– Cześć, mam na imię Marcin i przez wiele lat byłem nałogowym nostalgikiem.
Gdyby nostalgia wciąż była uznawana za jednostkę chorobową, właśnie tak przedstawiałbym się na spotkaniach jej anonimowych nosicieli. Ponieważ jednak obecnie jest definiowana jako stan emocjonalny niosący ze sobą wiele pozytywnych konsekwencji, z pełnym przekonaniem podpiszę się pod tą tezą i opowiem, jak oddziaływanie tego uczucia doprowadziło mnie do realizacji projektu fotograficznego, którego kulminacyjnym momentem była publikacja książki Ostatni turnus, czyli przewodnika po ośrodkach wczasowych epoki PRL-u.
Nim to nastąpi, ustalę pryncypia. Uważam, że Polska jest światowym zagłębiem tego typu miejsc. Piszę to z pełną powagą i przekonaniem. W ciągu kilku ostatnich lat odwiedziłem prawie pół tysiąca obiektów wypoczynkowych (w tym schroniska młodzieżowe, stanice harcerskie i hotele), a na liście „do sprawdzenia” wciąż mam kilkadziesiąt pozycji i zapewne drugie tyle, o których nawet nie słyszałem. Niemal całe wybrzeże Bałtyku, niemal każda górska dolina, każdy brzeg jezior i rzek usiane są miejscami, w których lud pracujący miast i wsi mógł odpocząć od wytężonego działania na rzecz wspólnego dobra Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Co ważne, był to wypoczynek serwowany w sprawnie zaprojektowanych kompleksach, wolnych od przekleństwa współczesnych realizacji, czyli maksymalizacji zysku z metra kwadratowego ośrodka i hektara jego terenu. Pogoń za pieniędzmi wymusiła powstawanie skrajnie zatłoczonych, pozbawionych intymności produktów wypoczynkopodobnych. W szeregach, jeden obok drugiego, stoją tam identyczne domki lub pawilony.
Jak to wyglądało kiedyś?
Po pierwsze, lokalizacja. W państwach niedemokratycznych, a takim był PRL, obowiązywał ujednolicony, uproszczony i scentralizowany system podejmowania decyzji. Widać to po miejscach, w których sytuowano ośrodki wczasowe. Serce parku narodowego, a zarazem bezpośrednie sąsiedztwo najwyższych klifów nad Bałtykiem? – proszę bardzo (kompleks ośrodków wczasowych Grodno i Grodno 2 w Wolińskim Parku Narodowym). Pas wydm? Nie ma problemu (tu przykładów jest aż nadto, pierwszy z brzegu – ośrodek Jantar w Jantarze). Ciasna dolina górska, przez którą przepływa wartki potok? Żadna przeszkoda (Zespół Domów Wypoczynkowo-Szkoleniowych Hutniczego Przedsiębiorstwa Remontowego w Porąbce; obecnie w ruinie). Współczesny kontekst, obwarowany ochroną przyrody i krajobrazu, ale też kosztami doprowadzenia mediów do działki na końcu świata, sprawia, że niektóre z PRL-owskich obiektów dziś nie miałyby prawa powstać, a już na pewno nie w takim nagromadzeniu. Dlatego duża część nowych ośrodków wypoczynkowych powstaje w śladzie starych – wyburzanych.
Po drugie, przestrzeń. Chętnie podałbym tu bezwzględne wartości określające dokładną powierzchnię przykładowych ośrodków wraz z liczbą ich pawilonów letniskowych, aby udowodnić, jak szokująco niskim zagęszczeniem zabudowy te miejsca się charakteryzowały, ale niestety takich danych nie posiadam. Mam natomiast co innego: wrażenie, że ówczesny model zagospodarowania terenu nawet najskromniejszego ośrodka kolonijnego jest obecnie zarezerwowany dla najdroższych hoteli i resortów. Na rozległych przestrzeniach mieściły się i boiska do gier zespołowych, i plaże z pomostami, i budynki stołówek, sal telewizyjnych, kawiarni, a jeszcze zostawał kawał lasu. W ośrodku wczasowym Riviera Krasne w miejscowości Ryczka (województwo lubelskie) sześć parterowych pawilonów stoi na terenie, na którym współczesny deweloper postawiłby takich trzy razy więcej, w dodatku kilkupiętrowych.
Po trzecie, dbałość o walory wypoczynku. Napisałem już o dużych odległościach między domkami, nie wspomniałem jednak, że podczas moich niezliczonych podróży po starych ośrodkach nie miałem wielu okazji trafić na pokoje z ograniczonym dostępem do światła dziennego. Jeszcze rzadziej zdarzały się takie z widokiem na oddaloną o trzy metry ścianę sąsiedniego budynku. Takich w przyziemiu vel suterenie, ewentualnie tuż przy ruchliwej ulicy, nie pamiętam wcale. Może, zafascynowany tematem, patrzyłem na architekturę powojennego modernizmu przez różowe okulary, a może ówcześni architekci naprawdę nie doprowadzali do sytuacji, w których za sprawą intencji inwestora, chcącego wycisnąć z projektu 100 procent rentowności, powstawał substandard niewiele mający wspólnego z wypoczynkiem.
Po czwarte (i ostatnie), sprawiedliwy dostęp do atrakcyjnych lokalizacji. System PRL-owski, wyjęty spod praw wolnorynkowych, nie uwzględniał atrakcyjności gruntu w ustalaniu standardu obiektu. Jeżdżąc wzdłuż wybrzeża, napotykałem całe spektrum obiektów turystycznych usytuowanych w najbardziej prestiżowej, pierwszej linii brzegowej. Imponujących rozmiarów dom wczasowy dla górników – grupy zawodowej wówczas szczególnie uprzywilejowanej – sąsiadował z polem namiotowym dostępnym dla każdego. Kawałek dalej ośrodek składający się z kilkunastu domków typu Brda miała fabryka laminatów. W górach widokiem na ośnieżone szczyty cieszyła się zróżnicowana klientela. Teraz lokalizacja jest wszystkim. Dlatego dawny ośrodek turystyki wodnej PTTK w Rucianem-Nidzie niedługo zniknie z powierzchni ziemi, ustąpi miejsca nowemu obiektowi przeznaczonemu dla zamożnych amatorów sportów motorowodnych. Kajaków ubywa, motorówek przybywa. Gentryfikacja trwa.
W tysiącach rozmów, jakie przeprowadziłem z osobami pamiętającymi dawny sposób spędzania wakacji, jak mantra powtarzało się hasło: „Kiedyś to były wczasy!”. Zdaję sobie sprawę, że tęsknota za minionym jest zjawiskiem powszechnym i starym jak świat, ale zaryzykuję tezę, że ci ludzie z rozrzewnieniem wspominali nie tylko młodość, ale i cechy socjalistycznego budownictwa wypoczynkowego. PRL pozostawił po sobie wyjątkowe, wspólne dla kilku pokoleń doświadczenie wakacji wyznaczanych kolejnymi turnusami. W stołówce przy jednym stole, podczas śniadań i obiadokolacji, spotykali się reprezentanci różnych klas społecznych, a wieczorem wspólnie spędzali czas przy ognisku. Doświadczenie wczasów wszędzie rozgrywało się w podobnych dekoracjach: las, drewniany domek, w nim radio Unitra, tapczan i potwornie ciężka pościel. Doświadczenie niezwykle powszechne, ale niestety mi obce, bo jak wspominam w pierwszym zdaniu mojej książki, nigdy na wczasach nie byłem. Właśnie sentyment za czymś niedoświadczonym, fantomowa nostalgia, skłoniły mnie do zajęcia się tym tematem. Nie miałem wtedy świadomości, jak różnorodną architekturę po drodze napotkam, jak wiele odkryję miejsc nigdy wcześniej nieopisanych i jak wiele o konsekwencjach zmiany systemu politycznego mówi ów temat.
Ośrodki wczasowe długo broniły się przed najazdem nowoczesności w postaci dofinansowań remontów z funduszy unijnych. Do niedawna nie nastręczało trudności znalezienie takiego, w którym niemal całe wyposażenie zachowało się w oryginalnym stanie. Jeszcze dziesięć lat temu określenie „jak za Gierka” trafnie oddawało standard niemal każdego obiektu w mniej popularnych miejscowościach wypoczynkowych. Najpełniejsze wrażenie podróży w czasie oferowały stołówki. W spektakularnych i zarazem niedzisiejszych formach architektonicznych przetrwały kompletne wnętrza przesiąknięte dawną epoką, łącznie z wyposażeniem w postaci drewnianych krzeseł i stołów, ceramicznych kubków i talerzy udekorowanych charakterystyczną niebieską (w niektórych wariantach zieloną) obwódką. Taka stołówka do dzisiaj istnieje w ośrodku Skowronek w Augustowie. Rozgrywała się w nim akcja odcinka Hieny z serialu – dla sporej grupy widzów kultowego – 07 zgłoś się. Równie efektowna jest ta we wnętrzach ośrodka Posejdon w Jastarni. Jej ściany zdobi seria blaszanych płaskorzeźb przedstawiających ryby i owoce morza zaplątane w sieci rybackie. W ośrodku Solaris w Dźwirzynie oprócz oryginalnych mebli uwagę zwraca ogromna mozaika imitująca zachód słońca.
W podróży szlakiem zapomnianych reprezentantów powojennej architektury wypoczynkowej najbardziej ekscytujące było odkrywanie szerzej nieznanych dzieł sztuki (takie określenie nie będzie chyba przesadą) dekorujących przestrzenie ośrodków – wszystkich tych mozaik, murali, instalacji metaloplastycznych i rzeźb. Znakomitej większości z nich nigdy nie zinwentaryzowano ani dokładnie nie opisano. Niewiele publikacji poświęcono konkretnie obiektom turystycznym, zachowane dokumentacje projektowe ośrodków są rzadkością. Trudno znaleźć zdjęcia archiwalne. Dlatego nieraz czuję się jak odkrywca pozostałości po nieznanej, tajemniczej cywilizacji. Zachwyciła mnie opuszczona, zarośnięta krzewami stołówka w Świerkocinie na Mazurach – jej niesamowita dekoracja ścienna przypomina miks mozaiki, płaskorzeźby i muralu. W ośrodku Wilga w Rudnie (pogranicze województw wielkopolskiego i lubuskiego) odpoczywało kierownictwo PZPR. Prominenci mieli do dyspozycji piętrowy budynek z kawiarnią i przedszkolem dla swoich pociech. Dziś obiekt jest w fatalnym stanie, wyłączony z użytkowania. Z zewnątrz wygląda przeciętnie, lecz wnętrze kryje kilka wspaniałości: landszaftową mozaikę, serię abstrakcyjnych murali. Zjawiskowy witraż na pierwszym piętrze byłby chlubą niejednej galerii sztuki współczesnej. Zaraz obok stoi zresztą, niestety też wyłączona z użytku, stołówka. Kształtem przypomina rotundę. Wewnątrz przetrwała lampa z kilkudziesięciu różnokolorowych żarówek wydłużonych jak sople. Jestem pewien, że ten unikatowy projekt powstał specjalnie do tego wnętrza.
Dekoracje w żaden sposób nie wpływały na popularność ośrodka. Nie zwiększały jego atrakcyjności na rynku turystyki zorganizowanej. Służyły jedynie temu, by umilać czas wczasowiczom. Były sztuką dla sztuki, w jej dosłownym znaczeniu, i również one straciły sens w warunkach wolnorynkowych. Dziś nikt nie zapłaci artyście za to, żeby swoim dziełem zaakcentował ścianę pensjonatu usytuowanego przy jednym z mazurskich jezior.
Suma cech wymienionych powyżej tworzy mit wyjątkowości wczasów epoki PRL-u. Wyjazdów do miejsc, których jedynym zadaniem było dostarczenie dobrej jakości wypoczynku. Pośród gęstych lasów, tuż przy brzegu jeziora albo zaraz przy plaży. W otoczeniu ciekawej architektury i intrygujących dzieł sztuki, a co najważniejsze – bez finansowego współzawodnictwa o to, komu trafi się lepszy widok lub większy pokój. Wakacje równościowe i jednorodne współtworzyły tożsamość wielu ludzi, także tych, którzy nie mieli okazji wypoczywać na wczasach w pełni analogowych. Nieraz osoby o ponad dekadę ode mnie młodsze prosiły mnie o zarekomendowanie sprawdzonych miejsc: takich ze słabym zasięgiem sieci telefonii komórkowej, wspólnymi posiłkami w stołówce i drewnianymi domkami o niewyszukanym standardzie. Trudno o zestaw bardziej kontrastujący ze współczesnością. Paradoksalnie, widzę w nim klucz do zrozumienia emocji, jakie wśród młodych ludzi budzą wakacje w stylu retro. Fascynacja nowym – czyli wyjazdami za granicę – dawno minęła. Plaża nad Morzem Śródziemnym już nie kojarzy się z egzotyką, dalekie loty przestały być atrakcją samą w sobie. Zagranica spowszedniała, za to Polska prowincja, kurorty klasy C, są o wiele mniej oczywiste, a przez to ciekawe. Chciałbym też wierzyć, że istotną rolę odrywa wątek ekologiczny. Wakacje spędzane blisko domu pozostawiają znacznie mniejszy ślad węglowy niż dalekie wyprawy samolotem. Podejrzewam również, że biura podróży pełnią obecnie podobną funkcję na rynku usług turystycznych, co sieciówki z odzieżą na rynku ubraniowym: są passé. Ujednolicona, masowa oferta skierowana do wszystkich, czyli do nikogo, przegrywa z rzemieślniczą skalą ośrodka. Wymyślne atrakcje odpadają w konkurencji z prozaicznymi przyjemnościami.
Chciałbym móc zakończyć ten tekst apelem do wszystkich, którzy nie mieli jeszcze okazji sprawdzić osobiście wczasów w stylu PRL-u: w najbliższe wakacje przetestujcie taki rodzaj wypoczynku. Obawiam się jednak, że może to być misja coraz mniej możliwa i same chęci nie wystarczą. Z niepokojem obserwuję szalone tempo, w jakim znikają kolejni reprezentanci „ostatniego turnusu”. Ustępują miejsca nowym obiektom albo remonty pozbawiają je pierwotnego oblicza. Oczywiście sytuacja jest nie do uniknięcia. Od upadku PRL-u minęło już prawie trzydzieści pięć lat, realia rynkowe wymuszają zmianę. Niewiele pozostało ośrodków należących do zakładów pracy. Domami wczasowymi dysponują państwowe instytucje, ale nie gwarantują dbałości o pierwotny projekt obiektu (całkowicie przebudowano na przykład rezydencje pozostające w dyspozycji głowy państwa). Większość obiektów sprywatyzowanych w ramach przekształceń systemowych przeszła już modernizacje lub została zamknięta. Nad żadnym nie czuwał konserwator, żadnego nie wpisano do ewidencji ani rejestru zabytków (z wyjątkiem Ustronia Zawodzia – kompleks dwudziestu jeden budynków zaprojektowanych przez Henryka Buszkę, Aleksandra Frantę i Tadeusza Szewczyka trafił do rejestru we wrześniu ubiegłego roku), dlatego los mozaik, murali i oryginalnych elementów wyposażenia wnętrz w pełni zależał od decyzji właściciela obiektu i jego budżetu. To właśnie brak środków finansowych, a nie świadomość wartości architektonicznej, jest najskuteczniejszą formą jego ochrony. Niemal każdy z fotografowanych przeze mnie ostańców reprezentuje grupę ośrodków wiecznie niedofinansowanych, naprawianych w sposób gospodarski. Dobrze zachowane obiekty – dosłownie pojedyncze – zawdzięczamy prawdziwym pasjonatom. Przyświecała im nadrzędna idea zachowania stylistycznego status quo. Kiedyś i na nie przyjdzie pora, z powodów materialnych albo czysto ludzkich: pasjonatom (najczęściej już od wielu lat na emeryturze, bez widoków na sukcesję w młodszym pokoleniu) zabraknie sił, aby trwać na posterunku. Wtedy obcowanie z dawną architekturą wypoczynkową będzie możliwe już tylko za pośrednictwem archiwalnych zdjęć i sentymentalnych opowieści.