wersją tekstu napisanego w języku angielskim przez dwoje autorów. Wersja polskojęzyczna powstała bez udziału Faith Ng’Eno. Za wszystkie błędy odpowiada wyłącznie Krzysztof Nawratek.