Kiedy George Bach, wpływowy psycholog, autor bestsellerów z gatunku pop-psychologii i „genitalnie zajęty” mężczyzna w średnim wieku (jak określiła jego promiskuityzm jego własna żona), zadzwonił do swojego agenta literackiego, Francisa Greenburgera, by mu obwieścić, że właśnie poznał Wielką Tajemnicę Przyjemności, ten założył, że Bach zda mu relację ze swojego kolejnego łóżkowego podboju. Poniekąd zgadł. Bach wrócił właśnie z konferencji seksuologicznej w Palo Alto, gdzie niejaka Beverly Whipple, drobna, żywa blondynka, dała wykład o odkryciu, w którym brała udział, a które okazało się prawdopodobnie epokowe, jeśli nie nadzwyczaj wpływowe dla seksuologii i kultury. Whipple wraz z dwoma innymi naukowcami odkryli bowiem związek między „punktem G” i orgazmem. Po wykładzie Bach zapytał ją, gdzie dokładnie znajduje się ów punkt i jak się go stymuluje, żeby doprowadzić do szczytowania. Whipple, niewiele myśląc, zaprosiła go do swojego pokoju hotelowego. Tam psycholog, w towarzystwie badaczki i jej męża, skądinąd naukowca od rakiet, poznał Wielką Tajemnicę Przyjemności w ramach „doświadczenia z pierwszej ręki”. Tydzień później Whipplez dwójką współpracowników podpisali z Greenburgerem kontrakt, a rok później światło dzienne ujrzał bestseller „New York Timesa” The G Spot and Other Discoveries About Human Sexuality (Punkt G i inne odkrycia w dziedzinie seksualności człowieka), przetłumaczony na dziewiętnaście języków. Czytelnicy obu płci dowiedzieli się, jak znaleźć punkt Gäfenberga, poznali również tajemnicę funkcji seksualnych prostaty i uzyskali zestaw prostych instrukcji, jak ją stymulować. Świat już nigdy nie był taki sam.
Zapytany o przyjemność w architekturze, muszę od razu zastrzec, że jest on problematyczny zarówno w definicji, jak i w architektonicznie sprofilowanym ujęciu. Problem ten dotyczy zapewne każdego pojęcia podstawowego – od piękna po dobro – na domiar złego mam duże problemy ze znalezieniem jednoznacznych i konkretnych objawów, tudzież okazji do poczucia przyjemności związanej z architekturą. Jako (nie bójmy się tego słowa) hedonista, a zarazem człowiek zajmujący się projektowaniem architektonicznym, zawsze starałem się zminimalizować w procesie projektowania wszystko to, co nie było czystą intelektualną przyjemnością i pozytywnymi emocjami z niej płynącymi. Mam tu na myśli regularny haj dojścia po niezliczonych dupogodzinach pracy nad koncepcją do „tej jedynej i najlepszej odpowiedzi” (którą po kolejnych dupogodzinach, ewentualnie w wyniku nagłego przebłysku spowodowanego niedotlenieniem podczas nurkowania, porzucałem dla kolejnej „najlepszej odpowiedzi”), względnie obcowanie ze stymulującymi intelektualnie klientami lub przestrzeniami, w których miała powstać „najlepsza odpowiedź”. Niestety, rzadko się zdarza, żeby podobne przyjemności czekały mnie po etapie koncepcji, zwłaszcza jeśli emocjonalne ukoronowanie następuje po długim czasie i wielu zabiegach. Na przecięciu wstęgi jestem zbyt zmęczony, by cieszyć się zbudowanym dziełem. Co gorsza, zdarza mi się patrzeć na nie jak przez szybę – bogatszy o nowe doświadczenia, „dziś inaczej bym to zaprojektował” albo muszę lecieć na kolejną koordynację. Na etapach pośrednich między koncepcją a ujrzeniem jej ucieleśnienia czeka mnie prawdziwa orka architekta rzemieślnika, z jakąkolwiek przyjemnością niewiele mająca wspólnego: korowody i rytuały uzgodnień, dreptanie po urzędach (choć akurat w tym punkcie niejeden masochistycznie nastawiony architekt się ze mną nie zgodzi!), wykłócanie się o pieniądze za dodatkowe prace projektowe, czekanie na przelew i tak dalej. Pewnej odmiany dostarczają wizyty na budowie. Można się tam dużo nauczyć od innych ludzi – od inżynierów po budowlańców – a zobaczenie lub poznanie czegoś nowego jest przecież formą przyjemności.
O perwersję zahacza konkluzja, że poza „grą wstępną” w postaci koncepcji i części projektu budowlanego najmilej patrzy mi się, jak zaprojektowana przeze mnie rzecz starzeje się i „wrasta” w otoczenie, a użytkownicy uznają na co dzień „wytwór mojej głowy” za coś własnego. Tak czy owak, efekty wspomnianych wysiłków minimalizowania w procesie projektowym wszystkiego, co nieprzyjemne, i tak w najlepszym razie za miłe i przyjemne pozwalają uznać jakieś dziesięć procent całego działania.
Spróbuję wrócić do próby określenia, czym jest dla mnie przyjemność i kiedy jej doświadczam, choć trudno będzie mi uniknąć banału. Przyjemność sprawia mi wrażenie rozlewania się ciepła w głowie, spowolnienie ruchów i zaskakująca plastyczność ciała rozluźnionego po wysiłku fizycznym. Większość życia spędzam przed laptopem, z telefonem przy uchu i na spotkaniach. Dzięki ruchowi nagle przypominam sobie, że MAM CIAŁO i że daje ono o sobie znać nie tylko niedomaganiem czy chorobą, ale również czystą, hormonalną przyjemnością i poczuciem chwilowego połączenia, tudzież pogodzenia ze światem. Nachodzi mnie też poza momentami post orgasmic chill, bo i w trakcie odpoczynku, gdy wsparty o grabie patrzę spocony na kupki liści w moim ogrodzie albo ostatecznie spowalniam bieg plażą na trasie Lubiatowo–Dębki i padam płasko, „na Jezusa”, w wody Piaśnicy.
Inną przyjemnością, czasem dającą poczucie uwznioślenia, czasem przepełniającą tkliwością, skutkuje bezpośrednie obcowanie z zewnętrznym obiektem lub impulsem, niekiedy nagłym olśnieniem, niezapowiedzianym uderzeniem dumy albo rozczuleniem. Punktowe impulsy dotyczą skrawków myśli i chwil. Pojawiają się z głupia frant, gdy słucham Radiohead, wpadam na niezwykle przekonujący pomysł (nawet jeżeli zaraz potem go zracjonalizuję i krytycznie zniszczę) czy patrzę na moje pociechy chwalące się nowym dokonaniem. Uczucia oscylują wtedy między wzniosłością i „duszoszczipatielnostią”, rejestrami kojarzącymi mi się zwłaszcza z muzyką i zwiedzaniem sekwencji miejsc oferujących kontrastowe krajobrazy. Polecam trasę EN 1063 z Taviry do Alcoutim w regionie Algarve na południu Portugalii, gdzie po spokojnej, lekko pofałdowanej okolicy pełnej winnic następuje wijąca się serpentynami droga w górskiej dolinie, a potem nagłe otwarcie widokowe z długą perspektywą i wieloma planami. Może tajemnica tkwi w kontrastowej sekwencji z „przyduszeniem” i nagłym otwarciem, swoistej „uldze” albo wrażeniu oderwania się od ziemi i bycia wyrzuconym w powietrze.
Nasuwają się odniesienia do podobnych kontrastów w przestrzeniach architektonicznych, zwłaszcza tych przednowoczesnych: domknięcie w przejściu surową i ciemną bramą prowadzącą na dziedziniec karawanseraju, meczetu, klasztoru czy zamku z dumnie piętrzącymi się po drugiej stronie podwórca wieżami i zdobieniami czego popadnie. Nigdy nie zapomnę błogości, a w rezultacie drzemki, która mnie dopadła na grubej wykładzinie meczetu Mehmeta Paszy. Trafiłem tam po wielogodzinnym szwendaniu się zatłoczonymi i nagrzanymi ulicami Istambułu. Tu sekwencja była następująca: 1) wrażenie, że zaraz zwariuję od przeimpulsowania ludźmi i klaksonami, i zawężenie percepcji,2) wejście w najbliższą bramę w wyremontowanej fasadzie, 3) wędrówka zacienionym krużgankiem do wejścia głównego, gdzie zostawiam buty i obmywam stopy, 4) nieśmiałe wnikanie w powoli otwierającą się negatywową przestrzeń, o innej niż zewnętrze akustyce. Na środku trzech facetów gra relaksującą muzykę na klasycznych tureckich instrumentach, a pod filarami i w niszach, w przyjemnym chłodzie, siedzą zadowolone grupki. Opadam na skraj pokrytej wykładziną podłogi w jakimś wolnym kącie. Dociera do mnie, jak wysoka jest główna sala niewielkiego w gruncie rzeczy meczetu. Dziękuję Mimarowi Sinanowi za świetny, ba, ponadczasowy projekt i czuję, jak głowa opada mi na piersi. A potem ciemność, bo ucinam komara (co ciekawe, nikt nie miał o to do mnie pretensji ani nie zajumał mi plecaka). W sumie czego więcej wymagać od architektury? „O, Wielki Imperialny Architekcie Sinanie, dziękuję Ci za kawał dobrze wykonanej roboty, spanie w Twoim Projekcie to czysta Przyjemność!”
Kiedyś zadzwonił do mnie klient z podziękowaniami. Powiedział, że po przebudzeniu w zaprojektowanym przeze mnie Domu Między Drzewami w Podkowie Leśnej czuje się, „jakby ciągle był na urlopie”. Przeżyłem wówczas jeden z większych zawodowych triumfów w mojej karierze. Ważny jest więc chyba kontrast między binarnymi dychotomiami: otwarciem i zamknięciem, ale też między usztywnieniem i rozluźnieniem (wiem, o czym myślicie!), wysiłkiem i ulgą, światłem i cieniem, pełnią i pustką i tak dalej. Do tego ważny jest czas, tyle że przyjemność może się pojawić zarówno w wyniku stopniowego narastania napięcia prowadzącego do spełnienia i rozluźnienia (co najlepiej opisuje Georges Bataille w Madame Edwardzie, a grafami Wisłocka za Mastersem i Johnson w Sztuce kochania), jak i w nagłym przypływie emocji, pod wpływem hormonów nie-wiadomo-czego (wspomnienia, wrażenia sensorycznego, niby-racjonalnej jednozdaniowej myśli), uwalniającym zgoła nieprzewidywalną zupę. Droga do wnętrza meczetu byłaby więc narracją budującą napięcie, a spojrzenie na drugą stronę ulicy, na wcześniej niezauważony „fajny detal” jakiejś wydawałoby się banalnej fasady, wyzwoliłoby nagły, krótkotrwały impuls. Czytającyte słowa architekci doskonale rozumieją „podjarkę” nagle dojrzanym detalem, czemu dają wyraz, zwłaszcza młodzi, postując zdjęcia na instagramowych kontach.
Skoro mowa o detalach, warto pochylić się nad tą częścią „motywów przyjemnościowych”, która jest związana nie z sensualnością czy wręcz seksualnością, a z czysto dziecięcą potrzebą zatracenia w powtarzalnym, ale zmiennym działaniu, takim jak konfigurowanie i rekonfigurowanie klocków lub układanie puzzli. O tyle pasuje mi ta forma „zapomnienia się”, że wynika z mojej potrzeby wielogodzinnego manualnego gmerania w małych rzeczach i dziubdziania, zwłaszcza rysowania czarno-białych ilustracji milionami mikrokresek nanoszonych na przyjemnie zapełniającą się, coraz mniej białą kartkę. Robię to rapidografem 0,25 otrzymanym od mojego ojca, architekta. Spodeczek wypełniony wodą z resztkami tuszu i pływającymi w niej końcówkami rapidografów na stałe zagościł na parapecie mojej dziecięcej sypialni, nieuchronnie wprowadzając architektoniczną narzędziowość lat 80. w niewinne życie ucznia podstawówki. Mantra zmiennej powtarzalnościto nie tylko ilustracje Tove Jansson czy geometryczne fantazjeM.C. Eschera, lecz także klockowe układanki Yony Friedmana, Alfreda Neumanna, jego ucznia Moshe Safdiego, kolejnego pokolenia w osobachRafiego Segala i Bjarke Ingelsa, „potomka” wielkiego układacza klocków, czyli Rema Koolhaasa, jednej z najbardziej zaskakujących i żywych skamielin postmodernizmu, a więc epoki, w której dorośli ludzie bawili się klockami wielkości tympanonów (Venturi, Brown), napompowanymi do nadnaturalnych rozmiarów artefaktami (wczesny Gehry) albo zgoła klockami wielkości całych budynków (późny Johnson). Zresztą nie bez kozery współpraca Ingelsa i Lego wydaje się uzasadniona, gdy patrzy się na nowy zespół wybudowany w Billund. Przy okazji widać, że współczesne metody prefabrykacyjne pozwalają na duży zakres wolności i… hedonizmu. Przywołują formalną frywolność oraz rozmach epoki Grandes Projets, które pamiętamy z projektów Ricarda Bofilla czy Émile’a Aillauda.
Innym typem przyjemności jest długotrwałe masowanie mózgu dziełami kultury. Potencjalną przyjemność odczuwamy w tym przypadku zazwyczaj w rezultacie świadomego wyboru: kupienia biletu do teatru czy filharmonii, wzięcia do ręki książki. Okazuje się, że oprócz narracji, kontrastów, narastania i spełnienia, by poczuć przyjemność, trzebawniknąć do dzieła i w nim pozostać. Podobnie rzeczy się mają z liniową przyjemnością siedzenia przy kominku pod kocem i z dobrą herbatą, czytania Lee Childa, „łykania” w jedną noc całego sezonu ulubionego serialu czy literalnie bycia masowanym po twarzoczaszce. Ja doświadczam jej w filharmonii: niezależnie od tego, jak bliskie jest mi dzieło, z którym przyszedłem obcować, i tak nieuchronnie zapadnę się w stan błogiej „myślówy”. Myśli powoli tracą kształt i zmieniają się w puchate obłoki (chyba pokolenie Timothy’ego Leary’ego nazwało ten stan cloud nine). Po dwóch godzinach „wycięcia” z otoczenia wychodzę z koncertu niebywale zrelaksowany, ale niezdatny do komentowania fałszów drugich skrzypiec czy mało wysublimowanego podejścia do Borodina. Podobnie czują się zapewne rozpromienieni obywatele opuszczający teatr po dwugodzinnym „uchachaniu się” na komedyjce Noëla Cowarda. Kluczowe jest dobranie wehikułu doznań do odbiorcy: bardziej wybredny teatroman może wyjść z takiej sztuki zirytowany, a w efekcie o żadnej rozluźniającej mięśnie (od mięśni Kegla, w tym zwieraczy, po żuchwę) przyjemności nie będzie mowy, ale pojawiają się przy tym pewne zmienne. Chodzi o wpływ kultury oraz uwarunkowań obyczajowych i zwyczajnie perwersyjną naturę człowieka. Możemy wsadzić je do jednej szuflady z nalepką „gust”, bo to on profiluje nasze doznania, w tym przyjemność.
Kto z nas wie, w jakiej części składamy się z własnych preferencji,a w jakiej z projekcji narzuconej przez otoczenie kultury, obyczajowości i norm, którym w różnym stopniu na co dzień nieświadomie podlegamy? Rzecz dobrze opisał Nathaniel Hawthorne (mógłby to też być Michał Choromański) w jednym ze swoich opowiadań. Szofer rzuca pryncypałowi następującą mądrość (cytuję z głowy): „Człowiek to skomplikowane stworzenie. Dajmy na to, szlachcic bierze za małżonkę chudzinę. Świetnie wygląda z nią w towarzystwie i ma eleganckie dzieci, ale ślini się na widok tłuściutkiej kobiety-pianki z pałacowej kuchni”. Żeby uniknąć posądzeń o seksizm, dodam, że podobna dychotomiana gminnie występuje w literaturze, zarówno wyższych lotów, w rodzaju Kochanka Lady Chatterley D.H. Lawrence’a, jak i dziewiętnastowiecznych erotykach w postaci relacji między damą a przystojnym koniuszym (nieodmiennie o imieniu David). Nic dodać, nic ująć: przyjemność połączona jest z nami „prawdziwymi”, bo ma podłoże fizjologiczne, tyle że „prawdziwi” my zachowujemy się nieprzewidywalnie również na poziomie fizjologicznym. Wspomniany szlachcic mógł więc nie tylko być regularnym hipokrytą, ale też czerpać równoległe przyjemności z kontaktu z będącymi swoim przeciwieństwem niewiastami. Perwersyjność przyjemności może wynikać z kulturowej i obyczajowej nieprzystawalności, spotęgowania tabu, otoczki tajemniczości oraz kapki adrenaliny, gdy kochanek musi uciekać przez okno od zamężnej wybranki na odgłos mężowych kroków.
Ten zestaw elementów nie ma w języku polskim określenia, ale tu przychodzą mi w sukurs Hiszpanie z pojęciem morbo – niebezpiecznej, włochatej przyjemności, czającej się w ciemnej portowej uliczce naszego umysłu. Morbo w wersji dotyczącej architektury, wnętrz czy dizajnu przekłada się zwłaszcza na pociąg do delikatnie akcentowanego, niekiedy dyskretnie ukrytego kiczu, który znajoma wnętrzarka nazwała kiczem kontrolowanym, czym wywołała moją głośno wyrażoną wątpliwość, czy kicz w ogóle da się kontrolować. Nie wdając się w głębsze rozważania na temat kiczu, bo zasługuje on na osobny artykuł, mogę przytaknąć, że morbo – ucieleśnione w ustach Gombrowiczowskiej Katasi z Kosmosu i „waginetki” Maurycego Gomulickiego czy przesadnierozpulchnionych kształtach skórzanych kanap włoskiej firmy Poltrona Frau – ma dużo uroku. Doceniam go na równi z ustami Moniki Bellucci, malarstwem Marka Rothko i sublimacją duńskiego dizajnu z lat 50. Prawdopodobnie i banalnie przyjemność może być po prostu ewolucyjnym wynalazkiem Matki Natury służącym prokreacji, choć w tej kwestii powinien się wypowiedzieć raczej fizjolog lub biolog ewolucyjny. Rozłożone pod powierzchnią naskórka synapsy wręcz proszą o głaskanie i nacisk, a w efekcie łączenie jak największych powierzchni dwóch stworzeń. Wie to każdy, kto tańczył „wolnego”, miał spędzić niewinną noc w jednym łóżku z kuzynką albo patrzył na zaloty dowolnych ssaków, ale też gadów, z którymi mamy wiele cech wspólnych (włącznie z „gadzim móżdżkiem”). Jednocześnie przyjemność uzależnia: mózg lubi być stymulowany zarówno długotrwale („liniowo”), co może wynikać z konieczności zapewnienia długotrwałego podniecenia i kilkukrotnego cyklu zapładniania w ramach jednego spotkania dwóch stworzeń, jak i w sposób nawracający („periodycznie”), w związku z rytmicznym mechanizmem płodności. Z tej perspektywy każdy przejaw kultury dostarczający przyjemności, nawet czysto duchowej, da się sprowadzić do logiki prokreacyjnej. Na pewno nie spodobałoby się to wielu twórcom kultury i jej odbiorcom, a z drugiej strony rzuciłoby nowe światło na zadziwiającą konsekwencję w powracających co jakiś czas motywach wizualnych i postawach twórczych. Możemy narysować swoistą „linię konsekwencji” w występowaniu owych motywów, w tym architektonicznych, od czasów pokazywania ciała i natury w dobie renesansu, manieryzmu i baroku, poprzez symbolizm (nie tylko Féliciena Ropsa!), wybujałe formy „modernizmu katalońskiego” czasów Gaudiego i Art Nouveau, streamline, gięte rurki mebli Breuera, nawracające w budynkach Niemeyera linie damskich pleców i bioder, architekturę organiczną lat 60., wreszcie ekspresje nadmiaru we wnętrzach Fabia Novembrego czy dizajnie Karima Rashida, który cokolwiek projektuje, zawsze sprowadza obiekt (z pompą insulinową i mikrofalówką włącznie) do mało zaskakującego skojarzenia z wibratorem. Przyjemność w architekturze, jak w każdej dziedzinie twórczej, zakorzeniona jest w procesie tworzenia, sercu wkładanym w koncepcję i pracę nad detalami, momentach prawdziwej przyjemności projektantów. Czasem, jeśli nam się poszczęści, wyczują ją użytkownicy naszej architektury, i kto to wie, może sprawi im ona przyjemność.